Arabia Saudyjska ogłosiła, że jej ambasador w Jordanii będzie zarazem ambasadorem w Palestynie i konsulem generalnym w Jerozolimie. Normalnie takie nominacje odnotowuje jedynie lokalny protokół dyplomatyczny, tę wiadomość jednak podały media na całym świecie. Przyczyną jest zarówno niezwykły status państwa, w którym nowy ambasador ma być akredytowany, jak i spodziewany geopolityczny zwrot, z którym nominacja ta jest związana.
https://www.youtube.com/watch?v=vpOse-jNRqo&t
Państwa uznaniowe
Zgodnie z konwencją z Montevideo, by państwo mogło zostać uznane, musi posiadać stałą ludność i terytorium oraz suwerenny rząd sprawujący na tym terytorium władzę. Państwo, które traci te atrybuty, na przykład na skutek obcej inwazji (jak Polska w 1939 roku), nie traci prawa do międzynarodowego uznania, ale państwo nowo powstałe, choćby je wszystkie spełniało, niekoniecznie takie uznanie zyskuje (jak Tajwan dziś).
W obu przypadkach decyzja o cofnięciu czy przyznaniu statusu jest polityczna, ale spełnianie warunków konwencji z Montevideo jest jej niezbędnym warunkiem. Dlatego też połowa członków ONZ uznaje, po jego jednostronnej secesji od Serbii, Kosowo, które je spełnia, ale druga połowa – nie, bo bardziej się kierują opinią Belgradu niż Montevideo. Za to Kaszmiru nie uznaje nikt, łącznie z państwami, które uważają jego okupację przez Indie za nielegalną, bo państwo to nie ma suwerennego rządu.
Na tym tle sytuacja Palestyny jest wyjątkowa. Państwo, które nigdy nie istniało, nie ma określonego terytorium ani ludności, o suwerennym rządzie nie wspominając (nie jest nim Autonomia Palestyńska, której uprawnienia nadaje rząd izraelski) uznaje 139 członków ONZ – więcej niż istniejące i spełniające warunki z Montevideo Kosowo. Prawnie to nie ma sensu, politycznie – jak najbardziej.
Po prostu bardziej się opłaca popierać Palestyńczyków niż osamotniony Izrael, podobnie jak bardziej się opłaca popierać na przykład okupujące Saharę Zachodnią Maroko niż osamotnionych Saharyjczyków, których prawo do niepodległości uznaje dziś jedynie Komitet do spraw dekolonizacji ONZ i 42 państwa, głównie afrykańskie.
Saudyjskie kłopoty z porzuceniem i ze zbliżeniem
Podobnie jak pozostałe kraje Ligi Arabskiej, Arabia Saudyjska uznała Palestynę w 1988 roku. Skoro tak, to dlaczego mianuje ambasadora dopiero teraz, 35 lat później? Izrael już zapowiedział, że nie pozwoli mu na podjęcie obowiązków; placówki przy władzach palestyńskich mogą mieć jedynie państwa mające w Izraelu ambasady. Może więc chodziło o wykonanie nieprzyjaznego gestu wobec Izraela? Ale nieformalne stosunki izraelsko-saudyjskie od lat są bliskie, a w całym regionie aż huczy od doniesień, że Amerykanie negocjują przekształcenie ich w normalne stosunki dyplomatyczne. I to właśnie jest przyczyna saudyjskiej wirtualnej nominacji: chodziło o pokazanie Palestyńczykom, że Rijad ich nie porzucił.
Tyle że, jeśli tak, to był to strzał kulą w płot. Palestyńczycy już od dawna niczego dobrego się po państwach arabskich nie spodziewają, a już po Saudyjczykach zwłaszcza. Tuż po nominacji prezydent Autonomii odbył spotkanie na szczycie z prezydentem Egiptu i królem Jordanii, by wspólnie potępić Izrael. Chociaż tego rodzaju retoryka jest już politycznie bez znaczenia, to ważne jest jednak, że do udziału w spotkaniu Saudów nie zaproszono, a jedynie Palestyńczycy mieli powody, by okazać im niechęć.
Gambit Bidena
Saudyjskie próby osłodzenia Palestyńczykom gorzkiej pigułki saudyjsko-izraelskiego zbliżenia spełzły więc na niczym, ale dlaczego w ogóle Rijad miałby się do Jerozolimy zbliżać? Korzyści wojskowe i bezpieczeństwa z nieformalnej współpracy ma i tak, a zresztą konflikt z Iranem, główna przyczyna współpracy z Izraelem, ostatnio osłabł: Chinom udało się wynegocjować wznowienie przez obu rywali z Zatoki stosunków dyplomatycznych. Zaś dziś nawet Amerykanie nie chcą się pokazywać z premierem Netanjahu na jednym zdjęciu. Dlaczego więc Saudowie mieliby chcieć akurat teraz nawiązywać stosunki?
Nie wiadomo – ale wiadomo, że chce tego prezydent Joe Biden. Rijad ma w Waszyngtonie dziś jeszcze gorszą prasę niż Izrael – i za łamanie praw człowieka, i za wojnę w Jemenie, i za konszachty z Rosją. Sam Biden zresztą w kampanii wyborczej zapowiadał, że zrobi z saudyjskiego następcy tronu, i de facto władcy kraju, Mohammeda bin Salmana, „międzynarodowego pariasa” – a w końcu musiał złożyć mu wizytę, i w dodatku żadnych koncesji nie uzyskał.
Zaś za nawiązanie stosunków z Izraelem Saudowie każą sobie bardzo drogo płacić: i traktatem gwarantującym ich bezpieczeństwo, i zgodą USA na saudyjski program atomowy, i niemal nieograniczonymi zakupami amerykańskiej broni. Dwa pierwsze warunki Izrael już zaaprobował – lecz mowy nie ma, by zaakceptował je amerykański Senat. No chyba, że będą częścią pakietu, w którym znajdą się także istotne ustępstwa Izraela wobec Palestyńczyków. To Bidenowi więc na tym zależy, nie Saudom, niezależnie od gestów, jakie wykonują. Ale w razie czego, to Rijad pierwszy wypręży pierś do orderów i powie, że i ambasadora mianował, i ustępstwa wywalczył.
Wiele pozorów, dwa konkrety: Iran i Chiny
Po co Biden miałby chcieć doprowadzić do zbliżenia dwóch reżimów, których nie lubi, i jeszcze zapłacić za to tak ogromny rachunek? Oczywiście rad by stanąć obok swych demokratycznych poprzedników, Jimmy’ego Cartera i Billa Clintona, jako architekt kolejnego izraelsko-arabskiego przełomu, z widokami na Nobla. Mógłby tym samym dorównać lub wręcz przebić w dziele bliskowschodniego pokoju Trumpa, architekta porozumień abrahamowych i swego najprawdopodobniejszego przyszłorocznego rywala w boju o prezydenturę. Ale zasadnicze powody są inne: chęć zapobieżenia ewentualnemu dalszemu zbliżeniu irańsko-saudyjskiemu i konsekwentne izolowanie Pekinu.
Ten pierwszy jest mniej ważny: w końcu Waszyngton, ku oburzeniu Jerozolimy (i milczeniu Rijadu), właśnie wykupił z Teheranu amerykańskich więźniów. Ale udana mediacja między Teheranem a Rijadem otworzyła Pekinowi drogę do dalszych bliskowschodnich negocjacji. To wprawdzie Waszyngton, wycofując się z Bliskiego Wschodu, stworzył tę możliwość, ale wcale nie zamierza pozwolić, by się zrealizowała.
Tak więc z grubsza Rijad mianował ambasadora w Ramalli dlatego, że Waszyngton jest w konflikcie z Pekinem. Prawdę powiedziawszy, dużo bardziej jednoznacznym posunięciem byłoby mianowanie przez Waszyngton ambasadora w Tajpej, ale to Chiny nie Izrael, i nie dadzą sobie deptać po odciskach. Dlatego zresztą ani Rijad, ani Jerozolima swoich ambasadorów tam również nie mianują.
I to jest konkret; reszta, jak dyplomatyczne zabiegi między Rijadem, Waszyngtonem, Jerozolimą i Ramallą, z Teheranem i Pekinem w tle, to bardzo kreatywna gra pozorów.