Najpierw słyszymy tylko przyspieszony oddech i odgłosy stóp na śniegu. Bosa dziewczyna biegnie przez las. Świta. Na drzewach ktoś wyrył tajemnicze symbole, a wokół wiszą dziwne artefakty z kości i patyków. Z oddali słychać narastające głosy, naśladujące zwierzęta. Nagle dziewczyna wpada do pułapki ukrytej pod śniegiem. Zamaskowana postać zbliża się do krawędzi dołu, żeby spojrzeć na swoją ofiarę. Jest ubrana w skóry i koszulkę piłkarską.
To sekwencja otwierająca „Yellowjackets”, serialowy przebój o licealnej drużynie piłkarek, która przeżyła katastrofę samolotu w latach dziewięćdziesiątych i przetrwała dziewiętnaście miesięcy w dziczy. Pytanie, które stawiają przed nami scenarzyści, brzmi: jakim kosztem?
Serial „Yellowjackets” [Showtime, 2021–], stworzony przez Ashley Lyle i Barta Nickersona, doskonale wypełnia niszę pomiędzy prestiżowymi dramatami a licznymi produkcjami franczyzowymi. Jest na tyle oryginalny, że wypada świeżo na tle kolejnych adaptacji, spin-offów i rebootów, ale jednocześnie każdy widz znajdzie w nim coś znajomego. Sprawia wrażenie składanki, w której na nowo zremiksowano elementy najpopularniejszych produkcji ostatnich kilku dekad. Jest to serial, których mógł powstać tylko teraz, ale jego sukces bazuje na kreatywnym przetworzeniu tego, co wydarzyło się w telewizji od czasów „Miasteczka Twin Peaks” [ABC, 1990–1991].
Na pierwszy rzut oka fabuła serialu Lyle i Nickersona najwięcej zawdzięcza słynnym „Zagubionym” [ABC, 2004–2010]. Podobnie jak w tamtej wpływowej produkcji, punktem wyjścia fabuły jest katastrofa samolotu i próby przetrwania ocalałych z dala od cywilizacji, a paliwem napędowym narracji jest napięcie pomiędzy dwiema płaszczyznami czasowymi. „Yellowjackets” wyróżnia jednak wierność stylistyce horroru ze sporą domieszką czarnego humoru. Pomimo dość częstych drastycznych scen i mierzenia się z poważniejszymi tematami, na przykład dotyczącymi traumy, scenarzyści nie traktują swojego dzieła ze śmiertelną powagą, przez co serial ogląda się tak dobrze.
Siła ansamblu
„Yellowjackets” to nazwa żeńskiej drużyny piłki nożnej, reprezentującej jedno z liceów w New Jersey. Pod koniec pierwszego odcinka dziewczyny lecą na rozgrywki do Seattle, kiedy ich samolot rozbija się w głębi kanadyjskich lasów. To właśnie tutaj rozgrywa się główny i najbardziej zajmujący wątek serialu, jednak stanowi on zaledwie część narracyjnej układanki. Katastrofa wydarzyła się w 1996 roku, ale śledzimy również losy bohaterek współcześnie, dwadzieścia pięć lat po tragicznych wydarzeniach. To stosunkowo ograny fabularny zabieg, ale w wykonaniu scenarzystów „Yellowjackets” pozostaje on jedną z najmocniejszych stron całego serialu.
Produkcja Ashley Lyle i Barta Nickersona ma szereg zalet, ale żadna z nich nie miałaby znaczenia, gdyby nie doskonały casting. Jego wartość jest tym bardziej odczuwalna, że mamy do czynienia z dwiema wersjami każdej z głównych postaci – nastoletnią i dorosłą. To coś w rodzaju nieuchwytnej ekranowej magii, kiedy dwie aktorki z różnych pokoleń wcielają się w tę samą bohaterkę, bez uciekania się do CGI czy innych filmowych trików, a my, jako widzowie, wierzymy w to całym sercem. I tak Sophie Nélisse (wersja nastoletnia) i Melanie Lynskey (wersja dorosła) wspólnie powołują do życia zagubioną Shaunę, Jasmin Savoy Brown i Tawny Cypress odgrywają ambitną Taissę, Samantha Hanratty i Christina Ricci portretują niestabilną Misty, a Sophie Thatcher i Juliette Lewis stają się charakterną Nat.
Młodsza część obsady nie tylko dorównuje tej bardziej doświadczonej, ale też aktorki z obu generacji zdają się inspirować siebie nawzajem, co ma niebagatelny wpływ na rozwój postaci i to, jak je postrzegamy. Przejścia montażowe pomiędzy przeszłością a teraźniejszością stają się dzięki temu niezwykle elektryzujące. W ten sposób rozgrywa się też fundamentalna dla serialu gra wyobraźni, uzupełniająca to, co widzimy bezpośrednio na ekranie. Scenarzyści wciągają nas w meandry świata przedstawionego, prowokując do snucia własnych teorii na temat tego, co wydarzyło się pomiędzy katastrofą w 1996 a współczesnością. Najpierw wyciągamy wnioski na podstawie tego, jak wygląda życie dorosłych bohaterek. Jeśli w ogóle pojawiają się na ekranie, to znaczy, że przeżyły, ale jeśli nie – wciąż pozostaje pole do spekulacji.
Dorosła Shauna wiedzie pozornie szczęśliwe, stereotypowe życie na przedmieściach, z mężem Jeffem (Warren Kole) i córką Callie (Sarah Desjardins). Taissa jest kobietą sukcesu, która kandyduje do senatu New Jersey. Misty pracuje jako pielęgniarka w domu opieki, ale w wolnym czasie zgrywa kogoś w rodzaju obywatelskiego detektywa, przy okazji śledząc z ukrycia poczynania swoich koleżanek z licealnej drużyny. Nat wydaje się najmniej pogodzona z przeszłością i po powrocie z odwyku próbuje poznać okoliczności tajemniczego samobójstwa Travisa (Kevin Alves/Andres Soto), który także był jednym z ocalałych z katastrofy. Kiedy ktoś zaczyna szantażować ocalałe Yellowjackets, wysyłając im tajemniczy, znany tylko im symbol, pojawia się coraz więcej wątpliwości co do ich przeszłości i publicznego wizerunku.
Struktura „Yellowjackets” niewątpliwie flirtuje z bardzo popularnym niegdyś modelem opowiadania historii, zwanym przez jego orędownika, J.J. Abramsa, mystery box. Różnica polega na tym, że tajemnice w serialu Lyle i Nickersona nie stanowią o jego tożsamości, są raczej elementem budowania nastroju i nie trzeba czekać do samego końca na ich rozwiązanie. Narracja serialu nie polega na stopniowym wyjaśnianiu poszczególnych elementów świata przedstawionego, ale raczej powolnym odkrywaniu tego, co naprawdę się wydarzyło pomiędzy węzłowymi punktami fabularnymi. W ten sposób poznajemy także osobowości głównych bohaterek i motywacje ich działań. Shauna, Taissa, Misty i Nat dobrze wiedzą, co się stało w ich przeszłości – tylko widzowie pozostają w mroku i mogą jedynie skrupulatnie łączyć fakty na podstawie tego, co odsłonią przed nimi bohaterki.
W licznych scenach, w których bohaterki na różne sposoby walczą o przetrwanie i pozycję w grupie, czasem trudno przewidzieć, czy za chwilę zaczną się całować czy raczej mordować (dzieje się jedno i drugie). | Karol Kućmierz
Parada hitów
Oprócz wciągającej fabuły, „Yellowjackets” dysponuje także precyzyjnie skonstruowaną estetyką, która pozwala twórcom skutecznie lawirować pomiędzy horrorem, thrillerem a czarną komedią. Już sama czołówka zapowiada radosne plądrowanie wszystkich aspektów popkultury kojarzącej się z latami dziwięćdziesiątymi – przedstawieniu bohaterek towarzyszą zniekształcenia obrazu charakterystyczne dla ery kaset VHS i grunge’owa piosenka tytułowa „No Return”, skomponowana przez Craiga Wedrena i Annę Waronker (swoją wersję „No Return” nagrała na potrzeby serialu również ikona tamtych czasów, Alanis Morissette). Wykorzystywanie ikonicznych utworów rockowej muzyki lat dziewięćdziesiątych to zresztą fundament stylu „Yellowjackets”, wyśmiewany przez niektórych krytyków za zbytnią oczywistość wyborów – w kluczowych sekwencjach serialu pojawiają się między innymi piosenki Radiohead, The Cranberries („Zombie”), Echo & The Bunnymen, Nirvany, The Smashing Pumpkins czy The Prodigy.
Za wizualny kształtu serialu była odpowiedzialna Karyn Kusama, niedoceniana autorka takich filmów jak „Zbuntowana” [2000], „Zabójcze ciało” [2009] czy „Zaproszenie” [2015], która wyreżyserowała pierwszy odcinek i finałowy epizod drugiego sezonu. Jej styl doskonale koresponduje z założeniami „Yellowjackets” – Kusama potrafi zbudować odpowiedni nastrój, który sugeruje widzowi, że wszystko może się wydarzyć – na przykład nagłe przejście z komediowej sceny do wybuchu brutalnej przemocy. Reżyserka stworzyła w „Yellowjackets” także przekonującą wizję lat dziewięćdziesiątych, a raczej tego, jak sobie je wyobrażamy poprzez kino i popkulturę. Atmosfera całości przywołuje szeroko pojętą twórczość Stephena Kinga i rozmaite adaptacje jego dzieł (od „Stań przy mnie” [1986] po „To” [1990; 2017; 2019]). W bardziej subiektywnych sekwencjach znajdziemy echa twórczości Sama Raimiego czy nawet Davida Lyncha, ale to nie jeden z tych seriali, w których w co drugim ujęciu można znaleźć hołd dla innego tytułu z annałów popkultury. Oglądając „Yellowjackets”, dość często można odnieść wrażenie, że gdzieś to już widzieliśmy, skojarzenia te pozostają bardziej płynne niż konkretne – myślimy raczej o całych gatunkach i podgatunkach: filmach o dorastaniu, komediach licealnych, horrorach i ich final girls – bohaterkach, które jako ostatnie pozostają przy życiu.
To opowieść o nastolatkach, którymi targają sprzeczne emocje – pragną się kochać i pożerać nawzajem, chcą pożądać i być pożądane, potrafią być okrutne i empatyczne; jednocześnie chciałyby sprawować kontrolę i być akceptowane przez grupę, ale też podążać za silną liderką. | Karol Kućmierz
Trauma i tabu
W tej części serialu, w której śledzimy przygody nastoletnich bohaterek, twórcy zwracają szczególną uwagę na cielesność i emocjonalność postaci, co buduje napięcie raczej niespotykane w innych produkcjach dotyczących nastolatek. W licznych scenach, w których bohaterki na różne sposoby walczą o przetrwanie i pozycję w grupie, czasem trudno przewidzieć, czy za chwilę zaczną się całować czy raczej mordować (dzieje się jedno i drugie). Pomimo fabuły zaczerpniętej wprost z kina gatunkowego, scenarzyści rysują całkiem zniuansowany psychologicznie portret nastoletnich bohaterek i relacji pomiędzy nimi. Wszystko jest stylistycznie podkręcone, ale jednocześnie emocje postaci są traktowane poważnie. Z kolei warstwa rozgrywająca się współcześnie dodaje kolejny wymiar bohaterkom, pokazując, na jakie sposoby wydarzenia z przeszłości ukształtowały Shaunę, Taissę, Nat i Misty w dorosłym życiu. Dzięki temu całość wykracza poza założenie, że to po prostu żeński „Władca much”. Stereotypy są zaprezentowane jedynie po to, żeby po jakimś czasie ulec tu dekonstrukcji. Shauna tylko na pierwszy rzut oka przypomina zwyczajną mamę z przedmieść, a Nat nie jest jedynie twardą kobietą w skórzanej kurtce, ale być może najbardziej empatyczną osobą z całej grupy. W podobny sposób twórcy rozprawiają się z licealnymi stereotypami.
„Yellowjackets” w dużej mierze dotyczy traumy i jej długofalowych konsekwencji. Żeby o tym opowiedzieć, twórcy wykorzystują metaforykę horroru – w serialu pojawia się kanibalizm i morderstwa (na zimno i w afekcie), oniryczne wizje i sugestie nadnaturalnych zdarzeń – co jednak nie sprawia, że pokazywany problem staje się mniej realny. Wykorzystanie takich formalnych elementów sprawia jednak, że, „Yellowjackets” to poniekąd spacer po linie – wielu widzów zapewne odrzuci ten gatunkowy sztafaż i makabryczne sceny. Dla tych, którzy dostroją się do emocjonalnej częstotliwości serialu i zaakceptują jego krwawe metafory, kolejne odcinki oferują jednak wiele fantastycznych wrażeń. To opowieść o nastolatkach, którymi targają sprzeczne emocje – pragną się kochać i pożerać nawzajem, chcą pożądać i być pożądane, potrafią być okrutne i empatyczne; jednocześnie chciałyby sprawować kontrolę i być akceptowane przez grupę, ale też podążać za silną liderką. Sekwencja z drugiego sezonu, w której dziewczyny po raz pierwszy przełamują tabu (co jest sugerowane od samego początku) jest równocześnie szokująca, czuła, poruszająca i niepozbawiona delikatnego poczucia humoru – to „Yellowjackets” w pigułce. Scenarzyści zagłębiają się w ten skomplikowany tygiel, stawiając na bezpośrednie emocje raczej niż logikę i spójność fabuły. Jednocześnie tempo akcji „Yellowjackets” praktycznie nie pozwala nam odetchnąć i zastanowić się na tym, czy to, co oglądamy, ma sens – fabularna maszyneria prze do przodu, zabierając nas ze sobą w podróż do jądra ciemności.
Trudno jednoznacznie określić, dlaczego akurat „Yellowjackets” odniosło taki sukces wśród amerykańskich widzów i dla wielu z nich stało się obsesją, ale jest kilka wskazówek. Jednym z czynników może być nostalgia za latami dziewięćdziesiątymi, poparta ścieżką dźwiękową z samymi hitami rodem z najlepszych czasów MTV. Kolejny to renesans horroru, o którym świadczą dobre wyniki kolejnych premier z tego gatunku w kinach. Nie bez znaczenia pozostaje też atrakcyjna obsada, z powracającymi idolkami sprzed lat – Juliette Lewis i Christiną Ricci – na czele. To wszystko jednak dość powierzchowne tropy.
„Yellowjackets” wyróżnia się spośród innych seriali tym, że zdaje się nie aspirować do emblematów prestiżowego dramatu. Jego fabuła i estetyka są dość mocno osadzone w inspiracjach klasy B, emocje są wyraziste i bezpośrednie, a narracja – nieustępliwa. Serial bierze to, co najlepsze, z seriali młodzieżowych, na przykład takich jak „Riverdale” [CW, 2017–], komediowych dramatów w rodzaju „Wielkich kłamstewek” [HBO, 2017–2019] i oczywiście z horrorów. Pozostawia także spore pole do spekulacji na temat poszczególnych elementów fabuły i ich znaczenia, ale bez zafiksowania na zagadkach i mitologii. Ponadto serial jest idealnym materiałem, który można reprodukować w nieskończoność w mediach społecznościowych – nastoletnie emocje bohaterek idealnie opisują intensywność przeżyć w sieci. „Yellowjackets” wpisuje się także w ofensywę seriali, które opowiadają o kobietach w sposób inkluzywny, zniuansowany i otwarty (jak na przykład „Nierozłączne” [Amazon, 2023] czy „Hacks” [HBO, 2021–]). Być może najważniejsze pozostaje to, że twórcy i aktorki traktują z niezwykłą czułością te drobne, zwyczajne momenty, w których bohaterki są dla siebie wsparciem. Te subtelne interakcje, które tak łatwo zepsuć jedną fałszywą nutą, w „Yellowjackets” po prostu wybrzmiewają prawdziwie. Kiedy mamy taki fundament, można na nim oprzeć nawet najbardziej niedorzeczne zwroty akcji, kanibalistyczne rytuały i nadnaturalne zdarzenia, a tych w serialu nie brakuje.