W „Powiewie luksusu”, nominowanej do Oscara za scenariusz, nieskomplikowanej, ale zabawnej amerykańskiej komedii romantycznej z 1962 roku, jest scena nawiązująca do historii Francji. Trzonem fabuły są nieudane próby zostania kochankami, podejmowane przez Doris Day i Cary’ego Granta. Kolejne wypady z kategorii określanej przez Anglosasów jako dirty weekend kończą się fiaskiem, ponieważ grana przez Day bohaterka, pomimo rozpaczliwej chęci udowodnienia, że jest wyzwolona obyczajowo, nie potrafi przełamać własnej cnotliwości. Ta zresztą w ostatecznym rozrachunku okazuje się jej kartą przetargową. Grany przez Granta magnat finansowy, mężczyzna atrakcyjny, bywały i przyzwyczajony do kobiet nieskrępowanych skrupułami, ulega w końcu czarowi niewinności i proponuje Day małżeństwo. Przedtem jednak świadkiem jego perypetii staje się lekarz z luksusowego hotelu, któremu parę minut wystarcza, by zorientować się w sytuacji. „Uczymy je prowadzić dom i spodziewamy się, że będą jak Madame du Barry”, stwierdza nobliwy starszy pan, nawiązując do faktu, że ostatnia metresa Ludwika XV funkcjonuje w powszechnej świadomości jako jedna z najsłynniejszych kochanek w dziejach i mistrzyni ars amandi. Jej najnowsza filmowa biografia autorstwa jej rodaczki Maïwenn, zdolnej reżyserki i aktorki, która tym razem wcieliła się również w postać głównej bohaterki, ukazuje ją jednak jako osobowość znacznie bardziej złożoną i interesującą.
Twórcy „Kochanicy króla” grają mocno już wyświechtanym toposem „dziwki o złotym sercu”, ale robią to inteligentnie, nie popadając w przesadę i przypominając, że „dobra” nie znaczy „prosta” czy „naiwna”. | Alicja Piechucka
Dziwka o złotym sercu?
Ciekawe jest już zestawienie tytułu francuskiego oryginału z polskim tłumaczeniem. „Kochanica króla Jeanne du Barry”, którą można obecnie oglądać na ekranach naszych kin, to w ojczyźnie protagonistki po prostu „Jeanne du Barry”. Rozumiem decyzję tłumacza – a, znając realia branży, zapewne także dystrybutora: tytuł składający się jedynie z imienia i nazwiska, które jednak nie każdemu musi coś mówić, może nie przyciągnąć widzów. Aliteracyjna „Kochanica króla” brzmi bardziej swojsko i ekscytująco, bo, jak wiadomo, sex sells. Kto złapie tę akurat przynętę, gorzko się jednak rozczaruje, bo tak zwanych momentów w wyreżyserowanym przez Maïwenn obrazie nie ma wcale (zresztą z korzyścią dla niego). Zwykłe „Jeanne du Barry” jest bardziej trafne w tym sensie, że oddaje bezpretensjonalność bohaterki i zarazem sugeruje, o czym tak naprawdę jest film. A nie jest o seksie ani nawet szerzej związanych z nim namiętnościach, lecz o życiu i tożsamości kobiety. Pomimo osiemnastowiecznych realiów, wiele poruszanych tu kwestii nie straciło aż tak na aktualności. Co ważne, oprócz opowieści o kobiecie, która świadomie i na przekór licznym ograniczeniom próbuje kształtować siebie i swój los, mamy tu też obraz świata sprzed dwóch i pół stulecia, którego niektóre elementy można – toute proportion gardée – odnieść również do współczesności.
W „Kochanicy króla” podkreślony zostaje fakt, że Jeanne jest dziewczyną z ludu, nieślubnym dzieckiem kucharki, któremu udało się zawędrować do Wersalu i dzielić życie prywatne – a więc i wpływy – z najpotężniejszym człowiekiem w kraju. Historia Madame du Barry jest zatem także historią spektakularnego awansu społecznego. W przeciwieństwie jednak do wielu arywistów główna bohaterka jest osobą budzącą sympatię: nie jest wyrachowana i bezwzględna; umie korzystać z okazji i działać mądrze, ale nie idzie po trupach. Jeanne ceni to, co życie ma do zaoferowania tym, którzy znajdą się po jego lepszej stronie, ale nie jest pusta i powierzchowna; nie ma zaburzonej hierarchii wartości. Pozostaje wreszcie – wbrew wszelkim oczywistościom – osobą niezepsutą. Twórcy „Kochanicy króla” grają mocno już wyświechtanym toposem „dziwki o złotym sercu”, ale robią to inteligentnie, nie popadając w przesadę i przypominając, że „dobra” nie znaczy „prosta” czy „naiwna”. Ekranowa Jeanne to kobieta błyskotliwa i dowcipna, pasjonatka lektury i sztuki, wolna od przesądów i uprzedzeń, ciekawa świata.
Obraz Maïwenn mówi o próbach emancypacji kobiety w patriarchalnym świecie mężczyzn, ale także o tym, że za sukcesem patriarchatu stoją również kobiety: nie tylko te, które bezkrytycznie i bez mrugnięcia okiem mu się poddają, lecz przede wszystkim te, które kolaborują z nim dla własnych korzyści. | Alicja Piechucka
Kurtyzany i bigoci
„Kochanica króla” jest filmem feministycznym, opowiadającym o kondycji kobiety z kobiecej perspektywy i zrealizowanym przez kobietę. To prawda, że bohaterka, która metresą Ludwika XV zostaje, mając za sobą solidny staż w charakterze kurtyzany, wykonuje zawód polegający na zaspokajaniu męskich potrzeb i schlebianiu mężczyznom, a nierzadko również na znoszeniu ich brutalności. Prawdą jest jednak też, że jako kobieta z plebsu wielkich możliwości nie ma. Schwytana od urodzenia w pułapkę przynależności klasowej i płci, wie, że ma do wyboru dwie opcje: pójście w ślady matki lub luksusową prostytucję. Wybiera to drugie, bo, jak informuje nas głos z offu, „libertynizm nauczył Jeanne, że można być kobietą, nie tracąc przy tym wolności”. Jej ideałem jest pełnia egzystencji, rozumiana jako coś więcej niż płytki hedonizm. Du Barry, która arystokratyczny tytuł i nazwisko zawdzięcza małżeństwu, ma wizję życia „pełnego fascynacji. Żeby był czas na picie, jedzenie, pisanie, czytanie”. Gminne pochodzenie takich możliwości nie daje; daje natomiast odwagę, ponieważ ktoś, kto nie ma nic, nie ma też nic do stracenia. Jednoznaczne potępienie wyborów bohaterki wiązałoby się ze zignorowaniem faktu, że w jej czasach patriarchat w zasadzie wymuszał na kobietach stojących najniżej w stratyfikacji społecznej uległość lub nierząd. „Rozwiązłość” Jeanne jest zatem formą buntu przeciwko klasizmowi i seksizmowi, przeciwko systemowi, w którym takie lub inne hierarchie wyznaczają ludziom – zwłaszcza kobietom – miejsce w świecie, nie bacząc na ich aspiracje i możliwości.
Termin „libertynizm” i słowo liberté mają wspólną etymologię. Promiskuityzm – na pozór godny potępienia – okazuje się jedną z dróg wiodących ku wolności. Istnieje bowiem także druga strona medalu: tradycyjna moralność seksualna, „jedynie słuszna” i szczególnie hołubiona przez bigotów, jest tak naprawdę narzędziem władzy, wygodną i „godną” formą sprawowania kontroli nad „lubieżnikami” oraz dyscyplinowania innych ludzi, w szczególności kobiet, i regulowania ich życia (nie tylko intymnego). Jest narzędziem społecznym i politycznym, dzięki któremu można rządzić jeśli nie całym światem, to przynajmniej pojedynczym krajem. To prawda równie aktualna w 2023 roku, jak w drugiej połowie XVIII wieku, gdy toczy się jej akcja. Wersalska koteria skupiona wokół aseksualnych, świętoszkowatych córek Ludwika XV i bogobojnej Polki Marii Leszczyńskiej, w bezpardonowy i prymitywny sposób atakująca monarchę i jego faworytę, nie różni się zasadniczo od opcji politycznych, które dziś torują sobie drogę do władzy, umoralniając innych i zaglądając im do pościeli. Nieprzypadkowo filmowa historia Jeanne właściwie zaczyna się i kończy w klasztorze, miejscu będącym z założenia oazą czystości i religijnej kontemplacji, a faktycznie – dla kogoś takiego jak protagonistka – zwykłym więzieniem.
Kobiece podpory patriarchatu
Obraz Maïwenn mówi o próbach emancypacji kobiety w patriarchalnym świecie mężczyzn, ale także o tym, że za sukcesem patriarchatu stoją również kobiety: nie tylko te, które bezkrytycznie i bez mrugnięcia okiem mu się poddają, lecz przede wszystkim te, które kolaborują z nim dla własnych korzyści. Kobiety z dworu i przekabacona przez nie nastoletnia Maria Antonina stają przeciwko Jeanne. Zakonnice najpierw uczą dorastającą bohaterkę „przyzwoitości”, zabraniając jej „niemoralnych” lektur, a później, po śmierci Ludwika XV, przyjmują ją jako grzesznicę, która w ich murach ma odbyć pokutę. Mężczyznom z najwyższych sfer w „Kochanicy króla” daleko do ideału: głowa niekoniecznie jest u nich tą częścią ciała, która ma zawsze decydujący głos. Potrafią kupczyć kobietami dla materialnego zysku i zdobycia wpływów; nie stronią od przemocy fizycznej. Paradoksalnie jednak to również spośród nich rekrutują się sprzymierzeńcy Jeanne. Na kobiety w tej kwestii nie może ona liczyć; siłą rzeczy staje się, jak powiedzieliby Anglosasi, a man’s woman. Najnowsza filmowa biografia hrabiny du Barry jest zatem feministyczna również dlatego, że można odczytać ją jako wołanie o kobiecą solidarność, której i dziś jest za mało.
Z panią du Barry kojarzony jest jeden z bardziej znanych cytatów w historii: „Encore un moment, monsieur le bourreau!”. „Kochanicę króla” zamyka przypomnienie smutnej anegdoty dotyczącej momentu, gdy niegdysiejsza metresa Ludwika XV została zgilotynowana jako wróg ludu podczas Wielkiej Rewolucji Francuskiej (wiążącej ją z ancien régime’em, a nie z biedotą, z której się wywodziła). Wstępując na szafot, miała ona poprosić kata o jeszcze chwilę życia, uzasadniając prośbę swoim umiłowaniem tegoż. Film Maïwenn eksponuje ten aspekt osobowości Jeanne, która potrafi być poważna i skłonna do głębszych refleksji, ale także autentyczna, zabawna i lekka. Jej pojawienie się w Wersalu, pełnym pozerów, pochlebców, plotkarzy i intrygantów, wnosi powiew świeżości w duszną dworską atmosferę. Na pierwsze spotkanie z królem idzie niewystrojona, w prostej białej sukni, którą akurat ma na sobie, z kwiatem wpiętym we włosy w ostatniej chwili. Dla mężczyzny niemal pogodzonego z faktem, że „na dworze nie okazuje się uczuć”, pozbawionego intymności, zmęczonego sztywnością i powtarzalnością rytuałów, których początkiem jest poranny „ceremoniał wstawania”, bliska znajomość z kobietą inną niż reszta jego otoczenia, ciepłą, radosną, spontaniczną, okazującą szczere emocje, jest początkiem prawdziwej miłości. Również i pod tym względem film francuskiej reżyserki wydaje mi się dość nowoczesny. Rozpuszczone włosy, które du Barry lansuje w Wersalu wbrew obowiązującej dotąd modzie, można uznać za symbol nie tylko wolności, ale też naturalności. Za tą ostatnią zdarza nam się tęsknić również współcześnie, gdy poczujemy się przytłoczeni instagramową sztucznością, przefiltrowanym pozerstwem, groteskowością celebrosfery, dyktaturą lajków i dyslajków – absurdalną rzeczywistością, w której liczy się tylko to, kto się z kim sfotografował, kto komu przygadał i kto co na czyj temat ujawnił. W tym sensie padające w filmie stwierdzenie „To groteskowe” i odpowiedź „To Wersal” można by zamienić na „To groteskowe” i „To wiek internetu”.
Styl bez pretensji
Historykom należy pozostawić odpowiedź na pytanie o faktograficzną skrupulatność twórców „Kochanicy króla”. Z punktu widzenia kogoś, kto historykiem nie jest, na docenienie zasługują inne aspekty obrazu Maïwenn. Wszyscy widzieliśmy zapewne filmy o słynnych „miłośnicach”: kurtyzanach, faworytach i wszelkiej maści „pompadurach”. Wiemy zatem, jak koturnowe lub wręcz wodewilowe potrafią być tego typu produkcje. Francuska reżyserka mogła zaserwować nam coś operetkowego lub – co bardziej prawdopodobne w dzisiejszych czasach – stylowe kostiumowe soft porno. Nie zrobiła tego i chwała jej za to; unikając seksu na ekranie, Maïwenn uniknęła oczywistości. Jego miejsce zajęły miłość i czułość, które mogą się z seksem wiązać. Zamiast o „la du Barry,” jak określili ją w tytule napisanej przez siebie biografii bracia Edmond i Jules de Goncourt, reżyserka opowiedziała o Jeanne du Barry, a może po prostu o Jeanne, tworząc film równie bezpretensjonalny jak jej pełnowymiarowa protagonistka, prostolinijna i zaskakująco współczesna. Spora w tym zasługa dobrego aktorstwa: przede wszystkim samej Maïwenn, której wyrazista uroda odbiega od wizerunku du Barry z portretu pędzla Élisabeth Vigée-Lebrun (malarki lubianej przez francuską arystokrację, tańczącą na wulkanie w przededniu rewolucji), ale pasuje do charakteru filmu, ponieważ jest nowoczesna. Warto też docenić Johnny’ego Deppa, spokojnie powściągliwego w roli króla; dwóch znanych francuskich aktorów średniego pokolenia, Melvila Poupauda i urokliwego Benjamina Lavernhe’a; wreszcie weterana francuskiego ekranu Pierre’a Richarda.
Maïwenn zrobiła film malarski, wysmakowany wizualnie, w którym każdy właściwie kadr jest pięknym dziełem sztuki. Wnętrza i pejzaże, a także postaci, ubrane w cieszące oko kostiumy – w tym te z metką Chanel, noszone przez główną bohaterkę – zaprezentowano z całym wyrafinowaniem detalu. Wszystko to składa się na historię niekonwencjonalnej kobiety, która poznawała zasady również po to, by móc je łamać. Wiedziała bowiem, że konwenanse stworzono głównie w celu trzymania ludzi – na ogół przedstawicielek jej płci – w ryzach i odmawiania im pełnego udziału w bogactwie życia. Tak jak w jej czasach odmawiano kobietom prawa do noszenia męskich strojów, które pomimo to zakładała.