Zsuzsa Bánk jest pisarką dobrze znaną polskim czytelniczkom i czytelnikom. W 2004 roku w Wydawnictwie Czarne ukazało się pierwsze tłumaczenie jej prozy. Był to „Pływak”, opowieść o emigracji, rozłące i rewolucji węgierskiej 1956 roku. Dwa lata później światło dzienne ujrzał przekład zbioru opowiadań „Najgorętsze lato”, których bohaterki mierzą się z przemijaniem i poczuciem straty, ale również są świadkami nieoczekiwanych olśnień. W 2014 roku do księgarń trafiły „Jasne dni”, powieść o beztroskim dzieciństwie spędzanym przez trójkę bohaterów w małym południowoniemieckim miasteczku, na które cieniem kładą się rodzinne tajemnice.

Choć we wszystkich książkach Zsuzsy Bánk możemy znaleźć ślady jej własnej historii oraz losów jej rodziny, dopiero wydany w tym roku intymny tom „Śmierć przychodzi nawet latem” jest utworem otwarcie autobiograficznym. To przede wszystkim kronika śmiertelnej choroby i odchodzenia ojca autorki, węgierskiego uchodźcy, który wyjechał do Niemiec po stłumionej przez radzieckie czołgi rewolucji 1956 roku. Bánk opisuje w niej szpitalną odyseję, wysiłek całej rodziny, by ulżyć ojcu w cierpieniu, targające nią sprzeczne emocje – od nadziei do rezygnacji, ale także obrazy szczęśliwych chwil spędzanych w przeszłości w czasie wakacji na Węgrzech, pogodną melancholię węgierskiej prowincji i magię przedmiotów oraz wspomnień związanych z bliskimi, które są w stanie ożywiać umarłe światy.

***

Piotr Kieżun: Lektura pani książki pozostawia czytelnika z dziwnym uczuciem. Z jednej strony opowiada ona o chorobie i śmierci bliskiej osoby – w tym wypadku pani ojca – o jego powolnym odchodzeniu. Z drugiej, jest pełna wspomnień, słońca, zapachów lata. Jest też historią godzenia się z naturalnym biegiem rzeczy, do którego należy również śmierć. Czy „Śmierć przychodzi nawet latem” to książka optymistyczna czy pesymistyczna?

Zsuzsa Bánk: Mam nadzieję, że jest to książka optymistyczna. Nie chciałabym, żeby czytelnik odniósł wrażenie, że to lektura mroczna, traktująca tylko o umieraniu i śmierci. Chciałam, żeby zamykał tę książkę z dobrymi myślami.

Tak też się dzieje. Co nie usuwa innych pytań. Na przykład o jej formę. Czym właściwie ona jest? Czy to pisany na gorąco dziennik towarzyszenia ojcu w jego chorobie i śmierci, czy książka wspomnieniowa, pisana już z perspektywy czasu? Czy to forma autoterapii? A może literacki hołd złożony zmarłemu?

Ta książka to po trochu wszystko, o czym pan mówi. Chyba najmniej odpowiada mi określenie „autoterapia”, ale z pewnością mieszczą się tu różne formy literackie, których świadomie użyłam. Jest to i dokument, czyli forma dziennikarska, i esej, i notatnik z bieżącymi zapiskami. Jest to też książka obrazkowa. Oczywiście w przenośnym znaczeniu. Tekst składa się tu w dużej mierze z opisów, które są pewnego rodzaju obrazami. Książkę można więc przeglądać niczym album. Na pewno najmniej jest tu autoterapii.

Przeczytaj również fragment książki „Śmierć przychodzi nawet latem” >>>

Co w pisaniu tej książki było najtrudniejsze? Co stawiało opór?

Stosunkowo łatwo było opisać fakty: wykonać dokumentację, opisać wydarzenia, które miały miejsce. Natomiast najtrudniejsza była dla mnie samoobserwacja, śledzenie tego, co się ze mną dzieje, co się we mnie dzieje, jak to wytrzymam, jak sobie z tym wszystkim poradzę.

Czy śmierć bliskiej osoby zmienia jej obraz? W pani opowieści ojciec jest ojcem idealnym. Gdy czytałem opisy jego osoby, robiło mi się ciepło na sercu. Miałem ochotę go poznać, porozmawiać z nim. Czy złapała się pani na tym, że odsuwa pani od siebie wspomnienia trudniejszych momentów w waszej relacji?

W ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Po prostu nie napisałabym tej książki, gdyby moja relacja z ojcem była zła. Być może zabrzmi to dziwnie, ale my się ze sobą w ogóle nie kłóciliśmy. Nie ma niczego, co zostałoby między nami nierozstrzygnięte, co musiałabym załatwiać moją książką.

Jakie było pani pisarskie credo podczas pracy? Pozwolić sobie na poddanie się emocjom, które przecież nie zawsze sprawiedliwie oddają rzeczywistość? Czy też ważyć rzeczy i słowa, nieufnie podchodzić do pierwszych odruchów?

Nie pisałam o wszystkim, o co przeżyłam w tamtym czasie, bo uważam, że istnieją jakieś granice wystawiania się na widok publiczny. To miała być książka bardzo intymna, ale nie przekraczałam cienkiej czerwonej linii, którą sobie wykreśliłam. O ile sobie dobrze przypominam, mało jest w tej książce scen przesadnie emocjonalnych. Pozwoliłam sobie na nie zaledwie kilka razy: w scenie rozmowy z Bogiem czy w jednej ze scen nad Balatonem.

O pani ojcu dowiadujemy się dość dużo. O jego młodości, historii jego rodziny, charakterze, stosunku do ludzi. Nie wiemy jednak, czym się zajmował po wyemigrowaniu z Węgier tuż po stłumionym przez radzieckie czołgi powstaniu węgierskim 1956 roku. Znika cała sfera publiczna jego życia w Niemczech. To celowy zabieg?

Z punktu widzenia opowieści to było dla mnie nieistotne. Chciałam napisać krótką książkę o żałobie. Opisy naszego niemieckiego życia byłyby nudne. Zrobiłoby się z tego siedemsetstronicowe tomiszcze. Poza tym niemiecka codzienność po prostu nie pasowała do tej opowieści. Jest ona złożona z wyrazistych scen. Taką sceną jest na przykład otwierający książkę opis wyjazdu matki w latach siedemdziesiątych na Węgry, na pogrzeb dziadka. Ten początek w naturalny sposób narzucił całą konstrukcję. Klamrą dla tej pierwszej podróży jest druga podróż na Węgry związana z powolnym umieraniem ojca na raka. Skupienie się na Węgrzech było więc pewną decyzją narracyjną.

Padło w pani wypowiedzi słowo „żałoba”, porozmawiajmy więc o współczesnym stosunku ludzi do śmierci bliskich im osób. Często mówi się, że kiedyś ludzie byli bardziej oswojeni ze śmiercią i jednocześnie z tajemnicą, jaką ona niesie. Teraz staramy się ją usunąć z naszego życia. Czy rzeczywiście gorzej dziś radzimy sobie z odchodzeniem bliskich? A może jednak współczesność dała nam coś pozytywnego?

To jakieś szaleństwo, że zawsze myślimy, iż śmierć nas ominie. Uderza mnie to zwłaszcza teraz, po śmierci ojca, kiedy jeszcze bardziej zdaję sobie sprawę, że za te kilka dekad mnie też nie będzie na tym świecie. Z drugiej strony, to odsuwanie śmierci na dalszy plan, wykluczanie jej z naszego życia ma sens. Pomaga nam. Gdybyśmy o niej myśleli codziennie, zaczęlibyśmy stawiać sobie pytania, po co to wszystko, po co walka o życie, użeranie się z codziennością. Usuwanie śmierci z pola widzenia jest więc z gruntu ludzkie. Wykluczamy śmierć, bo inaczej nie moglibyśmy sobie poradzić z życiem.

Istnieje jednak druga strona tego medalu. Jest takie miejsce w książce, gdzie odnoszę się do węgierskiej historii mojej rodziny i piszę, że śmierć była kiedyś obecna zawsze i wszędzie: umierali starzy ludzie, umierali młodzi, umierało się w sypialni, umierało się w pokoju dziennym, w kuchni, na polu. W naszym nowoczesnym świecie rzeczywiście nauczyliśmy się ją stawiać poza nawias, choćby zamykając umierających w szpitalach, i nie uważam, żeby to było dobre. Kiedyś ludzie nie spędzali trzech, czterech ostatnich lat życia na szpitalnym łóżku. Umierali dość szybko. Ich męczarnie były krótsze. Zastanawiam się, czy zdobycze medycyny, które przedłużają nam życie, ale jednocześnie skazują nas na tę szpitalną egzystencję, rzeczywiście są takie dobre?

Okres, który obejmuje pani opowieść, to kilka miesięcy nawrotu choroby ojca, moment jego śmierci i rok spędzony już bez niego. Rok to tradycyjny czas na odbycie żałoby. Potem wraca się do świata żywych. Jednak u pani wszystko trwa dłużej. Pisze pani, że żałoba rozpoczęła się jeszcze za życia pani ojca. Co to za czas? Czym jest?

Żałoba, która, metaforycznie rzecz ujmując, odbiera nam rozum, a więc taka, którą jesteśmy owładnięci, rzeczywiście ma koniec. Nie możemy przecież żyć przez kolejne dwadzieścia lat, mając w głowie tylko ją. Po tym czasie zazwyczaj ustępuje poczuciu zgody na to, co się stało. Żałoba zamienia się w tęsknotę, która nie ustaje, ale z którą da się żyć. Wiem to z własnego doświadczenia i z opowieści innych osób. Ta tęsknota jest we mnie, jest w moich dzieciach i nie zniknie. Mam głęboką nadzieję, że nie zniknie.

W języku dzisiejszej psychologii mówi się o „pracy żałoby”, o tym, że pewne rzeczy „trzeba przepracować”. A może właśnie pewne zadry, rany trzeba zostawić w spokoju, nawet jeśli nie chcą się zabliźnić? Czas robi swoje, leczy wszystko.

Nie sądzę, żeby żałobę można było od siebie odsunąć, uchronić się przed nią. „Praca” brzmi dla mnie w tym kontekście jak zmaganie, wysiłek, mający na celu usunięcie czegoś. Innymi słowy, jak coś, co nie pasuje do tej sytuacji. Istotniejsze jest to, żeby żałobę dopuścić do siebie, a nie żeby za jej pomocą coś przepracowywać.

W jakim stopniu przydatne były dla pani pewne rytuały, ustalone tradycją gesty? Sam pogrzeb jest już takim rytuałem.

Dla mnie to było bardzo ważne. Ten pierwszy rok jest umoszczony w rytuałach. Poruszanie się od rytuału do rytuału nadaje mu jakiś rytm i pozwala go przetrwać. Bardzo ważna była dla mnie msza wspominkowa odprawiona rok po pogrzebie. Miałam poczucie solidarności z ludźmi, którzy w niej uczestniczyli. To było dla mnie oczywiste, że spotykam moich przyjaciół i znajomych, również tych, którzy w tym okresie stracili swoich bliskich. Nie trzeba się z niczego tłumaczyć, można płakać, zachowywać się tak, jak się chce. Ten rok żałoby wypełniony rytuałami mógłby trwać dla mnie jeszcze dłużej. Są one pewnymi stałymi punktami pozwalającymi przetrwać trudny okres.

Ciekawe, że mówi pani o znaczeniu mszy wspominkowej. Jakiś czas temu przeczytałem artykuł o kulturze cmentarnej we Francji. Otóż, okazuje się, że chodzenie na groby, zwłaszcza w dzień Wszystkich Świętych, jest tradycją dość młodą, bo dziewiętnastowieczną. W XIX wieku wykształciła się liczna klasa średnia, którą stać było na murowany nagrobek. Rozwinęły się wówczas cmentarze, jakie dziś znamy. Wcześniej to nie grób był miejscem kontaktu ze zmarłym, ale msza wspominkowa właśnie. Nie rzecz, ale myśl, idea. W pani książce to napięcie między konkretnymi rzeczami związanymi ze zmarłym a czystym wspomnieniem jest silnie obecne. Ważne są pamiątki po zmarłych: telefon komórkowy, zasuszona papryczka, ogród uprawiany ręką bliskiej osoby. Potem jednak liczy się już samo wspomnienie, nawet w oderwaniu od tych rzeczy.

To prawda, rzeczy ustępują po jakimś czasie miejsca czystym wspomnieniom. Ale w związku z tym, że u mnie w rodzinie nie mamy zbyt wielu pamiątek związanych z Węgrami, przedmioty są dla mnie niezwykle ważne. Wzięłam z domu dziadków, który nazywaliśmy rajskim ogrodem i który tak jest określany w książce, piękne, rżnięte kieliszki po babce. Było ich osiem. Po roku zostały dwa, ale tylko jeden ostał się w całości. Drugi ma rysę. Teraz dostaję ataku paniki, że w końcu się doszczętnie pobiją. Tym bardziej, że po jakimś czasie stały się one mniej przedmiotami, a bardziej symbolami tego, co minęło.

To okropne uczucie obserwować, jak rzeczy znikają. Nie ma już węgierskiego rajskiego ogrodu. Nie ma też węgierskiego domu letniego rodziców. Niedawno dowiedziałyśmy się z matką, że orzechowiec, który rósł przed domem dziadków, został ścięty, bo nie pasował nowym właścicielom. Dla nas był drzewem niezwykle ważnym: osłaniał domostwo dziadków, ochraniał je. Z drugiej strony wiem, że przemijanie to naturalna kolej rzeczy.

Urodziła się pani w Niemczech, jednak jest pani bardzo związana z Węgrami. Stamtąd pochodzą pani rodzice, z Węgrami łączą się też liczne historie rodzinne. W młodości regularnie spędzała tam pani wakacje. Czy choroba i śmierć ojca były zerwaniem więzi z tym krajem, czy odwrotnie – pogłębiły ten związek?

W moim przypadku gwarantem łączności z Węgrami był ojciec. Kiedy go zabrakło, sama nie jestem w stanie jej utrzymać.

Czy nie obawia się pani, że to zadziała w obie strony? Że brak łączności z Węgrami osłabi pamięć o ojcu?

Teoretycznie tak, ale Węgry to nie jest moja codzienność. Nie bywam tam. Mogłabym co roku jeździć na Węgry latem, odwiedzać krewnych. Ale to nie jest moje życie.

W pani książce kontakt z językiem węgierskim jest bardzo ważny. Zmaga się pani z nim, próbuje go ujarzmić, ale też rozkoszuje się pani jego zawiłościami i pojemnością. Na przykład gdy kuzynka, opiekująca się matką chorą na demencję, mówi: Mi ezt kaptuk, „Przydzielono nam to, przeznaczono, musimy z tym żyć”, zwraca pani uwagę na siłę tego wyrażenia. Na ile język węgierski pozwolił pani zmierzyć się z żałobą, nazwać pewne rzeczy?

Nie mówię po węgiersku. Patrzę na węgierski z wielkim zainteresowaniem, ale raczej jak naukowczyni. Przyglądam się, jak jest zbudowany, jak brzmią dosłowne tłumaczenia pewnych słów. Zastanawiam się, czy niektóre węgierskie słowa lub wyrażenia w ogóle są możliwe do przetłumaczenia. Ale to prawda, że dzięki temu dystansowi, patrzeniu na język węgierski z zewnątrz, łatwiej mi było pewne rzeczy przezwyciężyć.

Rozpoczyna pani i kończy książkę opisem pływania, które uwielbiał pani ojciec. Jesteśmy nad Balatonem. W pierwszych scenach to wspomnienie beztroskich wakacji spędzanych w młodości z rodziną. W ostatniej to pełen poezji i intymności opis momentu, w którym pani ojciec powoli wchodzi do jeziora pewnego ciepłego, słonecznego popołudnia. Pisze pani: „Pływanie to sposób na oddalenie się od rzeczy, od harmidru świata”. Czy dla pani jest to również sposób na oswajanie się ze śmiercią?

Jeśli nie myślimy o jakimś konkretnym pływaniu, tylko o pływaniu w ogóle, rzeczywiście może być ono metaforą przejścia. Ostatnia scena w książce jest po prostu zmysłowym opisem zanurzania się w wodzie, ale z drugiej strony to zanurzanie jest przecież także przejściem do wieczności. Gdy ją pisałam, nie myślałam o tym w ten sposób, ale teraz, kiedy pan pyta, wydaje mi się to bardzo trafne.

Dziękuję za rozmowę. Kalendarzowe lato jeszcze się nie skończyło. Pozostaje mi więc tylko życzyć pani tego, czego – jak pisze pani w książce – życzą sobie wszyscy pływacy nad Balatonem: Jó úszás! (Dobrego pływania!).

[Śmiech] Bardzo panu dziękuję.

 

Tłumaczyła z języka niemieckiego Elżbieta Kalinowska.