Lato atakuje nas jaskrawym słońcem, ale my rozmawiamy o zimie. W drodze na południowy wschód, przez Würzburg, Regensburg, Passau, Wiedeń, potem Węgry, Sopron, Sárvár, matka opowiada o zimie, pocimy się od upału, a ona wspomina lód i śnieg w styczniu 1973, gdy w małym frankfurckim mieszkaniu rodziców dyktowano im przez telefon telegram. Z Węgier, napisany po węgiersku, odczytany przez kogoś w niemieckim urzędzie telegraficznym, neutralnym tonem, bez akcentów, bez interpretacji i bez zrozumienia, głoska po głosce, bo słowa nie miały sensu, nie dla niemieckiego ucha. Telefon odebrał ojciec, przygotował kartkę i ołówek, powtarzał każdą głoskę, matka patrzyła na niego w strachu, przeczuwała, może już wiedziała, co usłyszy, bo to nie było niespodziewane, obawiała się tego już od wielu tygodni. Ojciec zaczął pisać, ale szybko odłożył ołówek. Pierwsze cztery litery wystarczyły, by pojąć słowo, natychmiast rozpoznać jego skalę: m-e-g-h. Wystarczyły, żeby wiedzieć, jak się ułoży, jaki przybierze kształt, do czego dąży, co chce wyrazić i przekazać nam wszystkim. Meghalt – umarł.

Matka ruszyła w długą, ciemną podróż do rodzinnej wsi, którą opuściła w pośpiechu szesnaście lat wcześniej, podczas rewolucji węgierskiej. Przyjaciele radzili, żeby nie zwlekała z wyjazdem, z tą drogą w nieznane, w czasie której mogą ją spotkać nieprzewidziane zdarzenia. Wsiadła więc do nocnego pociągu z Frankfurtu do Wiednia, rankiem poszła po wizę do Ibuszu, państwowego węgierskiego biura podróży, był to adres kontaktowy dla wszystkich, którzy w czasie zimnej wojny jeździli z Zachodu na Wschód, z Austrii na Węgry, a więc pod prąd – nikt nie kwapił się do podróży w tę stronę. Matka wspomina tę ponurą, mroźną zimę, ciemne, lodowate dni i jasne od śniegu noce, podczas gdy słońce rozpala samochód, a na polach wokół wszystko usycha, wspomina tę mieszaninę żałoby i paraliżu, i nerwowego strachu, że nie zdąży na pogrzeb, nie zdąży po raz ostatni zobaczyć ojca, choćby nawet martwego.

Przeczytaj również wywiad z Zsuzsą Bánk >>>

W tej wsi siedzimy dzień później przed domem ciotki i kuzynki. Patrzymy na pobliskie winnice otoczone oleandrami i wiśniami, które zrzuciły już owoce. Siedzimy w rajskim ogrodzie, gdzie wspomnienie o zimie 1973 wciąż jest żywe. Kuzynka mówi, że myślała wtedy, że to koniec świata, vége a világnak. Odsunęła firankę, śnieg padał grubymi płatkami, zobaczyła, jak jej ojciec idzie przez zamieć w kapeluszu i w płaszczu, z posępną miną, wolniej niż zwykle, z wahaniem spowodowanym wiadomością, którą miał do przekazania, i wiedziała, koniec świata nadszedł, teraz. Dziadek umarł, obwieszczając nasz koniec świata.

Szukaliśmy na Węgrzech rozświetlonego lata, ale i tym razem znajdujemy chorobę i śmierć, nierozłączną parę, która wprasza się i nie daje wyrzucić. Wczepia się w człowieka jak rzep, przywiera, chce się z nim spleść, prześladuje, wbija pazury, nie wypuszcza z objęć. Każdy ma własną opowieść o chorobie i śmierci, swoje straty, nieblaknące obrazy zarosłe czarnymi gałęziami. Umarli nie są martwi, pojawiają się w pierwszych zdaniach rozmowy, siadają w ogrodach, przy stołach, nad talerzami z zupą i przy koszykach z kromkami białego chleba i rozkazują, no, mówcie o mnie, nie kończcie, nie przestawajcie o mnie mówić. Rana się zagoiła, ale blizna rwie, tu, pod wiśnią, pod akacją, gdy tylko najdzie ją ochota, gdy uzna, że to ta chwila, że znów nadszedł czas. Matka po wszystkich tych latach nadal opłakuje ojca, kuzynka i ja po wszystkich tych latach opłakujemy dziadka, tyle że ból zmienił się w coś powszedniego, obdziela zebranych przy stole, każdy bierze swój kawałek i przełyka z chlebem i zupą.

Wyruszyłam, żeby zawieźć chorego ojca na jego węgierskie wakacje. Zostawić go we wsi, może wziąć nad Balaton. Dać mu jeszcze raz poczuć orzechowy upał, jeszcze raz zamówić dla niego schłodzone piwo Soproni w kawiarni przy plaży Kisfaludy i patrzeć z nim na wielką połać błękitu. Ale odkąd przyjechaliśmy, ma się gorzej, drżymy każdej nocy. Dopadła go gorączka i nie chce odpuścić, niemieccy lekarze z kliniki mówią przez telefon, że trzeba natychmiast wdrożyć leczenie. Kuzynka zabrania mi jechać do węgierskiego szpitala, nikt mu tam nie pomoże, mówi, na SOR-ze ludzie umierają, jedziemy więc do Eisenstadt, do najbliższego szpitala po austriackiej stronie. Niedaleko stąd ponad sześćdziesiąt lat temu mój ojciec przekroczył zieloną granicę.

Czekamy w Eisenstadt do wieczora, ale nie zwalnia się łóżko, przewiozą ojca karetką do innego szpitala w Dolnej Austrii. Na pożegnanie mówię: za kilka dni cię odbiorę, siądziemy nad Balatonem i zamówimy dwa soproni; udaję, że jestem dobrej myśli, staram się mówić normalnie, nie dopuszczam strachu, nie pozwalam mu dotknąć moich słów, bo je oplecie i spęta, a one sposępnieją. Ostatnio nabrałam w tym wprawy, z bagatelizowaniu spraw, odsuwaniu i omijaniu ich okrucieństwa, w stępianiu ich ostrza. Ale gorączka trzyma nas w niepewności, w kolejnych dniach będzie znikała około południa, by pojawić się wieczorem i rosnąć. Bezustannie czekam na telefon, z kliniki, od lekarki, od pielęgniarki, od kuzynki z rajskiego ogrodu, od matki z letniego domu dwie ulice dalej, od brata z Berlina, wszyscy suniemy w tym korowodzie strachu i napięcia, wszystkich nas łączy troska. Moje dzieci szaleją w Balatonie, grają w piłkę wodną, pięściami posyłają ją w niebo, a ja stoję na brzegu i odbieram telefony, za każdym dzwonkiem strach ściska mi gardło. Tego oślepiającego, wdzięczącego się lata pełnego znanych przyjemności zaczęłam liczyć się z najgorszym.

Chcieliśmy, żeby to lato, być może ostatnie, było wspaniałe. Chcieliśmy dni wolnych od trosk, może nawet od bólu. Dni, kiedy rak odpoczywa. Śpi i nie budzi się. Po prostu je przesypia. Nie rusza się. Co najwyżej przewróci się na drugi bok – a potem śpi dalej. Tak, to lato jest wspaniałe, zawsze tu takie jest, cykady grają zapamiętale, temperatura rośnie od samego rana, szum lasów wzmaga się, gdy zawieje wiatr. Drogi, wąskie, niekończące się asfaltowe żyły, wieczorami należą tylko do mnie, jeżdżę między szpitalem a wsią albo dalej, ze wsi nad Balaton. Tego lata pokonuję trzy tysiące kilometrów. Kupuję winiety, przemieszczam się z kraju do kraju, z granicy na granicę, Słowacja, Austria, Węgry, z miasta do miasta, ze wsi do wsi, zmieniam języki, węgierski, niemiecki, angielski, wszystko mi się plącze. Ojciec wędruje ze szpitala do szpitala, na kolejne oddziały. W słonecznym skwarze stoję w stroju kąpielowym na brzegu jeziora w Balatonfüred, gdy łapie mnie jego lekarka, ojciec musi być operowany, za kilka minut przewiozą go helikopterem do kolejnego szpitala, o godzinę jazdy na północ od Wiednia. Moje dzieci piszczą, grają w piłkę wodną, machają, skaczą, rozbijając taflę wody, nurkują, ćwiczą stanie na rękach, a gdzieś za Bratysławą startuje helikopter z moim ojcem. Składam ręce i ślę modlitwy nad błękitnym lustrem.

To nie jest nowe ani zaskakujące, choroba i śmierć są nieodłącznymi elementami węgierskiej rzeczywistości, są tu zadomowione, odkąd pamiętam, odkąd spędzamy tu lato. Tyle że teraz to my jesteśmy głównymi bohaterami. Gdy spojrzeć wstecz, każdego roku ktoś odchodził, z kimś się żegnaliśmy, kogoś oddawaliśmy, wypuszczaliśmy. Choroba i śmierć były nieproszonymi gośćmi, pukały do drzwi, siadały przy naszym stole, jadły z naszych talerzy. Ludzie umierali w kuchniach, w łóżkach, pracując w ogrodzie i w polu, zbierając wiśnie, karmiąc świnie, w drodze do kościoła, do gospody, na rowerze, na motorowerze, biegnąc, grając i w czasie zabawy. Właściwie nigdy w szpitalu. Umieranie nie było eliminowane, działo się wśród świadków. Nie tylko starzy umierali, także młodzi, umierały dzieci, niemowlęta. Opieka medyczna była kiepska, brakowało lekarstw. Jednego z tych rześkich wieczorów kuzynka opowiada, że tylko ona i jej bracia zostali zaszczepieni na polio, tylko oni i dzieci wiejskiego lekarza. Szczepionkę kupiła moja matka za pierwsze zarobione w Niemczech pieniądze i wysłała pocztą.

Rodzice byli przy mnie zawsze, po prostu i nienachalnie – w ostatnich latach nigdy nie brałam nazbyt poważnie tego, że ta obecność może się skończyć każdego dnia, a jednak jakoś się tego spodziewałam, wyczuwałam to końcówkami peryferyjnych, ukrytych głęboko nerwów. Dlatego rok wcześniej pojechałam na Węgry, żeby odwiedzić ich w letnim domu, dlatego mój brat pojechał w ubiegłym roku na Węgry, żeby odwiedzić ich w letnim domu, zabrać ojca nad Balaton i wypłynąć daleko. Na jó úszás, jak mówi się nad jeziorem, na dobre pływanie, na porządny kawałek pływania, porządny kawałek wody. Kraul i zanurkować, odwrócić się na plecy, obmacać wzrokiem niebo, a potem znów kraul, dobre, długie pływanie w jeziorze i w niebie, w wodzie i w powietrzu. Tego zwrotu nie da się precyzyjnie przetłumaczyć, jest w nim coś, czego nie ujmie żaden przekład, „dobre” w odniesieniu do to za mało, zbyt mizernie i zbyt jałowo. Jó úszás to istota węgierskiego lata, jego środek, punkt, do którego wszystko powinno zdążać. Człowiek wskakuje do jeziora i płynie daleko, za ostatnie boje, za ratownicze łodzie. To coś więcej niż pływanie, to sposób na oddalanie się od rzeczy, nie tylko od plaży i jej harmidru, ale też od wszystkich rzeczy, które zwykle składają się na życie, spajają je, od świata, w którym to życie się toczy, a rzeczy gromadzą. Daleko na jeziorze, gdzie błękit wody sięga błękitu nieba, rywalizuje z nim, ten świat zdaje się bez znaczenia, znika. Dlatego już rano człowiek, rzuciwszy pierwsze spojrzenie na wodę, żeby zobaczyć, czy jest zielona, niebieska czy turkusowa, spokojna czy wzburzona od wiatru, zadaje sobie pytanie: czy jezioro da mi dziś jó úszás?

Fragment książki:

Zsuzsa Bánk, „Śmierć przychodzi nawet latem”, przeł. Elżbieta Kalinowska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023.