„Zieloną granicę” traktuję jako świadectwo tego, co się stało z państwem prawa i człowieczeństwem na granicy polsko-białoruskiej w roku 2021. Ten film jest w dzisiejszych czasach tym, czym w roku 1980 był „Człowiek z żelaza”.
Porównanie z ważnym filmem Andrzeja Wajdy opowiadającym o rewolucji „Solidarności” nie jest przypadkowe. Gdy „Człowiek z żelaza” był pokazywany w kinach, miał siłę manifestu i wywoływał ogromne emocje w widzach, którzy jego wartość artystyczną ustawili na drugim planie. Liczyło się to, że pokazywany w Polsce i na Zachodzie film na bieżąco utrwala przełomowy proces i pozwala dać upust związanym z tym emocjom.
Manifest Holland
„Zielona granica” też wykracza poza artystyczną rolę sztuki. Holland, podobnie jak kiedyś Wajda, utrwaliła i zachowała przełomowy moment historii. Jej film jest świadectwem barbarzyństwa, którego dokonują przedstawiciele państwa polskiego, reagując w ten sposób na wywołany w 2021 roku przez nieprzyjazne państwo kryzys migracyjny. Film jest też świadectwem człowieczeństwa obywateli, którzy nie są obojętni wobec barbarzyństwa. A przede wszystkim świadectwem tragedii ludzi, którzy zostali pozbawieni podmiotowości i stali się „bronią” Łukaszenki, albo, jak mówi jedna z bohaterek filmu, piłką przerzucaną przez druty.
Holland upamiętniła rzecz kluczową: ludzie uwięzieni w lesie i na bagnach między zbrodniczym reżimem i europejską demokracją są skazywani bez wyroku przez oba państwa na cierpienie i śmierć.
Oczywiście ważne jest też, że ten film jest dobrze zrealizowany. Nieszczęsny „Smoleńsk” Antoniego Krauzego, który też miał być świadectwem pamięci dla części społeczeństwa, został pozbawiony siły rażenia już od pierwszych kadrów, bo był zrealizowany amatorsko. Kręcąc takie filmy, łatwo wpaść w pułapkę kiczu i toporności przekazu. Holland w nią nie wpadała.
„Zielona granica” przeraża populistów
Mamy więc może nie wybitny, ale bardzo dobrze zrobiony film – świadectwo barbarzyństwa w majestacie państwa w reakcji na nową, nieznaną sytuację kryzysu migracyjnego przy granicy. Sytuację, na której można skorzystać politycznie, jeśli jest się władzą od lat populistycznie straszącą „falą” uchodźców. Profesjonalne świadectwo barbarzyństwa musi przerażać populistów, bo grozi uruchomieniem silnych emocji. Czy tak się stanie?
„Zielona granica” zanotowała najlepszy wynik otwarcia polskiego filmu w tym roku po pierwszym tygodniu od premiery. Szansa na to, że otworzy oczy na cierpienie ludzi tym, którzy popierają działania władzy na granicy, mogłaby być więc duża. Nie wiadomo jednak, kto poszedł do kina – sami przekonani czy ci, których trzeba przekonać o tym, co tak naprawdę tam się dzieje.
Osoby, które od początku śledzą sytuację nie tylko z konferencji prasowych Straży Granicznej, ale również z relacji działających przy granicy grup pomocowych, oglądają film jak podsumowanie wszystkiego, co już wiedzą. Pierwszy szok przeżyły dwa lata temu, kiedy Polskę obiegły zdjęcia dziewczyny z kotem i grupy, która została uwięziona w Usnarzu Górnym przed kordonem polskich mundurowych, za plecami mając mundury białoruskie.
Pełnomocnicy zatrzymanych ludzi zbierali od nich na odległość prośby o ochronę prawną w Polsce, jednak Straż Graniczna ich nie przyjmowała. Nie pozwalała im opuścić miejsca, w którym koczowali, ani przekazać im jedzenia i picia, co zdobyło rozgłos między innymi po brawurowym biegu posła Franciszka Sterczewskiego z torbą jedzenia dla uwięzionej grupy.
Koczowali w lesie dwa miesiące, a po wprowadzeniu stanu wyjątkowego coś się z nimi stało.
Ograniczanie im dostępu do wody i żywności to pierwszy dowód barbarzyństwa. Drugi to fakt, że nie zostali zgodnie z procedurami objęci ochroną prawną. A trzeci – że zniknęli i nie wiadomo, co się z nimi stało. Żadnej z tych rzeczy nie przewiduje państwo prawa.
Czy tamci poczują to, co my?
Jednak relacje dziennikarzy z Usnarza, a po wprowadzeniu stanu wyjątkowego wpisy zamieszczane w mediach społecznościowych przez aktywistów z grupy Granica czy Fundacji Ocalenie nie są przecież tajne. Mogą do nich zajrzeć także ci, którzy dziś wpisują hasztag „muremzapolskimmundurem”.
Nie robią tego, bo albo nie wzrusza ich cierpienie ludzi, którzy próbują dostać się do Europy przez las, albo wierzą, że to konieczny koszt obrony państwa przed destabilizacją wyreżyserowaną przez Łukaszenkę. Mechanizmów, dla których pochwalają działania Straży Granicznej, może być więcej. Trudno więc liczyć na to, że wstrząśnie nimi film Agnieszki Holland. Tym bardziej, że władza przygotowała propagandowy grunt przed premierą.
Fraza „Tylko świnie siedzą w kinie” cytowana przez prezydenta Andrzeja Dudę, porównywanie Agnieszki Holland do nazistów w wykonaniu prokuratora generalnego i ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry i powielanie tego przekazu przez polityków PiS-u w mediach społecznościowych sprawiło, że fakt pójścia albo nie pójścia na film Holland stał się rodzajem manifestu. „Pójdę, chociaż będzie trudno mi znieść emocje” stanęło w opozycji do: „Nie pójdę, żeby nie nabijać kasy producentom antypolskiego przekazu”. Fakt nieoglądania filmu stał się dla jego krytyków powodem do dumy, ale nie do powstrzymania się od krytyki.
Logicznie ataki na Holland nie mają sensu
Czy to film antypolski? Gdyby propagandą rządziła logika, na miejscu ministra Ziobry i innych przedstawicieli władzy nie mówiłabym tego. Bo jeśli Holland pokazuje, co dzieje się przy granicy, a minister i inni przedstawiciele władzy wiedzą, że tak jest, to nazywając pokazywanie tego działaniem antypolskim, de facto określają tak własne działania. To znaczy, że władza już powinna szykować sobie Trybunał Stanu.
Gdyby z kolei założyć, że mówienie o barbarzyństwie jest antypolskie, to oznaczałoby, że taka jest wolność słowa i praworządność. Można oczywiście jeszcze zaprzeczyć, zaciemnić, utajnić i to władza robi. Jednak film Holland ma potencjał, żeby te wysiłki unicestwić, dlatego zwolennikom PiS-u zdefiniowano go jeszcze przed premierą jako wydarzenie, które należy zbojkotować.
Podobnie ryzykowne z logicznego punktu widzenia wydaje się oskarżenie, że film Holland szkaluje polski mundur. Bo jeśli to dobrze, że Straż Graniczna nie wpuszcza uchodźców, tylko wypycha ich za granicę, to jak to się ma dziać – za pomocą perswazji, a może hipnozy? Oczywiste jest, że można to zrobić, tylko używając przemocy, doprowadzając do cierpienia, a więc skoro tak, to gdzie tu szkalowanie? To właśnie robi Straż Graniczna w filmie.
Ale to jest logika, a w tej sprawie kluczowe są emocje.
Władza unieważnia życie
Czy film jest jednostronną propagandówką reżyserki, której antypisowskie poglądy są powszechnie znane? Na pewno jest świadectwem cierpienia zadanego przez przedstawicieli polskiego państwa. Zdarzają się wśród nich sadyści, jak mundurowy, który tłucze termos uchodźcy, czy zwolennik działań Straży Granicznej, który udaje, że strzela do uciekających w pole kukurydzy ludzi. Jednak w filmie jest też strażnik, który w związku z rozkazami przełożonych przeżywa kryzys i metamorfozę. Owszem – ogólnie strażnicy są tam pokazani źle, jeśli jednak chce się pokazać zło, którego się dopuszczają na granicy mundurowi, trudno, żeby pokazywać ich jako dobrych. Niuansów i nieoczywistości jest zresztą więcej.
PiS rozpala emocje, oskarżając Agnieszkę Holland o antypolskość i w ten sposób mobilizuje swój elektorat na finiszu kampanii wyborczej. Z tego powodu nie można liczyć, że najnowsza produkcja Holland otworzy oczy wyborcom PiS-u. Może też stracić impet oddziaływania z tego powodu, że Polacy są już zmęczeni emocjami, chcą spokoju, a wokół filmu PiS rozpętało awanturę.
„Zielona granica” zostanie jednak na zawsze jako świadectwo ważnego momentu. Momentu, w którym życie ludzkie było nic nie warte, a zdecydowała o tym demokratycznie wybrana władza.
* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: profil facebookowy Lubię KINO / Kino Świat, dystrybutor filmu.