29 września 2023 roku odszedł profesor Michał Głowiński. Przy jego nazwisku pojawia się zwykle przymiotnik: „wybitny” – humanista, badacz literatury, eseista, pisarz. Jak jednak mierzyć wybitność uczonego? Ilością cytowań? Trwałością dorobku? Szacunkiem, jakim cieszył się w środowisku? A może rozpoznawalnością poza murami Akademii? W każdej z tych sfer Głowiński niewątpliwie wyróżniał się na tle profesorów literatury.

Jako pisarza ukształtowały go doświadczenia biograficzne. Najpierw to, że był dzieckiem, które wraz z rodzicami ocalało z Zagłady. Przeżył getto w Pruszkowie i później w Warszawie. Z tego ostatniego jego rodzinie udało się zbiec. Ukrywając się po aryjskiej stronie, kilkuletni Głowiński doświadczył zbiorowego ukrywania się w kopcu na kartofle (przez co nabawił się klaustrofobii) oraz rozłąki z rodzicami. Okupacyjną gehennę opisał wiele lat później w zbiorze autobiograficznych opowiadań „Czarne sezony”. Jeden z najbardziej przejmujących tekstów z tej książki („Czarna godzina”) został poświęcony epizodowi, w którym niespełna dziesięcioletni autor został zmuszony do gry w szachy ze szmalcownikiem, podczas gdy ten oczekiwał na pieniądze od jego rodziny. Gdy Głowiński wracał po latach do tego traumatycznego wspomnienia, miał świadomość, że chcąc nie chcąc przywołuje literackie tropy (gra w szachy ze śmiercią), zależało mu jednak na tym, by jego zapiski zostały odebrane jako autentyczne świadectwa pamięci. I tak je odczytywano, choć sam autor dobrze wiedział, że granica między dokumentem a literaturą jest płynna i nawet najszczersze wspomnienia, zapisane w formie tekstu, zaczynają żyć własnym, nierzadko literackim życiem.

Być w Polsce Żydem i gejem

W okresie stalinizmu ukończył studia polonistyczne na Uniwersytecie Warszawskim, a potem trafił do Instytutu Badań Literackich, gdzie pracował aż do emerytury. Jako literaturoznawca szybko pokonywał kolejne szczeble awansowe, sam jednak przyznawał, że odbywało się to kosztem życia prywatnego. Latami czuł się, z różnych względów, wyobcowany. Dzięki odbytej psychoterapii nauczył się opowiadać o wojennych doświadczeniach, ale nigdy nie wyzbył się traum i lęków. Do śmierci unikał jeżdżenia windą, metrem czy samolotem; niechęć do latania była jednym z powodów, dla których odrzucił ofertę objęcia katedry na Harvardzie (zaproponował na to stanowisko Stanisława Barańczaka). Przez wiele lat nie pisał ani nie mówił o swoim żydowskim pochodzeniu, wiedzieli o nim (lub domyślali się go) jedynie najbliżsi. Obawa ta wynikała nie tylko z traumy wojennej, lecz także z faktu, że jako chłopiec kilkukrotnie doświadczył antysemityzmu ze strony Polaków. Prasowa retoryka „antysyjonistyczna” z okresu Marca 1968 roku rozdrapywała i tak niezabliźnione rany. Otwarcie napisał o swoim żydowskim pochodzeniu dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy był już powszechnie znanym profesorem.

Jeszcze więcej czasu zajęło mu publiczne wyznanie, że jest gejem. Zrobił to w obszernej autobiografii „Kręgi obcości” (2010), która, obok „Czarnych sezonów”, stanowi jego największe osiągnięcie pisarskie. Książka ta, wzorowana na klasycznej autobiografii Johna Stuarta Milla (której Głowiński był admiratorem), jest jednym z ważniejszych i bardziej udanych tekstów memuarystycznych w Polsce po 1989 roku, dorównującym klasą słynnym i nagradzanym wyznaniom Karola Modzelewskiego „Zajeździmy kobyłę historii”. Jak Głowiński napisał mi kiedyś w liście, przemilczenie sprawy własnej orientacji seksualnej byłoby „kłamstwem”, a kłamstwo, „jak głosi znane powiedzenie – ma krótkie nogi. […] w tekstach autobiograficznych jego nogi są szczególnie krótkie, albo ich w ogóle nie ma, co zmusza do czołgania się po ziemi”.

Między powieścią a prawdą

Przede wszystkim jednak, „Kręgi obcości” są kopalnią wiedzy o historii polskiej powojennej humanistyki. Głowiński należał do grona badaczy literatury związanych z nurtem strukturalizmu. Napisał być może najbardziej reprezentatywną dla tego nurtu monografię „Powieść młodopolska” (1969), był także współautorem strukturalistycznego podręcznika „Zarys teorii literatury” (1962) oraz „Słownika terminów literackich” (1976), na których to publikacjach wychowały się kolejne pokolenia polonistów (nadal zresztą znajdują się one na listach lektur obowiązkowych). Aktywność naukowa Głowińskiego nie sprowadzała się do aplikowania zagranicznych metod badawczych do polskiej literatury – uczony ten nigdy nie podążał za światowymi trendami, lecz wyznaczał je. W latach sześćdziesiątych Warszawa stanowiła nieoficjalne centrum nowoczesnych badań literackich – to tutaj przyjeżdżali na międzynarodowe sympozja uczeni zarówno z USA, jak i ZSRR, z Czechosłowacji i z Francji; to w ówczesnej Warszawie referaty wygłaszali uczeni tej klasy, co na przykład włoski semiotyk, Umberto Eco.

Głowiński czynnie uczestniczył w tych konferencjach. Z punktu widzenia teorii literatury, którą się zajmował, najcenniejsze były jego studia poświęcone napięciom między dokumentem a powieścią oraz między powieścią a prawdą. Z prośbą o angielski przedruk tych studiów zwrócili się do Głowińskiego redaktorzy jednego z najbardziej prestiżowych czasopism literaturoznawczych na świecie, „New Literary History”. Nie mogli jednak wiedzieć, że napisał je badacz, dla którego teoretyczne problemy miały wymiar osobisty, wiązały się bowiem z szukaniem języka, którym można by opisać własną wojenną traumę (język ten odnalazł trochę później, czego dowodzą „Czarne sezony”).

Mistrz i badacz słowa

Wydaje się, że wszystkie prowadzone przez Głowińskiego badania nad narracją miały podłoże osobiste. W tym kontekście przejmujące wrażenie robi lektura eseju „Labirynt, przestrzeń obcości” napisanego w latach osiemdziesiątych – teraz, gdy wiadomo, jakie autor miał doświadczenia i z jakimi lękami się zmagał, jego uwagi o labiryntowej przestrzeni (porównywanej do getta) i związanej z nią klaustrofobicznym „odczuwaniu świata” nabierają drugiego dna, stają się zawoalowanym wyznaniem.

Robi to tym większe wrażenie, że Głowiński należał do grona pisarzy racjonalistów – dbał o porządek wywodu, unikał emocjonalności i zwłaszcza patosu, precyzyjnie dobierał słowa, troszczył się o przejrzystość wypowiedzi. Chętnie też stosował ironię. Jego uwagi o „Humanistyce najmniejszego wysiłku” (nazywanej też „humanistyką od Pana Zagłoby”) oraz „dumie, że się czegoś nie rozumie” z eseju poświęconego „kiczowi naukowemu” zachowały nieprzemijającą wartość, bo po wolterowsku rozprawiały się ze sposobem uprawiania wiedzy typowym dla środowisk, które od jakiegoś czasu zarządzają humanistyką w Polsce.

Głowiński bardzo niepokoił się tym faktem. Dostrzegał w dzisiejszej konserwatywno-nacjonalistycznej retoryce refleksy tego, co zapamiętał z czasów Marca 68. Między innymi z tej racji zdecydował się ponownie wydać analizy języka peerelowskiej propagandy, słynne „Marcowe gadania” (które przez wiele lat pisał do szuflady), nie wprowadzając zmian i nie dodając zbędnych komentarzy (wybór tych tekstów ukazał się w 2016 roku w książce pod nowym tytułem: „Zła mowa”). Nawiasem mówiąc, „marcowe gadania” to – obok „monologu wypowiedzianego”, „biernika postulatywnego” czy „socparnasizmu” – jedno z wielu „skrzydlatych” określeń, które wymyślił i których miarą trafności jest właśnie to, że stały się powszechną własnością użytkowników polszczyzny. Wprowadzanie udanych neologizmów, zręcznych sformułowań i tytułów, wymaga kreatywności i lekkości pióra, lecz nade wszystko doskonałej znajomości polszczyzny. Głowiński taką znajomość posiadał, to dzięki niej potrafił precyzyjnie dobierać słowa i mimo że nie był językoznawcą, przykładał wielką wagę do znajomości etymologii, semantyki i reguł gramatycznych.

Wyważony rozmówca

Z kolei jako rozmówca – słowa ważył. W rozmowie prywatnej wypowiadał się tak, jakby udzielał wywiadu na żywo. Nigdy nie poruszał tematów, na których się nie znał. Był dociekliwy, skrupulatny i rzetelny (tego też oczekiwał od swoich rozmówców i, w razie potrzeby, potrafił ich z tego rozliczać). Jeśli pozwalał sobie na plotki – a lubił to robić – czynił to z rozwagą i wyczuciem.  Miał przy tym ogromną wiedzę i świetną pamięć. Nawet gdy na starość powtarzał się, opowiadając tę czy inną historię po raz wtóry, za każdym razem potrafił czymś zaimponować. Na przykład krótko przed śmiercią, gdy w luźnej rozmowie wracał wspomnieniami do pobytu w Amsterdamie na początku lat siedemdziesiątych, zaczął nagle wymieniać nazwy miejskich kanałów – w oryginalnym brzmieniu i w tłumaczeniu na język polski.

Gdy przychodziło się do jego niewielkiego mieszkania na warszawskim Służewie, od razu było wiadomo, że obcuje się z człowiekiem niezwykłym. Wzbudzał ogromny respekt, czasami nawet wywoływał tremę. Dla osoby młodszej od niego o kilkadziesiąt lat (jak ja) był w końcu niekwestionowanym autorytetem i Chodzącą Historią. A jednocześnie bardzo dobrze się z nim rozmawiało, ponieważ nie ustawiał się w pozycji nadrzędnej i był szczerze zainteresowany tym, co inni mają do powiedzenia. Nie znosił akademickiej koturnowości, nie „profesorował” ani nie paternalizował, przeciwnie, onieśmielająco proponował przejście na „ty”, nie obrażał się na krytykę, podsuwał ciastka i lody, bywał prostolinijny i po ludzku życzliwy. Zawsze zachowywał wielką klasę.

Michał Głowiński wyznaczał najwyższe standardy – dążenia do prawdy, rzetelności, unikania frazesu i pustosłowia, doskonałej polszczyzny, kultury mówienia, pisania i bycia. Ucieleśniał inny model polskości i patriotyzmu od tego, który jest lansowany dzisiaj, a przez to podnosił na duchu tych, którzy tak jak on nie mieścili się w konserwatywnej narracji o Polaku-katoliku. Robił to jako uczony, ale i niezależnie od tego, że nim był. Nic dziwnego, że jeszcze przed śmiercią doczekał się książek, artykułów, a nawet konferencji na swój temat. Jestem pewien, że zainteresowanie tym, co po sobie zostawił, będzie trwać nadal.