Tak się złożyło, że Polska i Izrael, Turcja i Stany Zjednoczone to kraje dla mnie ważne. Pierwsze dwa z oczywistych powodów, Turcja bo spędziłem tam dzieciństwo, a mój najlepszy przyjaciel z tych lat odsiaduje teraz u Erdoğana dożywocie, zaś USA, bo często tam wykładałem i mam tam mnóstwo przyjaciół.
Tak się też złożyło, że we wszystkich tych czterech krajach konflikt polityczny podzielił je przepaścią na pół i przerodził się w zimną wojnę domową, zaś język debaty publicznej stał się po prostu językiem nienawiści. We wszystkich tych krajach po jednej stronie znajdują się, rozpaczliwie upraszczając, liberalne elity i ich zwolennicy, po drugiej – konserwatywni populiści i ci, którzy im zaufali lub na nich korzystają. I we wszystkich tych krajach, będących mniej lub bardziej felernymi demokracjami, religia nadal odgrywa ważną rolę w życiu publicznym.
Kompromis z grzechem
Ta ostatnia cecha wspólna, jak sądzę, ma większe znaczenie niż to, że kraje te mają bardzo odmienne historie, są położone na trzech różnych kontynentach, zaś dominująca religia w każdym z nich jest inna. Bowiem podczas gdy demokracja uczy akceptacji różnorodności wartości i postaw (oczywiście w granicach wyznaczonych przez wspólnie przyjęte prawo), religia jest zbudowana na dychotomii dobra i zła, cnoty i grzechu.
Mogę uważać, że wartości, które głoszą moi współobywatele, są złe, ale – póki mieszczą się w granicach prawa – muszę zaakceptować ich prawo do ich wygłaszania i praktykowania, oczekując od ich wyznawców jedynie wzajemności. Konsekwencją takiej postawy musi być zgniły kompromis, który – o ile obie strony będą weń równie nieszczęśliwe – może mieć wszelkie cechy trwałości.
Religia jednak uczy walki ze złem, a nie kompromisów z nim. Grzech musi zostać wykorzeniony, a ci, którzy mu się oddają – napiętnowani i potępieni, przynajmniej dopóki się nie nawrócą i nie uznają haniebności swych wcześniejszych postaw. Kto pragnąłby kompromisów z grzechem, staje się jego obrońcą, a więc sam staje się grzesznikiem. Ci zaś, którzy grzeszą świadomie, są świadomymi nosicielami zła.
W krajach demokratycznych język pluralizmu przenika jednak od lat do świata zorganizowanej religii i każe wstrzymywać się z pochopnym potępieniem różnorodności, czy wręcz skłania do docenienia jej wartości i piękna; piętnujemy wówczas nie tyle różnice, lecz niepodważalne zło. Jednomyślności w tym, co takie zło stanowi nie ma i być nie może, co naraża pluralistów na zarzut relatywizmu moralnego.
Powszechna pogarda wyniszcza
Ale dyfuzja idei odbywa się też w stronę przeciwną. Jeśli w przeciwnikach widzimy nie reprezentantów cudzych, lecz uprawnionych interesów i wartości, a ludzi głoszących zło – to traktujemy ich jak grzeszników. Trzeba ich wykorzenić, a nie zawierać z nimi kompromisy. Konserwatywni populiści pod adresem swych oponentów chętnie szermują oskarżeniami o zdradę, agenturalność czy „personifikację zła”, które potwierdzają taką diagnozę.
Liberalne elity są z reguły bardziej wstrzemięźliwe w słowach, ale i tak konserwatyści wiedzą, że te elity nimi gardzą. Stąd ironicznie przyjmowane za swoje epitety, jakimi bywają obdarzane: „moherowe berety” versus „fajnopolacy” w Polsce, „czarni Turcy” przeciw „białym” w Turcji, „deplorables” przeciw „MAGA” w USA, czy „dumna hołota” przeciw „miłośnikom Arabów” w Izraelu.
Ironiczne odwrócenie pogardy przez jej interioryzację pozostawia przeciwników z ich domniemaną pogardą, a więc pogardy godnych. A skoro oni nami gardzą, to na naszą pogardę zasługują. Są źli, szkodzą krajowi, należy ich usunąć – a przynajmniej pozbawić wpływu na życie publiczne. Najchętniej trwale.
Nadzieja wspólnego nieszczęścia
I tak oba obozy ruszają na krucjatę, dżihad czy prawą wojnę przeciwko grzechowi. Do wyniszczenia. I dlatego z nimi taką wojnę trzeba też toczyć.
Jeśli jedynym skutkiem ewentualnego zwycięstwa opozycji w niedzielnych wyborach będzie to, że teraz pisowska połowa kraju będzie pod rządami „naszych” tak samo nieszczęśliwa, jak my byliśmy pod rządami „ich” – to oczywiście odetchniemy z ulgą.
Ale ilość nieszczęścia w kraju pozostanie taka sama; jedynie rozłoży się inaczej. Trzeba wymyślić taki kompromis, pod którego rządami obie strony będą równie nieszczęśliwe. Byłoby to pierwszym od lat wspólnym doświadczeniem obu stron – i dopiero od niego może rozpocząć się odbudowywanie jakiejś wspólnoty.