W ostatnim miesiącu doszło do najgorszego pogromu Żydów od czasów Holokaustu. Setki uczestników festiwalu muzycznego zamordowano z zimną krwią. Rodziny ukrywające się w swoich domach zostały spalone żywcem. Żydowskie matki i ojcowie, w upiornej analogii do lat czterdziestych ubiegłego wieku, błagali swoje dzieci o zachowanie ciszy, aby ich niedoszli mordercy nie odkryli ich kryjówki. Ponad sto osób pozostało w rękach organizacji terrorystycznej.
Wiele osób wszystkich wyznań i przekonań dostrzegło potworność tych zbrodni. Wielu światowych przywódców jednoznacznie potępiło ataki terrorystyczne. Obywatele wyrażali swój smutek w mediach społecznościowych. Miliony ludzi pogrążyły się w żałobie. Jednak pomimo fali wsparcia, znalazła się również duża grupa osób i organizacji, które tym razem wyjątkowo milczały – lub posunęły się nawet do świętowania masakry.
Chociaż brytyjski premier Rishi Sunak zdobył się na jasne słowa dotyczące Hamasu, BBC uparcie odmawiało nazwania bojowników Hamasu, którzy zabili ponad 1200 osób, terminem słusznie zarezerwowanym dla tych, którzy celowo atakują niewinnych cywilów z powodów politycznych – nie padło słowo „terroryści”. Jednocześnie wiele szkół i uniwersytetów, organizacji non-profit i korporacji, które w ostatnich latach zajmowały się potępianiem i upamiętnianiem wszelkiego rodzaju tragedii, zarówno małych, jak i dużych, niespodziewanie zamilkło.
Niektóre z najbardziej renomowanych uniwersytetów na świecie – w tym Princeton, Yale i Stanford – nie wydały oświadczeń lub zrobiły to dopiero po tym, gdy znalazły się pod silną presją w mediach społecznościowych. Na Uniwersytecie Harvarda trzeba było pełnego oburzenia wątku na X (dawniej Twitter) napisanego przez Larry’ego Summersa, byłego rektora szkoły, aby skłonić jego następcę do podjęcia działań z opóźnieniem.
Jeszcze gorzej było z ludźmi i organizacjami, którzy aktywnie świętowali pogromy. Wiele klubów Demokratycznych Socjalistów Ameryki, wpływowej organizacji, do której należą znani członkowie Kongresu, zachęcało swoich zwolenników do udziału w wiecach, które gloryfikowały terror Hamasu jako sprawiedliwą formę oporu. Jak napisał oddział w San Francisco na X, „wydarzenia weekendu” należy postrzegać jako nieodłączną część „prawa Palestyńczyków do stawiania oporu”. Chicagowski oddział ruchu Black Lives Matter gloryfikował nawet paralotniarzy, którzy zamordowali dziesiątki osób na imprezie rave w południowym Izraelu, w ramach zaproszenia na kolejny wiec solidarnościowy, łącząc usunięte później zdjęcie paralotni z podpisem: „Stoję po stronie Palestyny”.
Z kolei naukowcy z wiodących uniwersytetów bronili owych ataków terrorystycznych jako formy walki antykolonialnej. „Postkolonialny, antykolonialny i dekolonizujący to nie tylko słowa, które słyszałeś na warsztatach” – napisał na X profesor wydziału pracy społecznej na Uniwersytecie McMaster. „Osadnicy nie są cywilami” – utrzymywał profesor z Yale.
Wszystko to rodzi proste pytanie: jak to możliwe, że tak znacząca część lewicy stanęła po stronie ludobójczych terrorystów? Dlaczego kluczowe instytucje okazały się tak niechętne wobec potępienia jednego z najdramatyczniejszych ataków terrorystycznych w ostatnim czasie? Co sprawia, że ofiary tych ataków o wiele mniej zasługują na solidarność niż ofiary wielu innych okrucieństw, które tak głośno potępiają?
Ideologiczne korzenie wielkiego przemilczenia
W ostatnich dniach pojawiło się wiele możliwych wyjaśnień tego selektywnego milczenia. Niektórzy skupiają uwagę na jawnym antysemityzmie. Inni podkreślają, że zrozumiały sprzeciw wobec niemoralnych działań podejmowanych w przeszłości przez izraelskie rządy zaślepiło wielu aktywistów na cierpienie niewinnych izraelskich cywilów. Jeszcze inni wskazują, że władze instytucji chcą uniknąć wywoływania gniewnych reakcji ze strony aktywistów, wolą więc milczeć w tej delikatnej kwestii ze zwykłego strachu o swoje miejsca pracy.
Każde z tych wyjaśnień ma w sobie ziarno prawdy. Chociaż dla osób, które lubią czytać wysokiej jakości gazety przy porannej kawie, może to być trudne do zaakceptowania, niektórzy ludzie naprawdę są pochłonięci jedną z najstarszych form nienawiści na świecie. Inni rzeczywiście skupiają się przede wszystkim na tym, co Izrael zrobił źle, które to stanowisko łatwiej zrozumieć w przypadku Palestyńczyków, których przodkowie zostali wysiedleni, niż w przypadku lewicowych aktywistów, którzy przez wiele dziesięcioleci uważali, że błędy jedynego państwa, które jest żydowskie, zasługują na znacznie większe potępienie niż podobne lub większe błędy popełnione przez jakiekolwiek inne państwo. Wreszcie, prawdą jest, że wielu rektorów uniwersytetów, liderów organizacji non-profit i prezesów korporacji doszło do wniosku, że muszą unikać kontrowersji za wszelką cenę.
Ale podwójne standardy, które w ostatnich dniach stały się tak widoczne wśród części lewicy, mają również głębsze źródło, które jest raczej ideologiczne niż pragmatyczne czy atawistyczne. W ostatnich dziesięcioleciach nowy zestaw idei dotyczących tożsamości przekształcił samą naturę tego, co oznacza być po lewej stronie, zastępując przy tym starszy zestaw uniwersalistycznych wartości.
Ta nowa ideologia, którą nazywam „syntezą tożsamościową”, zakłada, że musimy postrzegać cały świat przez pryzmat tożsamości takich jak rasa. Według niej kluczem do zrozumienia każdego konfliktu politycznego jest postrzeganie go w kategoriach relacji władzy między różnymi grupami tożsamościowymi. Następnie analizuje ona naturę tych relacji przy użyciu uproszczonego schematu, który opiera się na północnoamerykańskim doświadczeniu i ustawia tak zwanych białych przeciwko tak zwanym kolorowym [people of color]. Wreszcie, narzuca ten schemat – w sposób, który w modnym żargonie akademickim można by ironicznie nazwać „neokolonialnym” – na złożone konflikty w odległych krajach.
Problem ze strukturalnym rasizmem
Wielu orędowników syntezy tożsamościowej słusznie wskazuje, że analiza rasizmu, która koncentruje się wyłącznie na indywidualnych przekonaniach lub motywacjach, niesie ze sobą niebezpieczeństwo maskowania ważnych form niesprawiedliwości. Nawet jeśli wszyscy mają najlepsze intencje, następstwa historycznej niesprawiedliwości mogą powodować, że wielu uczniów z rodzin imigranckich uczęszcza do niedofinansowanych szkół publicznych albo wielu członków mniejszości etnicznych boryka się z trudnościami na rynku mieszkaniowym. Argumentują oni zatem, że warto dodać do naszego słownika nowe pojęcie: rasizm strukturalny.
Jak wyjaśnia słownik Cambridge w odniesieniu do ściśle powiązanego pojęcia systemowego rasizmu, składają się na niego „prawa, zasady lub oficjalne polityki społeczne, które skutkują i wspierają dalsze niesprawiedliwe korzyści niektórych osób, a także niesprawiedliwe lub krzywdzące traktowanie innych ze względu na rasę”. Wskazując, że niektóre formy rasizmu są w ten sposób „strukturalne”, jesteśmy w stanie lepiej uchwycić – i miejmy nadzieję zaradzić – okoliczności, w których członkowie niektórych grup rasowych cierpią z powodu znacznych niedogodności z powodów innych niż indywidualne uprzedzenia.
Jak dotąd brzmi to sensownie. Aby zrozumieć współczesną Kanadę, rzeczywiście pomocne jest dołączenie pojęcia rasizmu strukturalnego do naszego zestawu narzędzi pojęciowych. Jednak w ostatnich latach wielu zwolenników syntezy tożsamościowej poszło o krok dalej: zaczęli twierdzić, że owa nowsza koncepcja rasizmu strukturalnego powinna całkowicie zastąpić starsze pojęcie jednostkowego rasizmu.
Zamiast przyznać, że istnieją dwie różne formy rasizmu, z których każda zasługuje na uwagę i musi być zwalczana, część lewicy przeszła zatem do konceptualizacji rasizmu w formie wyłącznie strukturalnej. „Rasizm” – jak mówi jeden z internetowych przewodników – „różni się od uprzedzeń rasowych, nienawiści lub dyskryminacji”, ponieważ musi dotyczyć „pewnej grupy posiadającej władzę, która pozwala na prowadzenie systematycznej dyskryminacji poprzez politykę instytucjonalną i praktyki społeczeństwa oraz poprzez kształtowanie przekonań i wartości kulturowych, które wspierają owe rasistowskie polityki i praktyki”.
W swojej najbardziej radykalnej formie twierdzenie to oznacza, że niemożliwe jest, aby członek grupy historycznie zmarginalizowanej był rasistą wobec członka grupy historycznie dominującej. Jako że rasizm nie ma nic wspólnego z indywidualnymi przekonaniami lub cechami, a członkowie grup, które są stosunkowo bezsilne, nie są w stanie prowadzić „systematycznej dyskryminacji” wobec członków grup, które są stosunkowo silne, nawet najbardziej nikczemne formy nienawiści nie muszą być uznawane za rasistowskie. Jak ujął to artykuł w Vice, „bycie rasistą w stosunku do białej osoby jest literalnie niemożliwe”.
Wynikiem tego była wielokrotnie forma wybiórczej ślepoty, gdy członkowie grup mniejszościowych wyrażali bigoteryjne postawy wobec rzekomo bardziej uprzywilejowanych grup, w tym tych, które same są mniejszościami. Kiedy Tamika Mallory, jedna z założycielek Marszu Kobiet, została skrytykowana za określenie Louisa Farrakhana, homofoba, mizogina i dumnego antysemity, jako „greatest of all time” [GOAT], broniła się, mówiąc dziennikowi „The New York Times”, że „biali Żydzi, jako biali ludzie, podtrzymują białą supremację”.
Owa niezdolność do uznania bardziej tradycyjnego znaczenia rasizmu uniemożliwia nazwanie tego, co dzieje się, gdy członkowie jednej grupy mniejszościowej padają ofiarą przestępstw z nienawiści popełnianych przez członków innej grupy mniejszościowej, którą uważa się obecnie za doświadczającą większych trudności. Na przykład w grudniu 2019 roku dwóch terrorystów zabiło detektywa policji, a następnie zamordowało trzy osoby w koszernym sklepie spożywczym w Jersey City, niedaleko Nowego Jorku. Mieli oni długą historię publikowania antysemickich treści w mediach społecznościowych; jeden z napastników należał do kongregacji Czarnych Hebrajskich Izraelitów, która wyznaje jawnie antysemickie poglądy. Ale ponieważ napastnicy byli czarnoskórzy, a ofiary postrzegane jako białe, wiele serwisów informacyjnych przez zadziwiająco długi czas nie zakwalifikowało strzelaniny jako antysemickiej ani nie potraktowało jej jako przestępstwa z nienawiści.
Kłopot z białym przywilejem
Idea, że rasizm ma charakter wyłącznie strukturalny, jest głęboko szkodliwa, ponieważ utrudnia instytucjom dostrzeżenie form dyskryminacji członków grup, które rzekomo dominują. W praktyce pogarsza to jeszcze fakt, że wiele osób na lewicy przyjęło bardzo uproszczoną koncepcję tego, kto jest dominujący, a kto zmarginalizowany – taką, która narzuca amerykańskie koncepcje rasy w sytuacjach, w których raczej zniekształcają niż rozjaśniają one rzeczywistość.
W Ameryce Północnej najistotniejszym – choć bynajmniej nie jedynym – podziałem rasowym był przez wieki podział na białych i czarnych. Oceniając, która grupa jest domyślnie uprzywilejowana w zagranicznym konflikcie, wielu Amerykanów uważa, że wystarczy dowiedzieć się, kto jest „biały”, a kto jest „osobą kolorową”. Uniemożliwia im to zrozumienie konfliktów, w których istotny podział polityczny nie przebiega pomiędzy białymi a czarnymi (lub, szerzej, „białymi” a „osobami kolorowymi”).
Na przykład Whoopi Goldberg wielokrotnie podkreślała, że w Holokauście „nie chodziło o rasę”. Jako że z amerykańskiego punktu widzenia zarówno żydowscy, jak i nieżydowscy Niemcy są biali, nie mogła ona zrozumieć ideologii, która opiera się na rozróżnieniach rasowych między nimi. „Nie można było rozpoznać Żyda na ulicy” – niesłusznie twierdziła. „Mnie można było znaleźć. Ich nie można było znaleźć”.
W przypadku Izraela skłoniło to większość obserwatorów do założenia, że istnieje wyraźny podział ról rasowych między Izraelczykami i Palestyńczykami: w ich mniemaniu Izraelczycy są biali, a Palestyńczycy „kolorowi”. A ponieważ biali ludzie historycznie sprawowali władzę nad nie-białymi ludźmi, wzmacnia to wrażenie, że niemożliwe jest, aby Izraelczycy byli ofiarami nienawiści rasowej.
Ale ta perspektywa po raz kolejny okazuje się tak uproszczona, że graniczy z urojeniem. Goldberg myliła się sądząc, że naziści nie byli w stanie dostrzec Żydów. Chociaż niektórym Żydom udało się przetrwać, podając się za „Aryjczyków”, wielu nazistów wykazało się dużą skutecznością w wykrywaniu osób, które podejrzewali o żydowskie pochodzenie.
Co ważniejsze, założenie, że większość ofiar ostatnich ataków terrorystycznych to „biali” Żydzi z korzeniami w Europie, jest po prostu błędne. Nie chodzi tylko o to, że istnieją czarnoskórzy izraelscy Żydzi, których przodkowie wyemigrowali z Etiopii, lub że ofiarami Hamasu byli pracownicy migrujący z Tajlandii i Nepalu; chodzi również o to, że Izrael jako całość jest obecnie domem dla większej liczby Żydów mizrachijskich, którzy pochodzą z Bliskiego Wschodu, niż Żydów aszkenazyjskich, których przodkowie przez długi czas mieszkali w Europie.
Spekulacje na temat tego, czy wizualne różnice między żydowskimi i nieżydowskimi Niemcami są mniej lub bardziej wyraźne niż te między Arabami i Żydami mizrachijskimi, pozostawię takim jak Whoopi Goldberg. Ale obecność tych ostatnich pokazuje jeszcze jeden sposób, w jaki próby dopasowania konfliktu izraelsko-palestyńskiego do zbyt prostego schematu pojęciowego idą w złym kierunku.
Kłopot z dekolonializmem
Rzeczywisty skład demograficzny kraju powoduje, że twierdzenia, iż izraelskich cywilów należy postrzegać jako osadników, którzy są dozwoloną zwierzyną łowną dla ataków terrorystycznych, mają charakter podwójnie cyniczny. Są one cyniczne, ponieważ żadna polityczna przyczyna, niezależnie od tego, jak słuszna, nie usprawiedliwia celowego atakowania niemowląt i babć – ani po stronie izraelskiej, ani palestyńskiej. Są również cyniczne, ponieważ ogromna większość Żydów mizrachijskich została po drugiej wojnie światowej brutalnie wysiedlona z krajów Bliskiego Wschodu, w których ich przodkowie żyli od setek lat, a żaden inny kraj poza jedynym na świecie państwem żydowskim nie chciał zaoferować im bezpiecznej przystani.
Postkolonialni apologeci organizacji terrorystycznych takich jak Hamas i Hezbollah uwielbiają przywoływać gloryfikację przemocy Frantza Fanona. Problem polega nie tylko na tym, że ich tendencyjne odczytanie jego twórczości pomija sposoby, w jakie przemoc może być moralnie deprawująca i politycznie destrukcyjna; chodzi również o to, że sugerowana analogia między tak zwanymi pied noirs (białymi osadnikami w Algierii, którzy mogliby bezpiecznie wrócić do francuskiej metropolii, gdyby zdecydowali się to zrobić) a Żydami mizrachijskimi (którzy nie byliby ani mile widziani, ani bezpieczni, gdyby mieli wrócić do Iranu lub Iraku, do Maroka lub Algierii) jest tak zwodnicza, że aż perwersyjna.
A jednak owa myląca analogia wpływa na to, w jaki sposób wielu lewicowców przypisuje role ofiary i sprawcy, co tłumaczy, dlaczego dziesiątki grup studenckich na Harvardzie mogą twierdzić, że Izrael jest w jakiś sposób „całkowicie odpowiedzialny” za decyzję Hamasu o zamordowaniu ponad 1000 cywilów. Na głębszym poziomie pomaga to nawet wyjaśnić, w jaki sposób niektórzy z najwybitniejszych lewicowych naukowców na świecie mogą postrzegać głęboko autorytarny i jawnie teokratyczny reżim, który jest wyraźnie wrogi mniejszościom seksualnym, jako ruch postępowy.
Dla osób takich jak feministyczna teoretyczka Judith Butler kryterium tego, czy dany ruch należy uznać za lewicowy czy prawicowy, polega na tym, czy twierdzi on, że walczy w imieniu ludzi, których uważają one za zmarginalizowane. Ponieważ Hamas jest organizacją nieuprzywilejowanych „kolorowych” walczących z „uprzywilejowanymi” „białymi” Żydami, musi być postrzegany jako część globalnej walki z uciskiem. Chociaż jego program – który, nawiasem mówiąc, obejmuje agresywne zwalczanie mniejszości seksualnych w Strefie Gazy – przypomina niektóre z najbardziej brutalnych skrajnie prawicowych reżimów na świecie, Butler uważa, że „bardzo ważne” jest sklasyfikowanie zarówno Hamasu, jak i Hezbollahu jako „ruchów społecznych, które są postępowe, które są na lewicy, które są częścią globalnej lewicy”.
Czas na rozliczenie z błędnymi ideami na lewicy
W ostatnich dniach niektórzy obserwatorzy zaczęli dostrzegać, jak bardzo część lewicy zbłądziła. Wielu lewicowych naukowców było naprawdę przerażonych, widząc, jak ich przyjaciele i koledzy świętują mordowanie dzieci. Powszechne oburzenie wywołała decyzja wpływowych ruchów, takich jak Black Lives Matter, by czcić terrorystów. Shri Thanedar, amerykański kongresmen, publicznie zrzekł się członkostwa w DSA.
To dobry początek. W wolnym kraju każdy musi mieć prawo do wyrażania swojego poparcia dla organizacji ekstremistycznych, niezależnie od tego, jak są one nikczemne. Ale instytucje głównego nurtu powinny przestać bezkrytycznie popierać organizacje takie jak BLM, które otwarcie gloryfikują terrorystów. A obywatele powinni domagać się, by umiarkowane partie polityczne, takie jak Partia Demokratyczna, przestały tolerować w swoich szeregach członków organizacji, które mają wątpliwości co do moralnej dopuszczalności masowych mordów.
Życie osób czarnoskórych ma znaczenie – i to ogromne. Jednak już wcześniej powinno stać się jasne, że uznanie tego ważnego faktu jest kompatybilne z poważnymi zastrzeżeniami dotyczącymi organizacji, które obecnie przemawiają w imieniu ruchu Black Lives Matter. Podobnie kolonializm – wciąż pozostaje jedną z największych historycznych niegodziwości. Jednak już wcześniej powinno stać się jasne, że uznanie tego istotnego faktu jest kompatybilne z poważnymi zastrzeżeniami dotyczącymi dyskursu postkolonialnego, który zbyt często gloryfikuje brutalny opór wobec każdego, kogo w sposób uproszczony uznaje się za „osadnika”.
Wielu zwolenników syntezy tożsamościowej kieruje się dobrymi intencjami. Jednak główne elementy tej ideologii stanowią obecnie przykrywkę dla form rasizmu i dehumanizacji wrażliwych grup, które powinny być obce każdemu, kto naprawdę dba o wartości lewicy. Nadszedł czas, aby wielu rozsądnych ludzi, którzy gryźli się w język, gdy owe idee zyskiwały ogromną siłę w instytucjach głównego nurtu – w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych – zabrało głos przeciwko nim.
Nieuchronne cierpienie
Wszelki humanitarny pogląd na świat musi zakładać, że cywile nigdy nie zasługują na cierpienie z powodu przynależności do grupy, w której się urodzili lub z powodu działań popełnionych przez tych, którzy twierdzą, że przemawiają w ich imieniu. Z tego powodu czuję tyle samo empatii wobec palestyńskich dzieci, które zginą w bombardowaniach Strefy Gazy, co wobec żydowskich dzieci zabitych w ataku Hamasu na Izrael. Każda śmierć cywila jest tragedią na tym samym poziomie moralnym.
Ale chociaż każda cywilna ofiara w równym stopniu nie zasługuje na swój tragiczny los, filozofowie moralności od wieków uznają zasadnicze rozróżnienie między formami działań wojskowych, które mogą być legalne, a formami terroryzmu, które zawsze pozostaną nielegalne. W pierwszym przypadku działania wojskowe skierowane są przeciwko celom militarnym; chociaż niektóre ofiary śmiertelne wśród ludności cywilnej będą konsekwencją takich ataków, żołnierze zobowiązują się do zminimalizowania ich liczby na tyle, na ile jest to możliwe. W drugim przypadku, działania polityczne skierowane są przeciwko celom cywilnym; zabijanie niewinnych jest celem, a nie niezamierzonym efektem ubocznym ataku.
Mamy do czynienia z wojną, której Izrael nie wybrał, a kraj ten ma pełne prawo się bronić. Jednak najbliższe dni i tygodnie pokażą, w jakim stopniu izraelska armia przestrzega granic określających legalne prowadzenie takiej wojny. Jak słusznie zauważyli przywódcy polityczni, w tym Joe Biden, konieczne jest przestrzeganie owych dawno przyjętych zasad. Jeśli tak się nie stanie, krytyka izraelskiego rządu będzie w pełni uzasadniona.
Nie musimy już jednak spekulować, czy Hamas, organizacja, która rozpoczęła obecną wojnę od długo planowanego ataku z zaskoczenia, w którym zginęło ponad 1000 mężczyzn i kobiet, niemowląt i staruszek, Aszkenazyjczyków i Mizrachimów, Żydów i nie-Żydów, Izraelczyków i Tajów, Amerykanów i Kanadyjczyków, Niemców i Chińczyków, przestrzegała najbardziej podstawowych zasad moralnych. Wiemy już bowiem, że celowo wymordowała rzesze niewinnych ludzi w jednym z najbrutalniejszych ataków terrorystycznych w historii ludzkości.
Lewica dysponuje potencjałem, by z mocą przemawiać na ten temat. Aby to zrobić, musi porzucić ideologiczny żargon, który sprawił, że tak wielu rzekomych idealistów uległo odwiecznej pokusie obmyślania powodów, dla których cierpienie moich przyjaciół jest oburzające, podczas gdy cierpienie mojego wroga jest godne pochwały. Aby zachować moralny umiar w nadchodzących dniach i tygodniach, musimy powrócić do moralnego uniwersalizmu, który nawet w najczarniejszej godzinie przypomina nam o naszym wspólnym człowieczeństwie – i bez wahania opłakuje morderstwa niewinnych, niezależnie od grupy, do której należą.