Piotr Kieżun: Przyznawana od 1903 roku Nagroda Goncourtów to najważniejszy literacki laur we Francji i jedna z najbardziej prestiżowych nagród tego typu na świecie. Otrzymuje ją autor najlepszego w danym roku fikcyjnego utworu prozatorskiego napisanego w języku francuskim. Polska jest związana z tą nagrodą w sposób szczególny. Od 1998 roku istnieje jej polska edycja (Choix Goncourt de la Pologne). Co roku w październiku studenci polskich romanistyk w całym kraju wybierają swojego laureata. Towarzyszy pani polskiej nagrodzie od momentu jej powstania. Skąd wziął się ten pomysł?
Magdalena Bożek: W latach dziewięćdziesiątych ówcześni szefowie Instytutu francuskiego w Krakowie, w którym pracuję do dziś, byli często zapraszani do jury różnego rodzaju konkursów recytatorskich czy piosenkarskich związanych z kulturą francuską. Jako Francuzi byli oczywiście pod wrażeniem, jak wspaniale polscy uczestnicy recytują lub interpretują francuskie teksty, ale uderzało ich to, jak bardzo ten repertuar jest ograniczony i powtarzalny. Jeśli wiersze, to Wiktora Hugo. Jeśli piosenki, to Brela, Brassensa czy Edith Piaf. Jeden z nich przyznał nawet kiedyś w odruchu szczerości, że jeśli jeszcze raz usłyszy Piaf, to się wścieknie. Przecież od czasu, gdy osiągnęła szczyt popularności, coś tam jednak nowego napisano i stworzono.
Podobnie działo się na filologiach romańskich. Moi szefowie byli zaskoczeni zawartością wydziałowych bibliotek. Tam w ogóle nie było współczesnej literatury! Wszystko kończyło się na Albercie Camus.
Aż trudno uwierzyć. Od śmierci Camusa, by trzymać się tego przykładu, minęło wtedy blisko czterdzieści lat.
Byliśmy świeżo po upadku komunizmu. Wynikało to też z trudności ekonomicznych. Moi szefowie postanowili jednak coś z tym zrobić. Nie brałam udziału w naradach. Byłam zwykłą pracownicą instytutu, która dłubała coś przy swoim biurku. Pamiętam, jak pewnego dnia z hukiem otwarły się drzwi i ze swojego gabinetu wybiegł w podskokach mój ówczesny dyrektor Patrice Champion. Podniecony zawołał: „Magda, Magda! A co by pani powiedziała na polskiego Goncourta?!”. Nie podzielałam wówczas jego entuzjazmu. Nie rozumiałam, jak to miałoby wyglądać. Zresztą on chyba też do końca tego nie wiedział. Za chwilę pojawił się jego zastępca, Jérôme Labeur, i obaj zaczęli gorączkowo dyskutować. Wyglądali jak dwaj mali chłopcy w piaskownicy, którzy właśnie odkryli w piasku jakiś ekscytujący skarb. Do dzisiaj mam ten obraz przed oczami – dwójkę rozentuzjazmowanych dzieci latających w tę i z powrotem. Ja – chociaż byłam z nas wszystkich najmłodsza – wyglądałam przy nich jak szacowna kwoka, która z głębi swojego doświadczenia zdaje się pobłażliwie pytać: „Co wyście tam znowu wymyślili?”.
Oni byli jednak niewzruszeni. „Natychmiast proszę mnie umawiać z panią Świątkowską!” – rzucił dyrektor. Profesor Marcela Świątkowska była ówczesną dyrektorką instytutu Filologii Romańskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Pan Champion pognał do niej i po godzinie wrócił jak bumerang. Okazało się, że jest zachwycona pomysłem. Można było więc stwierdzić, że przynajmniej tu u nas w kraju polski Goncourt był już umówiony. Według pierwszej koncepcji dyrektora Championa mieli go bowiem wybierać jedynie studenci krakowskich romanistyk – na Uniwersytecie Jagiellońskim i Uniwersytecie Pedagogicznym. „Dlaczego tylko Kraków? Dlaczego nie cała Polska?!”, wykrzyknął wówczas zastępca dyrektora pan Labeur. Z takiego właśnie szaleńczego pomysłu narodziła się polska edycja nagrody.
Pozostało jeszcze przekonać do tego Akademię Goncourtów.
Dyrektor Champion jeździł kilkakrotnie do Paryża na comiesięczne spotkania akademii i przekonywał jej członków. Ich głosy były bardzo podzielone. Wielu podchodziło do pomysłu sceptycznie. Inny wybór niż akademii? I to gdzieś w Polsce? Kiedy po latach żartobliwie zasugerowałam Patrice’owi Championowi, że chyba zgodzili się dla świętego spokoju, skoro ich tak regularnie nawiedzał, odpowiedział, że miał po prostu szczęście. Dwie ważne osoby były żarliwymi ambasadorami jego projektu – ówczesny przewodniczący akademii François Nourissier oraz obecny przewodniczący Didier Decoin, który wtedy był jej sekretarzem.
Pomysł poszedł w świat. Od tamtego czasu kolejne kraje zaczęły przyznawać swoje Nagrody Goncourtów. Polska nie jest osamotniona.
Obecnie wybiera się laureata w trzydziestu ośmiu krajach, choć przez naprawdę wiele lat istniała tylko polska edycja. Wszystko się zmieniło w ostatniej dekadzie. Ale nadal polski Goncourt jest wyjątkowy. Patrice’owi Championowi bardzo zależało, żeby polscy studenci nie sugerowali się wyborem Akademii Goncourtów. Wywalczył więc zgodę na to, żeby w Polsce nagroda była przyznawana przed oficjalnym ogłoszeniem jej oryginalnej francuskiej wersji – tej jednej jedynej Nagrody Goncourtów. Udało się to zrobić po długich dyskusjach. Dla akademii nie była i nie jest to sytuacja komfortowa. Jesteśmy jedynym krajem, które ma do tego prawo.
Jak wygląda procedura wyboru laureata polskiego Goncourta?
Wybierają go studenci studiów drugiego stopnia wszystkich instytutów filologii romańskiej w Polsce. W każdym z tych instytutów jest profesor literatury współczesnej, który dostaje zadanie zebrania jury złożonego z młodych, najbardziej zaangażowanych ludzi. Na każdej uczelni wygląda to bardzo różnie. Najmniejsza grupa liczyła około pięciu studentów, przeciętnie jest to kilkanaście osób. Każde z tych gremiów pracuje według własnych ustaleń.
Podstawą wyboru jest szesnaście książek wyłonionych wcześniej przez Akademię Goncourtów, czyli tak zwana pierwsza lista. Studenci je czytają i jest to naprawdę olbrzymia robota. Od czasów pandemii rozsyłamy pedeefy, więc możemy to zrobić szybciej, ale wcześniej na papierowe książki polscy jurorzy czekali do początku października. Mieli zatem na przeczytanie wszystkiego czasami mniej niż trzy tygodnie. Po dokonaniu wyboru, studenci z danego instytutu wyznaczają przewodniczącego, który będzie ich reprezentować w ogólnopolskim jury i przyjedzie do Krakowa, gdzie wyłaniany jest polski laureat.
To trudne zadanie, bo często w czasie dyskusji w Krakowie trzeba optować za tytułem, którego osobiście się nie lubi. „Koszmar, koszmar! To fatalna rzecz”, słyszałam nieraz od osoby, której książka wybrana przez jego instytut wybitnie się nie podobała. Ale dyskusje zawsze są zażarte. Trwają od pięciu do sześciu godzin, a nawet dłużej, w gabinecie dyrektora krakowskiego Instytutu francuskiego, który jest jednocześnie konsulem Francji. Tylko członkowie jury mogą tam wejść. Kiedy ich tam zamykam, mówię im żartobliwie, że są jak na konklawe. Póki mi nie dadzą na kartce tytułu wybranej książki i uzasadnienia, to ich nie wypuszczę.
Dziesięcioro członków i członkiń Akademii Goncourtów wybiera laureata demokratycznie. Każdy akademik ma jeden głos. Jeśli głosy się równoważą, wówczas decyduje przewodniczący. Czy w polskiej edycji też tak to wygląda?
Szczerze powiedziawszy, nie wiem. Nigdy nie uczestniczyłam w posiedzeniach polskiej kapituły. O tym, w jaki sposób wyłania laureata, decyduje ona sama. Oczywiście czegoś można się domyślać. Członkowie jury czasami robią sobie przerwę i wychodzą z gabinetu. Wówczas dopytuję, ile książek przeszło do tej pory pozytywnie selekcję. Sześć, mówią. Potem cztery. Czasami wiem, że zostają już tylko dwie książki na stole i jednej z nich bronią na przykład tylko dwie osoby. I czasami to właśnie one przekonują o swojej racji resztę jury. Wyobrażam sobie, że muszą mocno walić tą książką w blat, jak swego czasu Margaret Thatcher swoją czarną torebką, którą terroryzowała podczas rozmów brytyjskich ministrów [śmiech].
Czyli metoda jak w staropolskim sejmie – jury stawia na utarcie się jednomyślnej decyzji. Czy ta decyzja często pokrywała się z ostatecznym wyborem Akademii Goncourtów?
W ciągu tych dwudziestu pięciu lat polskiej nagrody tylko pięć razy studenci wybrali tak jak akademicy. Przy czym dwa razy w ostatnim czasie. Chodzi o „Anomalię” Hervé le Telliera nagrodzoną trzy lata temu i „Najbardziej sekretne wspomnienie mężczyzn” Mohameda Mbougara Sarra sprzed dwóch lat. Często nie są to wcale książki z grupy tych czterech, które stanowią ostatnią selekcję francuskiej Nagrody Goncourtów. W tym roku też tak się stało. Studenci wybrali historyczną powieść Antoine’a Sénanque’a „Croix de cendre” [Krzyż z popiołu], która rozgrywa się w czternastowiecznej Europie i której jedną z kluczowych postaci jest Mistrz Eckhart. Nie znajdziemy jej wśród ostatnich finalistów akademii.
Czy któraś z edycji polskiego Goncourta zapadła pani szczególnie w pamięci?
Nie zawsze autor, pod którego patronatem honorowym i w którego obecności debatuje polskie jury, może przyjechać do Polski. Wtedy zawsze jest problem. Zdarzyło się tak pewnego roku, ale mieliśmy wówczas szczęście. Polski wybór jest dokonywany w czasie Krakowskich Targów Książki, na które przyjechał bardzo popularny w Polsce Éric-Emmanuel Schmidt, zasiadający od 2016 roku w Akademii Goncourtów. Skorzystaliśmy z tej okazji i hop!, usadziliśmy go w fotelu honorowego gościa. Patrzę, a on już po godzinie zadowolony nakłada płaszcz i zbiera się do wyjścia. „Już?!”, pytam zdziwiona. „Tak, wybraliśmy”, odpowiada uśmiechnięty. Idę do studentów prosić ich o uzasadnienie wyboru, a oni na to: „Pani Magdo, czy my możemy jeszcze zostać?”. Byłam więcej niż zaskoczona. Jak to? Przecież wybraliście. „No tak, ale pan Schmidt procedował jak w Akademii Goncourtów – głosowanie i selekcja, głosowanie i selekcja. A my chcielibyśmy podebatować”. Siedzieli wtedy do trzeciej nad ranem. To mnie urzekło. Oni naprawdę czuli wagę tego wyboru.
Jak w czasie tych dwudziestu pięciu lat zmieniała się recepcja Nagrody Goncourtów? Czy była cały czas tak samo ważna dla polskiego odbiorcy?
Mam wrażenie, że Nagroda Goncourtów ma w Polsce większy prestiż dziś niż w latach dziewięćdziesiątych. Na ogłoszenie polskiego wyboru przychodzili studenci filologii romańskiej, nauczyciele akademiccy i na tym się w sumie kończyło. Teraz to się zmieniło. Niewątpliwie to również zasługa Festiwalu Conrada w Krakowie, na którym dziś ogłaszamy laureata. Gdy zaczynaliśmy polską edycję, festiwalu jeszcze nie było. Były Krakowskie Targi Książki, ale wiadomo, że nie mają one takiej renomy jak na przykład targi we Frankfurcie, gdzie przyjeżdża cała Europa i świat.
Za to polscy wydawcy od początku doceniali nagrodę. Wyróżniona książka jest zawsze wydawana rok później w polskim tłumaczeniu. Prawa do jej wydania zawsze szybko się sprzedają. Kiedyś ku mojemu zdumieniu dowiedziałam się tuż po wyborze, że nagrodzona powieść już została kupiona przez polskiego wydawcę. Dzwonię do wydawnictwa i pytam, czy to prawda. Tak, mówią, pomyśleliśmy, że może być laureatem w polskiej edycji Nagrody Goncourtów, więc kupiliśmy ją na targach we Frankfurcie.
Czy są jeszcze inne pozytywne skutki polskich Goncourtów?
Myślę o bibliotekach wydziałowych, które na początku miały trudności z nowościami książkowymi. Jako Instytut francuski zawsze kupujemy wszystkie szesnaście tytułów, z których wybierają polscy studenci i rozsyłamy je do wszystkich instytutów filologii romańskiej w Polsce. To najnowsze, zeszłoroczne powieści, do tego naprawdę starannie wyselekcjonowane. Dzięki nagrodzie studenci nie tylko mają do nich dostęp, ale też są zachęcani do ich lektury. Wiem, że na niektórych uczelniach zostały uruchomione seminaria, gdzie lektury opierają się na tej pierwszej, długiej liście finalistów Nagrody Goncourtów. Do tego trzeba dodać niesamowita atmosferę i kontakty ze wspaniałymi pisarzami, którzy przyjeżdżają do Krakowa. To, plus prestiż, jakim cieszy się dziś ta nagroda, to dla mnie chyba największa satysfakcja i świadectwo tego, że to, co robimy, ma sens.