W 2010 roku pojechałem do Cihu w środkowej części północnego Tajwanu, by zobaczyć letnią rezydencję Czang Kaj-szeka, w której przechowywana jest jego trumna. Stylowa niebieska parterowa willa z dziedzińcem, zbudowana nad brzegami spowitego mgłą jeziora, zdawała się dobrym miejscem na (tymczasowy) spoczynek. Czang zażądał, by po śmierci pochować go w Chinach wolnych od komunizmu, więc szczątki muszą jeszcze trochę poczekać.

Na drugim krańcu jeziora Ci założono z kolei park posągów Czang Kaj-szeka. W ramach demokratyzacji Tajwanu pozwożono tutaj statuy generalissimusa z całej wyspy. Zebranie ich w jednym miejscu uświadamia, że rzeźbiarze mieli policzalną liczbę schematów: Czang na koniu, z książką w ręku, stojący za Sun Jat-senem, z rodziną. Zawsze z takim samym obliczem dobrotliwego dziadka, ojca całego chińskiego narodu. Uśmiechnięty Czang spoglądający z dziesiątek podobnych pomników wyglądał potwornie, jak „dobry wujek Stalin”. Jak straszna to musiała być dyktatura, pomyślałem sobie, jak oni go nienawidzili. 

Czangkajszekowska Republika Chińska była prawdziwie zimnowojenną prawicową dyktaturą. Cóż z tego, że w Chinach Ludowych było (dużo) gorzej. Na wyspie trwał nieustanny stan wojenny, tajna policja siała postrach, a ludzie przepadali na lata. Po czasie liczbę bezpośrednich ofiar „białego terroru” oszacowano na 3–4 tysiące zabitych (nie licząc ofiar „incydentu 28.2.”) oraz 140 tysięcy uwięzionych, do tego dochodzi kilka razy tyle pośrednio dotkniętych. Za Czang Kaj-szeka Tajwan był paskudną tyranią, azjatycką wersją południowoamerykańskich junt, z jedną istotną różnicą: sprawną gospodarczo. 

Po śmierci miejscowego caudillo, Czang Kaj-szeka, w 1975 roku władzę objął jego syn Chiang Ching-kuo, dyktator łagodniejszy, choć i on potrafił zabić (albo uwięzić). Chiang rządził w trudniejszych warunkach międzynarodowych. Zachód dogadał się z Pekinem ponad głowami Tajpej, a co gorsza, Chiny Ludowe zaczęły skuteczne reformy rynkowe, odbudowując swoją pozycję regionalną, a następnie międzynarodową. Dawne marzenie uciekinierów o odzyskaniu chińskiej ojczyzny stawało się fantasmagorią, kontynent coraz bardziej się oddalał. Trzeba się było określić na nowo.

Chiang poluzował społeczeństwu restrykcje, zniósł trwający 38 lat stan wojenny (drugi najdłuższy w historii świata), dopuścił legalizację innych niż Kuomintang partii politycznych i zaczął eksperymentować z wolnością słowa. Na swojego następcę wyznaczył Lee Teng-hui, jednego z niewielu przedstawicieli „miejscowych” w elitach władzy, mówiącego lepiej po japońsku niż po mandaryńsku. Lee poszedł kilka kroków dalej. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku wypuścił więźniów politycznych, zniósł formalne i nieformalne restrykcje obywatelskie wprowadzone, by „zwalczyć rebelię komunistyczną”, oraz zorganizował bezpośrednie wolne wybory. Tak narodziła się miejscowa demokracja. 

Ku irytacji Pekinu. „W co ten Lee do cholery wierzył?”  – miał powiedzieć Xi Jinping tajwańskiemu prezydentowi Ma Ying-jeou w 2015 roku podczas ich spotkania w Singapurze. Chińska Republika Ludowa niechętnie przyglądała się demokratyzacji Republiki Chińskiej, mającej początkowo pewien wyczuwalny, niemal konfucjański z ducha rys: wyspiarze chcieli dać dobry przykład kontynentowi. Komunistom chińskim psuło to kalkulacje, bo łatwiej się dogadywać z autokracjami, zwłaszcza izolowanymi. Prowadzone w latach osiemdziesiątych przez Xi Zhongxuna, ojca Xi Jinpinga, zakulisowe negocjacje z kuomintangowskimi przywódcami załamały się, a co gorsza, w 1996 roku doszło do trzeciego kryzysu w Cieśninie Tajwańskiej. Po tym, jak Lee Teng-hui odbył nieoficjalną wizytę w USA, Pekin postraszył Tajpej testami rakietowymi, ale wówczas Amerykanie wpłynęli do Cieśniny lotniskowcami i zabawa się skończyła. Chińczycy, zacisnąwszy zęby, ustąpili, jednocześnie wpadając w coraz większą psychozę na punkcie wyspy. 

„Tajwan jest częścią Chin!” (Taiwan shi Zhongguo de yi bufen!)  – niemal zawsze powiedzą Chińczycy pytani o wyspę. Czynniki oficjalne dorzucą jeszcze: „nieodłączną” (buke fenge), a nawet: „odwieczną” (zigu yi lai de) częścią. Na mapach ChRL Tajwan zaznaczono jako część terytorium, chińskie biuro statystyczne podaje dane gospodarcze prowincji tajwańskiej, a chińska telewizja codziennie pokazuje prognozę pogody dla Tajpej i Kaohsiungu, razem z Xiamenem, Szanghajem czy Kantonem. Gdy Amerykanie w swojej zabawnej skądinąd naiwności spytali Deng Xiaopinga, czy przewiduje jakieś protesty w Chinach z powodu nawiązania stosunków dyplomatycznych z USA, spokojnie odparł: „Tak, w prowincji tajwańskiej”.

W ten sposób o Tajwanie mówią nie tylko chińscy przywódcy. W 2010 roku, korzystając z przerwy semestralnej podczas studiów w Pekinie, po raz pierwszy pojechałem na wyspę. Gdy wróciłem, rozmowy o Tajwanie szybko okazały się toksyczne. „Piękne są tam góry”  – relacjonowałem. „Tajwan jest częścią Chin!”  – słyszałem w odpowiedzi. „Bardzo dobre jedzenie”. „Tajwan jest częścią Chin!” „Trudno mi zrozumieć ich wymowę, jest za miękka”. „Tajwan jest częścią Chin!” Podobne doświadczenia mają niemal wszyscy moi znajomi: „Gdzie się tak dobrze nauczyłeś mandaryńskiego?”  – pytali kolegę pekińczycy. „Na Tajwanie”. „Tajwan jest częścią Chin!”  – padało natychmiast.

Nie ma drugiego tak trudnego tematu w rozmowach z Chińczykami. Tajwan należy obok Tybetu i Xinjiangu do wątków, których lepiej nie podejmować, jeśli nie chce się stracić znajomych. Zapominając o tym tabu w 2022 roku, powiedziałem chińskiej koleżance, od ponad dekady mieszkającej poza Państwem Środka: „Nie mogę pojechać do Chin, to przynajmniej polecę na Tajwan”. Zamarła. Zatkało ją na kilka sekund, a potem wydusiła: „Miłego pobytu w… Tajpej”. Więcej się do mnie już nie odezwała.

Tajwan to nie tylko polityka, to chińska ropiejąca rana. Z kontynentalnej perspektywy ten relikt zimnej wojny przypomina o podziale kraju, będącym pośrednią konsekwencją „stu lat państwowego upokorzenia”. W ChRL powszechne jest przekonanie, że gdyby nie Amerykanie, to Tajwan zostałby zdobyty i byłoby po sprawie. A tak Jankesi zastosowali zasadę „dziel i rządź” i jeszcze potem namącili w głowach rodakom z wyspy, nieodmiennie nazywanym tongbao, czyli „współobywatele”. Rodząca się tajwańska tożsamość narodowa traktowana jest na kontynencie jako absurdalna aberracja, niepojęta bezczelność. To cios wymierzony w sinocentryzm. Któż normalny, mogąc być Chińczykiem, chciałby być kimś innym?! Tylko ktoś, komu wyprano umysł. Dlatego ambasador ChRL we Francji Lu Shaye, podsumowując „czwarty kryzys” w Cieśninie, spokojnie zapowiedział, że po zjednoczeniu trzeba będzie Tajwańczykom zrobić masową reedukację.

Właśnie ów niepojęty „separatyzm”, jak go nazywają w Pekinie, a który po naszemu zwie się narodzinami narodu, sprawia, że Chińczycy coraz bardziej obstają przy „nieodłącznej części Chin”. Jeszcze Mao Zedong spokojnie mówił Nixonowi, że ta sprawa może poczekać, jest dużo czasu, by ją załatwić. Od przywództwa Deng Xiaopinga, a zwłaszcza Jiang Zemina Chińczycy zaczęli stawać się coraz mniej cierpliwi, czego kulminacją są rządy Xi Jinpinga mającego do wyspy niemal osobisty stosunek.

Tajwanizacja

Elity Kuomintangu, partii antykomunistycznej, ale zbudowanej na leninowskich wzorcach, początkowo akceptowały demokratyzację Tajwanu, bo wydawała im się sprawną zmianą dekoracji. Liczono na to, że będzie jak w Japonii po drugiej wojnie światowej: w ramach „systemu 1955” jest demokracja, ale i tak (niemal) zawsze wygrywa ta sama partia, Liberalno-Demokratyczna (LDP). Tymczasem na Tajwanie raz uruchomiona demokratyczna lawina rozniosła wszystko. W 2000 roku konkurowało ze sobą dwóch kandydatów Kuomintangu: człowiek aparatu państwowego Lian Chan i ulubieniec tłumów James Soong, co otwarło drogę do prezydentury opozycjoniście z Demokratycznej Partii Postępu (DPP) Chen Shui-bianowi, który jako ben sheng ren reprezentował miejscowych.

DPP powstała w latach osiemdziesiątych jako partia dysydentów, trochę taka tajwańska wersja Solidarności. Będąc głosem „miejscowych”, przez długie dekady marginalizowanych, a także schronieniem dla zawiedzionych Kuomintangiem, nawet pochodzących z dawnego establishmentu, jak obecna prezydentka Tsai Ing-wen, której ojciec był powiązanym z partią władzy bogatym biznesmenem, DPP stała się wyrazicielką rodzącego się ruchu narodowego.

Do tej pory polityczną ortodoksję panującą na wyspie dobrze wyrażało określenie „Republika Chińska na Tajwanie”. Kuomintang uważał się za legalny rząd całych Chin, długo utrzymując absurdalne wręcz pozory. Aż do lat dziewięćdziesiątych w Tajpej obradował wybrany w latach czterdziestych XX wieku Yuan, parlament chiński z delegatami z całego kraju, po pięćdziesięciu latach już w bardzo podeszłym wieku, których dyskusje podtrzymywały butle z tlenem i kroplówki. Na oficjalnych mapach Republiki Chińskiej do dziś znajdują się całe Chiny, a nawet Mongolia. Tajwan, patrząc z kuomintangowskiego punktu widzenia, miał być tylko przyczółkiem, z którego uda się kiedyś odzyskać cały kraj zagarnięty nielegalnie przez komunistycznych buntowników.

W tym ujęciu Tajwańczycy są takimi samymi Chińczykami, jak Fujiańczycy (skąd zresztą wywodzą się przodkowie większości mieszkańców wyspy), Kantończycy czy Syczuańczycy; tak jak Małopolanie czy Wielkopolanie są Polakami. Podział na ben sheng ren i wai sheng ren jest więc w tym ujęciu co najwyżej klasowy, jak między starszymi warszawiakami a tymi przybyłymi do stolicy po 1944 roku. Dla Kuomintangu wszyscy, którzy osiedlili się na Tajwanie, byli Chińczykami.

To stanowisko spotkało się ze zrozumieniem po drugiej stronie Cieśniny. W Chinach Ludowych uważa się niemal tak samo: Tajwan to chińska prowincja, zamieszkana przez Tajwańczyków, a więc Chińczyków, na takiej samej zasadzie Hunan jest zamieszkany przez Hunańczyków, czyli też Chińczyków. Jedyne, w czym podejście ChRL zasadniczo różni się od stanowiska Kuomintangu, to kwestia legalności reżimu politycznego. Dla Chin Ludowych Republika Chińska zakończyła swoje istnienie w 1949 roku, zastąpiona przez Chińską Republikę Ludową, a Tajwan niejako automatycznie wszedł w jej skład. Słowem, komuniści i kuomintangowcy spierają się tylko (i aż) o władzę: kto z nich ma prawo rządzić (całymi) Chinami. Jednak w podstawowej kwestii jednych Chin i Tajwanu jako ich części są zgodni. To dlatego po pół wieku od krwawej wojny domowej w Chinach doszło do paradoksalnego pojednania: dawni wrogowie odkryli łączącą ich zbieżność narodową, co po czasie nazwano „konsensusem 1992 roku”, na pamiątkę spotkania w tymże roku delegacji koumintangowskiej i komunistycznej, potem niemiłosiernie zmitologizowanego.

Ta zgodność „narodowa” nastąpiła w dużej mierze dzięki pojawieniu się konkurencyjnej wizji, politycznie reprezentowanej przez DPP, partię „miejscowych”. Według niej Tajwańczycy nie są Chińczykami, lecz osobnym narodem. Owszem, najczęściej mówią po chińsku (choć mają również rodzimy język / dialekt minnański, zwany popularnie tajwańskim), ale Irlandczycy też przecież mówią (głównie) po angielsku, a Austriacy po niemiecku. W tym ujęciu Tajwańczycy są raczej jak huaqiao, chińskojęzyczni Singapurczycy, Tajlandczycy czy Malezyjczycy, należą do szeroko rozumianej cywilizacji chińskiej (huaxia), łączy ich z Chinami wiele wzorców kultury, lecz nie implikuje to przynależności politycznej. W końcu Amerykanie też wyzwolili się w XVIII wieku od Brytyjczyków, a tak bardzo różni wówczas nie byli. Idąc tym tropem, można stwierdzić, że Tajwan nie jest częścią Chin, bo stanowi odrębny, samodzielny byt. Powinien się nazywać Republiką Tajwańską, porzucić obecną, kuomintangowską flagę i ogłosić formalnie niepodległość jako nowo powstałe państwo narodowe, tak jak to uczynił chociażby Timor Wschodni.

Niepodległościowcom sprzyjają trendy demograficzne. Na Tajwanie stale rośnie liczba osób identyfikujących się wyłącznie jako Tajwańczycy. W 1992 roku było ich w społeczeństwie 17,6%, za Tajwańczyków i Chińczyków jednocześnie uznawało się 46%, a za Chińczyków  – 10,5%. Trzydzieści jeden lat później, w 2023 roku, proporcje zmieniły się zasadniczo. Deklarujących bycie jedynie Tajwańczykiem jest już 62,8%, Tajwańczykiem i Chińczykiem  – 30%, a wyłącznie Chińczykiem  – 4,2%. Ale wyniki nie są tak oczywiste, jak by to wyglądało na pierwszy rzut oka. „Chińczyk” w tych ankietach jest definiowany jako Zhongguoren, czyli w węższym, politycznym sensie, dziś ściśle wiążącym się z Chińską Republiką Ludową (w 1992 roku bardziej z Republiką Chińską), nie zaś jako Huaren, czyli Chińczyk w szerszym, kulturowym znaczeniu. Tajwańczycy nie chcą być utożsamiani z kontynentem, więc odrzucają (już) identyfikację jako Zhongguoren. Gdyby jednak Chińczyka zdefiniować jako Huaren, to wyniki byłyby prawdopodobnie bliższe tym z 1992 roku. Wielu Tajwańczyków, prawdopodobnie większość, uznaje się za Chińczyków w sensie kulturowym, tak jak znaczna część Polaków jednocześnie identyfikuje się jako Europejczycy.

Wszystkie te tożsamościowe kwestie są same w sobie niesamowicie skomplikowane, a tłumaczenie tego nieobytemu z dalekowschodnią tematyką polskiemu czytelnikowi jest prawdziwym wyzwaniem. Pójdźmy więc na ryzykowne skróty i zabawmy się w porównania. Wyobraźmy sobie, że Tajwan to taki dalekowschodni Śląsk. Na Górnym Śląsku jedni uważają się jednocześnie za Polaków i Ślązaków, inni tylko za Polaków, a jeszcze inni ino za Ślązaków. Granice między nimi są nieostre, rozumienie pojęć stanowi kwestię sporną. Czy Ślązak oznacza takiego samego Polaka jak na przykład Mazowszanin, czy też przedstawiciela osobnej grupy etnicznej? A może obu? Tożsamość nie jest jednorodna, preferencje idą w poprzek rodzin i znajomych, wzbudzając emocje i łącząc się z wyborami politycznymi. Podobnie jest z językiem  – na Śląsku większość mówi po polsku, część gwarą / językiem śląskim (jak wiadomo, główna różnica między dialektem a językiem polega na tym, że „język ma armię i flotę”), a jeszcze inni używają obu. Słowem, wszystko to jeden wielki miszung, czyli zamieszanie. Tylko pod względem politycznym jest znacznie lepiej niż na Tajwanie, bo za rzeką Brynicą nie czai się zamordystyczne państwo, które chciałoby wszystkich zreedukować.

Książka:

Michał Lubina, „Chiński obwarzanek. Od Tajwanu po Tybet, czyli jak Chiny tworzą imperium”, Wydawnictwo Szczeliny, Kraków 2023.