Czy w Polsce mamy KRS czy neo-KRS? W ostatnich dniach prawicowi komentatorzy zrobili sobie z tej sprawy wdzięczny przedmiot do żartów. Otóż TVN dotychczas podawał, że mamy „neo-KRS”, ale ostatnio, po wyborze przez Sejm nowej kadencji czworga nowych członków do Krajowej Rady Sądownictwa, podał na pasku, że zostali wybrani do „KRS”. No więc można sobie było dowcipkować, że widocznie Rada została nagle uzdrowiona.
Tego rodzaju żarty wynikają jednak albo ze złośliwości, albo z niewiedzy. Problem z Krajową Radą Sądownictwa polega bowiem właśnie na tym, którzy jej członkowie zostali wybrani w poprawnej procedurze, a którzy nie. Obrońcy praworządności argumentują, że w 2017 roku PiS nie miało prawa skrócić kadencji ówczesnych członków KRS i wybrać w Sejmie 15 nowych członków z puli sędziowskiej – zamiast tego powinno się poczekać do końca kadencji i wybrać jedynie czterech członków będących reprezentantami Sejmu, natomiast 15 członków sędziowskich powinni wybrać sędziowie. Z tego by wynikało, że w obecnej sytuacji wciąż mamy neo-KRS – chociaż nowych czworo członków zostało wybranych w poprawnej procedurze, tak jak do normalnej KRS, to skład instytucji wciąż jest wadliwie obsadzony, skoro zasiada w niej 15 nieprawidłowo wybranych sędziów.
Praworządność a polityka
Tego rodzaju dwuznaczności w procesie przywracania praworządności w Polsce nie da się uniknąć, a telewizyjny paskowy czasem będzie miał obiektywnie trudno.
Po pierwsze, praworządność nie jest wyłącznie kwestią prawa, lecz również kwestią polityczną. Oczywiście, w pierwszym szeregu chodzi o sprawy formalne – każde działanie władzy publicznej powinno mieć właściwą podstawę prawną. Dlatego walka o praworządność to w dużej mierze walka o formalności – na przykład, proceduralna wadliwość nominacji sędziowskich przez neo-KRS jest właśnie rzeczą, którą chce uzdrowić przyszła koalicja rządząca, nawet jeśli w praktyce nie zmieni to żadnego przecinka w żadnym wydanym wyroku.
Ale istota praworządności dotyczy nie tyle legalności poszczególnych działań, lecz logiki działania całego systemu prawno-politycznego. W debatach często myli się brak praworządności z naruszaniem prawa – prawica mówi, na przykład, że jak w którymś kraju policja zachowała się brutalnie wobec demonstrujących, to widocznie nie ma tam praworządności. Tymczasem praworządność nie polega na tym, że nie zdarzają się naruszenia prawa, lecz na tym, że porządek instytucji gwarantuje pociągnięcie winnych do odpowiedzialności za naruszenia, gdy już do nich dojdzie.
Odpowiednio do tego, brak praworządności to systemowa ochrona łamania prawa. Ów problem systemowy zależy częściowo od ustroju instytucji państwowych. Jeżeli istnieje dobry model podziału i równowagi władz, to ochrona porządku prawnego jest łatwiejsza, ponieważ pojedynczej sile politycznej trudniej skolonizować całość instytucji państwowych.
Ale obok kwestii prawno-ustrojowych jest tutaj również element polityczny – potrzebna jest intencja polityczna, która określa, czy naruszenia prawa będą systemowo promowane czy zwalczane. Że tak jest, dobrze pokazuje reakcja Komisji Europejskiej na zmianę władzy w Polsce – zakłada ona, że sytuacja w sprawie rządów prawa w naszym kraju ulegnie poprawie nie na podstawie zmian prawnych albo instytucjonalnych, które nie mogły przecież jeszcze zajść, lecz właśnie na podstawie deklarowanych intencji działania przyszłej władzy. Cała sytuacja rodzi jednak pewną trudność w oszacowaniu, jaki dokładnie jest stan praworządności w Polsce – nie jest to sprawa zerojedynkowa.
Restauracja czy rewolucja?
Paradoks drugi: nie istnieje obecnie spójny model przywracania praworządności w Polsce. W teorii istnieją dwie główne alternatywy. Jedna to ustrojowa restauracja, czyli przywrócenie porządku sprzed naruszeń. Jest to model ładny, ponieważ czysto formalny i patrzy wyłącznie na zasady prawne, nie zajmując się polityką – jest ślepy niczym Temida. I rzeczywiście może nieźle działać punktowo – na przykład Sejm może uznać uchwałą nieważność wyboru do Trybunału Konstytucyjnego trzech dublerów, którzy zostali wybrani na uprzednio zajęte miejsca, i tym samym otworzyć drogę wejścia do TK sędziom, do których te miejsca należą.
Jeśli jednak stosować model sprawiedliwości restoratywnej w sposób konsekwentny, to może być tak, że zaraz doprowadzi to do dziwnych i nieprzewidzianych konsekwencji prawnych i praktycznych, które wynikają właśnie z jego pięknej formalnie ślepoty politycznej. Na przykład, jeśli przyjąć, że akty wydane przez wadliwie powołanych sędziów nie istnieją, to mogłoby się okazać, że nielegalny jest zarówno wybór Andrzeja Dudy na prezydenta w 2020 roku, jak i wybory parlamentarne w 2023 roku – ważność wyborów stwierdza obecnie Izba Kontroli Nadzwyczajnej SN, która jest według wyroków europejskich sądów wadliwie utworzona i obsadzona – nie mówiąc już o tysiącach innych decyzji prawnych, które zapadły w międzyczasie; a wtedy można zapytać, czy nieistniejące są również wszystkie ustawy uchwalone w tym czasie przez parlament. A nawet jeśli tego rodzaju konsekwencjom można w praktyce do pewnego stopnia zapobiegać (na przykład próbując uznać skuteczność niektórych nielegalnie wydanych orzeczeń sądowych), to w porządku prawnym nie zawsze istnieje w ogóle norma umożliwiająca stwierdzenie nieważności przeszłego aktu prawnego, która mogłaby stanowić podstawę do formalnego uzdrowienia sytuacji – to zaś rodzi pytanie, w jaki sposób można dokonać restauracji zgodnie z prawem. Podobne pytania można mnożyć.
Drugi model to sprawiedliwość transformacyjna. W tym sposobie myślenia przyjmujemy, że musimy przejść od dawnego ustroju, który się skompromitował, do ustroju nowego – tak jak od PRL do III RP. Ale i tutaj potrzebujemy sensownej ścieżki przejścia. Jedna ścieżka ma charakter konsensualny – strony siadają i dogadują się co do przyszłych zasad, tak jak przy Okrągłym Stole. Ale do tego nie ma obecnie woli porozumienia. Druga ścieżka to moralność zwycięzców – czyli organizatorzy nowego porządku narzucają zasady, które uważają za sprawiedliwe. Ale do tego przyszła władza nie będzie miała wystarczającej mocy politycznej (większość konstytucyjna) ani możliwości prawnych, nie mówiąc o ewentualnych zagwozdkach politycznych związanych z tego rodzaju postępowaniem.
Problem polega na tym, że PiS dokonywało zmian w państwie za pomocą zestawu środków prawnych, pozornie prawnych [ruling by cheating] i bezprawnych, które to węzły niełatwo teraz rozplątać. Ustrój zmienił się za bardzo, żeby można było przywrócić go do stanu praworządności kilkoma zręcznymi posunięciami, a jednocześnie zmienił się za mało, żeby można było jasno powiedzieć, że nastąpiło zerwanie z dotychczasowym porządkiem prawnym – stąd niektóre zgodne z prawem posunięcia w praktyce legitymizują posunięcia niezgodne ze standardami konstytucyjnymi czy normami rządów prawa. Wreszcie, z podobnych powodów zawsze jest pytanie, czy obecne „przywracanie praworządności” nie zostanie przez jakiś przyszły rząd PiS-u uznane za nieprawowite, a wówczas będziemy mieli do czynienia z kolejnym ustrojowym rollercoasterem. Warto o tym wszystkim pamiętać, gdy niektórzy komentatorzy ponownie będą wyśmiewać telewizyjnego paskowego, który zastanawia się, czy mamy KRS czy neo-KRS.
* Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: Wikimedia Commons.