Krzysztof Katkowski: Kim są dokładnie tytułowe bebes robados – skradzione dzieci? To intrygujące i kontrintuicyjne wyrażenie, podobnie jak „anonimowe porody”. Twoja książka jest pełna takich zwrotów.
Katarzyna Kobylarczyk: To bardzo skomplikowane, choć kiedy zajęłam się zagadnieniem „skradzionych dzieci”, był to temat już bardzo szeroko dyskutowany w hiszpańskiej prasie – i to od prawa do lewa. Mówiąc krótko: chodzi o sytuacje w okresie frankizmu, w których matki rodziły dzieci w szpitalach, a potem… nigdy więcej już ich nie widziały. Zgodnie z ówczesnymi standardami opieki poporodowej, dziecko zabierano. Matkom oficjalnie mówiono, że zmarło. Dziecka nie można było przytulić, ani go pochować. Na wszelkie pytania obsługa szpitala rzucała tylko krótkie i bolesne „my się wszystkim zajmiemy”. Matki wychodziły ze szpitala z przekonaniem, że pochówek się odbył lub odbędzie, prawda była jednak zupełnie inna.
Wiele lat później niektórzy Hiszpanie i Hiszpanki dowiadywali się, że… nie są biologicznymi dziećmi swoich rodziców. Dowiadywali się o tym albo od swoich przybranych rodziców albo na skutek jakichś zawirowań szpitalnych: transfuzji, przeszczepu, choroby genetycznej. Okazało się, że istnieje w Hiszpanii ogromna grupa ludzi, która ma sfałszowane dowody osobiste. Zresztą sfałszowana była cała dokumentacja, bo nie było w niej ani słowa o tym, że są adoptowani.
Ludzie połączyli kropki. Z jednej strony – fakt, że pogrążeni w żałobie rodzice nie mogli zobaczyć ciałka swojego dziecka. Z drugiej – oświadczenia rodziców, którzy wprost mówili swoim dzieciom, że… kupili je jeszcze za czasów frankistowskiego reżimu.
Jak do tego doszło?
Dzieci kradziono matkom i sprzedawano je do adopcji ludziom, którzy po prostu chcieli je mieć. Nie wiemy jednak, ile było takich przypadków. Hiszpańskie media podały liczbę trzystu tysięcy, co ja osobiście uważam za przesadę. Enrique Vila Torres, adwokat specjalizujący się w wyjaśnianiu spraw nielegalnych adopcji, oszacował tę liczbę, ekstrapolując ją tylko na podstawie swojego doświadczenia zawodowego, nie ma tutaj żadnego innego źródła.
Jeśli było to zjawisko marginalne, to czemu o tym napisałaś książkę?
Nie wiemy, czy było marginalne. W ogóle nie wiemy, ile takich osób było. W całej tej sprawie trudno o dowody, choćby z tego powodu, że ludziom, których ona dotyczy, fałszowano dokumenty, akty urodzenia, akty chrztu, dokumentację medyczną. Śledztwa utrudnia też amnestia z 1977 roku, która wyklucza ściganie zbrodni frankistowskich. Swoje dołożyła tu też instytucja przedawnienia. Trauma jednak została.
Sytuację komplikuje fakt, że nawet te dzieci, których nie wykradziono wprost z porodówek, także nie zostały pozyskane w sposób legalny. Matki oddawały je do adopcji na skutek niewyobrażalnej społecznej i państwowej presji. We frankistowskiej Hiszpanii każda pozamałżeńska lub przedmałżeńska ciąża była potępiana. Kobieta, która w nią zaszła, musiała liczyć się z tym, że zostanie wyrzucona z domu, wygnana ze wsi, okrzyknięta prostytutką, a nawet – że będzie mieć kłopoty z prawem i służbami społecznymi. Nie mówiąc już o tym, że dzieci zabierano „czerwonym” rodzinom, w imieniu pseudonaukowej walki z „genami marksizmu”, o czym pisali czołowi frankistowscy psychiatrzy.
To jednak nie jest tylko książka o bebes robados, tylko o całym strukturalnym problemie Hiszpanii tego okresu. To opowieść o klimacie społecznym.
W jakim sensie?
To przede wszystkim historia odebrania kobietom bardzo wielu praw obywatelskich i ekonomicznych – czyli, ujmując to najogólniej, praw człowieka. Po tym, jak wojnę przegrała strona republikańska, generał Franco utworzył państwo o nastawieniu nacjonalistyczno-katolickim. W Kodeksie Cywilnym pojawił się na przykład zapis, że żona ma obowiązek być posłuszna mężowi. Nie ma ona prawa dysponować swoim majątkiem ani podjąć pracy bez zgody męża. Przykładów jest tutaj masa. Jeśli łamałaś to prawo, mogłaś trafić w ręce Guardia Civil.
Opowieść o skradzionych dzieciach nie jest więc tylko sensacyjną anegdotą, ale radykalnym przykładem patologii tego systemu. Odbierano dzieci kobietom, bo w narodowo-katolickim systemie te ostatnie były po prostu uważane za gorsze.
Państwo frankistowskie było złe. Jeśli ktoś ma jakieś pojęcie o Hiszpanii tego okresu, będzie to dla niego oczywiste. Mniej oczywiste jest jednak to, że w ten patologiczny system angażował się Kościół. Mówię tu o instytucji, bo po stronie republikańskiej też byli chrześcijanie.
Tak, istniał cały postulat „rekonkwisty domu”, czyli „odzyskania” zacisza domowego dla wartości narodowo-katolickich.
Dziś młodzi Hiszpanie i Hiszpanki często nie znają treści modlitw.
Za to znają je ich rodzice i dziadkowie, którzy byli zmuszani do nauczenia się ich na pamięć. Często są zajadłymi ateistami, ale nie jest to dziwne. Po czasach dyktatury w sposób naturalny odrzuca ich po prostu od Kościoła, który był sojusznikiem Franco. W Hiszpanii po zakończeniu wojny domowej Kościół został za ten sojusz bardzo hojnie wynagrodzony: została mu oddana cała sfera opieki społecznej, podobnie jak edukacja czy opieka nad kobietami i dziećmi. Szpitale i służba zdrowia też trafiły w ręce Kościoła.
Oczywiście, po śmierci generała Franco i w wyniku transformacji ustrojowej Kościół stracił swoje wpływy, pomimo tego, że zaczął coraz częściej opowiadać się po stronie demokracji. Stracił władzę, ale nie został rozliczony. Obronił go przed tym konkordat. To właśnie ten dokument pozwolił zachować mu nietykalność swoich archiwów, w tym… no właśnie, dokumentów dotyczących internatów czy domów dziecka. To z winy Kościoła, który był czynnie zaangażowany w proceder kradzieży dzieci, te ostatnie nie mają się dzisiaj jak dowiedzieć, kto był ich prawdziwymi rodzicami.
Anthony Beevor pisał, że wychowanie katolickie w Hiszpanii było często powodem chorób psychicznych, głównie przez swój opresyjny charakter. Była to rekonkwista nie tylko domu, ale też psychiki.
Bardzo wielu moich rozmówców podkreślało, że dla „czerwonych” życie w państwie frankistowskim było koszmarem przez długi czas. Warto pamiętać, że „czerwonym” był każdy, kto nie popierał reżimu, a więc także liberalni katolicy czy regionaliści.
Masz rację, wskazując na psychiczną opresję. Nie każdy był w końcu rozstrzeliwany. Dzieciom w szkołach wbijano do głów katolicko-narodową propagandę, zaś niedzielna msza święta była absolutnym obowiązkiem. Jeśli nie chodziłeś do kościoła w niedzielę, byłeś „czerwony”. Dochodziło do tego, że ludzie donosili na siebie, żeby mieć niższy wymiar kary… Kościół był żandarmem ludzkiej psychiki, który gwarantował podtrzymywanie systemu. Pełnił zupełnie inną rolę niż w Polsce. Tam w Hiszpanii usilnie bronił dyktatury, tu z nią walczył. W Hiszpanii poszedł również ideowo w zupełnie inną stronę niż Sobór Watykański II.
Hiszpania jawi się w twojej opowieści jako kraj zamknięcia, opresji. Z drugiej strony to ojczyzna poezji Federico García Lorki, który otwarcie pisał o seksualności czy ciele. Zresztą nie tylko on, przykładów takiego pisarstwa i sztuki są tutaj dosłownie setki. Ciało, w opozycji do teologii konserwatywno-katolickiej wypracowanej przez Wandę Półtawską czy Karola Wojtyłę, nie było czymś grzesznym. Jak więc jest możliwe, że w jednej kulturze istnieją takie dwie sprzeczne ze sobą ideologie?
Zwróćmy jednak uwagę, co stało się z Lorką. Był torturowany przez frankistów i został przez nich zamordowany. Wciąż jest jednym z hiszpańskich desaparecidos – zaginionych. Jego śmierć ma też wymiar symboliczny. Strona narodowo-katolicka uśmierciła nie tylko człowieka, ale i wartości, które starał się zaszczepić w hiszpańskiej kulturze.
Jest więc Hiszpania cielesna i otwarta, ale jest i mordująca, zamknięta. To trochę jak z podziałem areny w trakcie corridy na stronę słońca i cienia. W słońcu jest jasno, zaś w cieniu na zasadzie kontrastu – bardzo ciemno. Hiszpańska kultura ma więc dwa różne oblicza. Pamiętajmy, że to kraj nie tylko Lorki, ale właśnie wojny domowej, gdzie często członkowie tej samej rodziny stawali po dwóch stronach barykady.
Ale nawet strona katolicka była dawniej o wiele bardziej otwarta na sprawy cielesnych doznań. Spójrz na wiersze Teresy z Ávili i porównaj je choćby z poezją Słowackiego. U Teresy jest ta cielesność, a u Słowackiego – to dwie dusze, a nie ciała uprawiają ze sobą seks.
I Franco właśnie próbował to zabić. Stawiał na śmierć. Takie było zresztą jedne z zawołań frankistów: „Niech żyje śmierć!”. Śmierć, a nie życie.
Ale wracając do gry światła i cienia, nie dość powtarzać, że Hiszpania to jedna wielka antynomia. Nie tylko kulturowa. Także topograficzna – wielkie, puste przestrzenie kontra zamknięte miasto czy opuszczone wsie kontra zatłoczone miasta – i społeczna. To kraj pełen nierówności ekonomicznych. Trzeba pamiętać, że dzieci, o których piszę, kupowali nie tylko bogaci rodzice, ale często ludzie biedni, z klas niższych.
Książka:
Katarzyna Kobylarczyk, „Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2023.