Wojna w Gazie przyćmiła wojnę w Ukrainie, ta zaś – wojnę w Tigraju, najkrwawszą w tej dekadzie (około 600 tysięcy zabitych). To zaś, że kolejny konflikt odwraca uwagę od poprzedniego, utrudnia dostrzeżenie, że wojna jako taka znów zagościła na świecie na dobre – czy raczej na złe. Po zakończeniu drugiej wojny światowej zbrojne starcia były wprawdzie częste i często krwawe, ale z reguły kontrolowane: każda z walczących stron miała zazwyczaj poparcie jednego z zimnowojennych supermocarstw i konflikty kończyły się rosyjsko-amerykańską ugodą. Niekiedy, acz rzadko, supermocarstwa popierały tę samą stronę, jak w czasie kryzysu sueskiego w 1956 roku, lub zamieniały się stronami, jak w etiopsko-somalijskiej wojnie o Ogaden w 1977 roku. Za to w dwudziestoleciu po upadku Związku Radzieckiego liczba wojen zmalała, a strony toczyły je już jedynie na własną rękę i często musiały ulec pod polityczną lub militarną presją opinii międzynarodowej (pierwsza wojna w Zatoce Perskiej, Kosowo, Timor). Wydawało się, że w świecie rozstrzygającą rolę zaczynają pełnić powszechnie uznawane zasady, kładąc kres tak zimnowojennym ustawkom, jak i jednostronnie wywołanym awanturom.
Etiopia, Azerbejdżan, Chiny…
Jak jednak widzimy – nic z tych rzeczy. Silny zwycięstwem w Tigraju, etiopski premier Ahmed Abiy zdołał już przynajmniej dwukrotnie odwrócić sojusze, które dały mu w tej wojnie zwycięstwo. Stosunki z Erytreą znów są napięte, choć właśnie za zakończenie wojny z nią Abiyowi przyznano – pochopnie – pokojowego Nobla. Kiedy kilka miesięcy temu zażądał dla swojego kraju dostępu do morza, wzdłuż czerwonomorskich wybrzeży, od Somalii do Erytrei właśnie, zapachniało wojną. Walk jednak nie będzie: Addis Abeba właśnie zamiast tego uznała – jako drugie państwo po Tajwanie – niepodległość Somalilandu, zbuntowanej od trzydziestu lat części Somalii. Ten zaś z wdzięczności przyznał Etiopii prawa portowe w Berberze oraz obiecał wydzierżawienie ziemi pod budowę portu wojskowego: Etiopia znów będzie miała marynarkę. Zaś rząd w Mogadiszu, którego władza do Somalilandu w praktyce i tak nie sięgała – może jedynie oburzać się na tak jaskrawe pogwałcenie swej suwerenności: militarnie Mogadiszu jest przy Addis Abebie karłem. Tajwan zaś, który uznał był Somaliland z solidarności nieuznawanych, sam właśnie się dowiedział z ust Xi Jinpinga, że jego zjednoczenie z kontynentem jest „nieuchronne”.
Tak jak nieuchronny – w słowach azerbejdżańskiego prezydenta Hejdara Alijewa, był „powrót Karabachu do macierzy”. Pokonawszy dwa lata wcześniej broniącą tej ormiańskiej enklawy Armenię, armia Alijewa zajęła we wrześniu ubiegłego roku Karabach bez wystrzału, a ponad sto tysięcy ludzi uciekło zeń do Armenii właściwej. Kwestia rozwiązana, uznał Alijew, który teraz ma ochotę na południowy kawałek Armenii, leżący między właściwym Karabachem a jego eksklawą Nachiczewanu. Chciałby tamtędy przeprowadzić eksterytorialny korytarz, tak jak Abiy chciałby mieć pełnomorski port. „Przywódcy Armenii powinni się zachowywać tak, żeby nie wzbudzać naszego gniewu”, oznajmił w noworocznym wystąpieniu Alijew. Zaś przywódcy Tajwanu zapewne powinni się zachowywać tak, by nie budzić gniewu Xi Jinpinga – co powinni mieć na uwadze tajwańscy wyborcy, gdy w następną sobotę będą wybierać nowego prezydenta. Jedynie kandydat Kuomintangu, w chichocie historii, zdaje się nie budzić gniewu komunistów z Pekinu.
Demokracja? Autokratów i zbrodniarzy
W ogóle zaś ten nowy rok ma być czasem nie tylko wojennych działań i gróźb, lecz także świętem demokracji. Do urn pójdzie, w niemal połowie krajów świata, niemal połowa jego mieszkańców. Ale przewidywaną jeszcze przez Huntingtona „czwartą falę demokratyzacji” trudno będzie raczej odtrąbić: stawkę otworzy Azerbejdżan właśnie, a potem podobne głosowania, bo nie wybory przecież, odbędą się w państwach, w których obywatele pójdą do urn, od Białorusi po Iran i od Wenezueli po Rosję. W Afryce na szesnaście takich państw tylko kilka, w tym Somaliland właśnie, będzie miało wybory, w Azji nieco lepiej: pięć (z Tajwanem) na jedenaście. Poza tym w Europie wynik wyborów do europarlamentu ma szanse świętować skrajna prawica, a w USA rezultat prezydenckich – Donald Trump.
Z brakiem demokracji jest trochę tak, jak z wojnami: nie wystarczy zlikwidować ich systemowe, zimnowojenne przyczyny. Trzeba jeszcze, by wszyscy uczestnicy krajowej czy międzynarodowej sceny politycznej wspólnie uznali, że alternatywa – demokracja, pokój – jest lepsza. Wystarczy zaś, by taki consensus zagrażał interesom jednego tylko z nich, by ten – jeśli jest wystarczająco silny i sprawny – wywrócił cały proces. Co z tego, że Białorusini nie chcą Łukaszenki na prezydenta, skoro chce go prezydent Łukaszenka, a to on kontroluje resorty siłowe? Zaś prezydent Putin chyba już wręcz przekonał Rosjan, że prezydentem może być tylko Putin, bo inaczej może być jeszcze gorzej. Do tego nie trzeba zaś ciężaru spuścizny po Sowietach: jest spora groźba, że z tych samych powodów Amerykanie wybiorą Trumpa.
Krwawą wojnę domową w Sudanie toczą ze sobą dwaj wodzowie armii, a stawką w niej jest kontrola zasobów: złota, diamentów, ale także – w Darfurze – wody. Złoto i diamenty finansują wojnę, zaś odcięcie dostępu do wody pozwoli wymordować niepożądanych współobywateli. Demokratyczne Indie czują się zagrożone przez Pakistan, który wspiera ruch niepodległościowy w okupowanym przez nie Kaszmirze – nie mogąc stłumić tego ruchu, Delhi grozi Islamabadowi bronią atomową. Demokratyczny Izrael czuje się zagrożony przez terrorystów z Hamasu, którzy – wpisawszy na sztandary walkę z okupacją – walczą nie o jej zakończenie, tylko o zniszczenie Izraela; i o powstanie nie niepodległej Palestyny, tylko o ponadnarodowej islamskiej wspólnoty.
Przekonać Putina do demokracji byłoby równie trudno, jak przekonać Hamas do pokoju. Zaś bez ich zgody ani jednego, ani drugiego nie będzie. No to skoro nie można ich przekonać, to może trzeba usunąć podstępem lub siłą? Ale prawne przeszkody stawiane Trumpowi na jego drodze do władzy jedynie mobilizują jego zwolenników. Zaś rządy, jakie nastąpiły w Sudanie czy w kolejnych państwach po obaleniu dyktatorów, są niewątpliwie bardziej krwawe od obalonych.
Naturalna głupota groźniejsza od sztucznej inteligencji
Nic, jak się wydaje, nie działa. Arabska wiosna pozostawiła za sobą wojny domowe w Libii, Jemenie, Syrii. W Egipcie dyktatora Mubaraka usunęły pokojowe masowe protesty, które następnie w demokratycznych wyborach dały władzę lekceważącemu demokrację islamiście Mursiemu. Mursiego obalił w krwawym zamachu, cieszącym się poparciem części społeczeństwa, generał Sisi, po czym więzi i morduje dalej, gorzej niż poprzednicy. W Birmie zmuszeni do ustępstw generałowie usiłowali pogodzić demokrację i ludobójstwo, następnie zrezygnowali z tej pierwszej, by dokończyć drugie – i teraz muszą się bronić przed coraz szerszym, i zbierającym coraz bardziej krwawe żniwo, ludowym powstaniem. Nawet sformułowana w 1996 roku przez Toma Friedmana zasada, że kraje, w których są McDonaldy, nie toczą ze sobą wojen (bo mają klasę średnią i budują demokrację), okazała się niemal od razu fałszywa, gdy w 1999 roku NATO zbombardowało Belgrad, a Indie starły się z Pakistanem.
Jest całkiem możliwe, że zmierzamy w stronę powrotu klasycznej, hobbesowskiej regulacji życia wewnętrznego i międzynarodowego państw, przez stulecia uważanej za coś niedopuszczalnego i nieuchronnego zarazem. Eksperci upatrują zagrożeń w sztucznej inteligencji. Ja nadal boję się jeszcze bardziej naturalnej głupoty.