Jarosław Kuisz: Czytając twoją książkę „Historia polityczna Polski 1989–2023” i obserwując trwający właśnie spór o media publiczne, można zadać sobie pytanie, czy jednak jest sens marzyć o mediach publicznych w Polsce? Bo chęć, by przy nich majstrować, trwa tak długo jak historia III RP. Może trzeba pójść na całość, sprywatyzować te media i dać sobie spokój z marzeniem o „polskim BBC”?

Antoni Dudek: Lektura tej książki pod kątem mediów publicznych pokaże, że telewizja była nieustannie obszarem walki polityków i kolejne rządy przejmowały TVP albo od razu po przejęciu władzy, albo musiały na to poczekać. 

Poprzednia operacja Donalda Tuska z przejmowaniem TVP trwała długo. Po pierwszym zwycięstwie PO w roku 2007, koalicja PO i PSL-u miała w Sejmie większość, ale nie miała owych trzech piątych, które by pozwalały obalić weto prezydenta. A był nim wtedy Lech Kaczyński.

Jednak nie było pomysłów, by metodą uchwał czy działań ministra kultury, jakie dziś innowacyjnie wykonuje Bartłomiej Sienkiewicz, przejmować TVP. Próbowano raczej dogadać się z SLD, żeby poparł ewentualne odrzucenie weta prezydenta.

Rzecz w tym, że przewodniczącym SLD był wówczas Grzegorz Napieralski, który wolał się dogadywać nie z rządem Tuska, tylko z Lechem Kaczyńskim – i w tej sprawie odmówił wsparcia.

Telewizją rządziła wtedy bardzo egzotyczna koalicja PiS-u, LPR-u i Samoobrony, ale dopuszczono do niej SLD, które też miało swoich ludzi w TVP. Jednak wewnątrz tej koalicji trwała ciągła walka. W latach 2009–2011 zmieniło się sześciu prezesów TVP. Po katastrofie smoleńskiej [w której zginął prezydent Lech Kaczyński – przyp. red.] prezesem TVP został człowiek Tuska.

Takich walk, może krótszych, opisuję więcej. Konkludując, nie ma szans na media publiczne w takim znaczeniu, że będzie nimi kierował jakiś pluralistyczny zarząd. Jest szansa na to, że gdyby zlikwidować programy informacyjne i zostawić wyłącznie kulturę wysoką, czyli teatr telewizji, czy programy historyczne, to zainteresowanie polityków TVP gwałtownie by spadło i wtedy byłaby szansa, żeby tam wprowadzić pewien pluralizm.

Jednak dopóki w TVP będą programy informacyjne, które będzie oglądało więcej niż milion osób, a tak jest, tak długo będzie trwała o nią bezlitosna walka. I tu jest pewna nadzieja, bo sądząc po tym, jak postępuje rozproszenie rynku mediów informacyjnych, to do końca roku nie będzie już żadnego programu informacyjnego, który gromadziłby taką widownię. I problem może rozwiązać się sam.

Jest w tym jakiś paradoks, że Jarosław Kaczyński przed 2015 rokiem, nawoływał do tego, żeby podzielić media publiczne według zasady jeden kanał dla rządu, drugi dla opozycji. Jednocześnie ostatnie osiem lat było ekscesem na tle całego trzydziestolecia.

Przy czym należy oddzielić to, co działo się w TVP Info i innych programach publicystycznych od reszty telewizji. Jeśli chodzi o przekaz informacyjny to było to coś absolutnie bezprecedensowego w dziejach III RP. Myślę o agresji i jednostronności tych mediów.

Czym to tłumaczyć?

Jackiem Kurskim. I oczywiście Jarosławem Kaczyńskim, bo on dał Kurskiemu swobodę. A ten miał wizję, której wcześniej nie miał możliwości prezentować. Świetnie to widać w spotach z 1993 roku, które robił dla Porozumienia Centrum – to zalążek tego, co potem rozkwitło w TVP Info. Tam nie ma cienia niuansu, jest walenie młotem między oczy. Dla wyborców PiS-u taka propaganda była fantastyczna. Poza tym były upiorne historie z „Sylwestrem Marzeń” w Zakopanem. 

Jednak przez te lata równocześnie powstał cały szereg, moim zdaniem, niezłych seriali historycznych. I parę produkcji, które dla widzów TVP były ważne, a nie budziły zainteresowania innych. Nie jest więc tak, że te pieniądze tylko przepalono, trochę ich zostało w formie niezłych produkcji.

Znasz jednak również epizody propagandy stalinowskiej czy innej – ona nigdy nie może być całkowicie jednostronna. Tam też zdarzają się elementy humoru, rozrywki. 

Na przykład w czasach Macieja Szczepańskiego [przewodniczący Komitetu do spraw Radia i Telewizji w latach 1972–1980 – przyp. red.] powstała moja ulubiona ekranizacja „Lalki”. Miałem okazję rozmawiać z Maciejem Szczepańskim u schyłku jego życia i powiedziałem, że muszę mu pogratulować jednego serialu, mając na myśli tę „Lalkę”. On się ucieszył i mówi: „Polskich Dróg?”. Przypomnijmy, że był to skrajnie jednostronny serial o losach Polaków w czasie drugiej wojny światowej, z dobrym komunistą i złymi innymi. Jednak nawet w tym okropnym serialu propagandowym były pewne dobrze zrobione rzeczy.

Co teraz będzie z mediami publicznymi?

Będą się chylić ku upadkowi, bo nie dostaną trzech miliardów, nastąpi zapaść do środka. Nie będzie nie tylko sylwestra w Zakopanem, ale i teatru telewizji, nie wiadomo, czy przetrwa TVP Kultura, TVP Historia, bo to są kanały niszowe. Władza pewnie będzie broniła Jedynki i Dwójki i TVP Info. Programy informacyjne, które ja bym skasował, będą trzymane za wszelka cenę.

Czy Telewizja Polska nie jest jakimś elementem polskiej kultury politycznej? Radykalny antagonizm. To nie może wychylać się w stronę pojednania, zgody choćby dla wielkich przedsięwzięć, które by nam wszystkim się opłaciły. Musi być konfrontacja.

Musi być. Po latach doszedłem do tego, że kluczem do zrozumienia polskiej kultury politycznej jest pojęcie „kultury przesady”. I to nie odnosi się tylko do III RP. Uwielbiamy przesadzać.

Jeśli się różnimy, możemy natychmiast przejść do kłótni o te różnice, albo szukać jakiegoś elementu, który nas łączy. U nas to, co łączy, jest pomijane i zaczyna się koncentracja na różnicach, które urastają do niebywałych rozmiarów.

Dość długo starałem się traktować wypowiedzi polityków serio i zastanawiałem się, dlaczego w Polsce nie ma terroryzmu politycznego. Bo jak się słucha prezesa Kaczyńskiego, który mówi, że Polska ginie, to PiS powinno organizować partyzantkę miejską, zamiast walczyć o TVP. Wcześniej słyszałem od strony przeciwnej PiS-owi, że PiS nie odda władzy pokojowo. Te strachy były oparte na tym samym fundamencie kultury przesady, zgodnie z którym dziś PiS ogłasza, że państwo polskie zamieniło się w totalitarny reżim, a jeden z jego profesorów apeluje, by sięgnąć do doświadczeń stanu wojennego i organizować paczki żywnościowe dla więźniów sumienia. 

W którym momencie jako politolog uznałbyś, że przekroczono jakąś granicę?

Bardzo szybko ją przekroczono. Korzenie nowej wersji polskiej polaryzacji postpeerelowskiej są w „wojnie na górze”, w roku 1990, od którego zaczynam tę książkę. Pamiętamy tamte ataki na Lecha Wałęsę w kampanii wyborczej, głównie ze strony „Gazety Wyborczej” – że jak Wałęsa zostanie prezydentem, będzie to początek autorytaryzmu i koniec demokracji.

Wałęsa rzeczywiście robił dziwne rzeczy z punktu widzenia kultury demokratycznej, ale tylko mówił. W szczycie kryzysu z SLD mówił: ja czołgów na ulice nie wyprowadzę, choćby dlatego, że mam pokojowego Nobla. Cały Wałęsa. Owszem, był obiad drawski [spotkanie Lecha Wałęsy z dowódcami wojskowymi w 1994 roku, podczas którego omawiano możliwość odwołania cywilnej władzy nad wojskiem ministra obrony narodowej – przyp. red.], ale nic za tym nie poszło. Wałęsa też był ofiarą i jednocześnie kreatorem kultury przesady. Jednak nigdy nie ośmielił się zrobić nic, co byłoby działaniem siłowym.

W którym momencie słowa przeszły w niebezpieczne czyny?

Katastrofa smoleńska jest momentem przełomowym. Bo od tego momentu Jarosław Kaczyński uznał, że Donald Tusk jest już nie tylko przeciwnikiem politycznym, ale i śmiertelnym wrogiem, człowiekiem współodpowiedzialnym za śmierć ukochanego brata i wielu innych osób. Od tego momentu zaczyna się obsesja.

Obsesja?

Uważam, że u Kaczyńskiego to jest ewidentna obsesja na punkcie Tuska. Bezlitośnie wykorzystywał to Jacek Kurski, robiąc TVP. Nawet kiedy Tuska nie było w polskiej polityce, chyba w każdym wydaniu „Wiadomości” było coś o tym, że knuje w Brukseli i chce zniszczyć Polskę. Później marzenie Kurskiego zrealizowało się i Tusk wrócił do Warszawy. Wydawało się, że Tusk to wróg rozpoznawalny i wiadomo, jak z nim walczyć. Potem okazało się, że Kaczyński nie wie jak z nim walczyć, chociaż myślał, że sobie z nim poradzi.

Gdyby po wyroku Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji, kiedy PiS-owi tąpnęło i wiadomo już było, że nie będzie po wyborach miał większości, Kaczyński miał plan B, to zacząłby hodować sobie koalicjanta. Mógł robić uśmiechy do PSL-u, Konfederacji, a nawet Lewicy, do każdego z wyjątkiem Platformy. Być może sytuacja po 15 października wyglądałaby inaczej, gdyby wtedy Kaczyński zaproponował fotel premiera któremuś z tamtych polityków. Ale Kaczyński przez dwa lata pracowicie kopał rów, po drugiej stronie kórego wszyscy są wrogami, Platforma najbardziej, ale pozostali to pachołki Tuska. Więc nikt już chciał rozmawiać z Kaczyńskim.

Trzydzieści lat III RP to także spór Kaczyński–Tusk.

Nie wyłącznie, bo bywały przerwy, ale od mniej więcej od 2005 roku to już jest totalna dominacja tego sporu w polityce. Mniej więcej od połowy książki.

Dwadzieścia lat. Niektórzy urodzili się i wychowali w tym czasie. Czy można postawić hipotezę, że to jest spór epigoński?

Zdecydowanie tak. To może potrwać do końca dekady. 

Pozostaje pytanie o stan zdrowia Kaczyńskiego, bo Tusk jest w o wiele lepszej formie. I to on, moim zdaniem, będzie rządził polską polityką w tej dekadzie.

Tusk jest po świeżym zwycięstwie, ma większość nici w swoich rękach, jest bardziej doświadczony od swoich koalicjantów, nie da się łatwo im rozegrać.

Kaczyński ma gorzej. Musi wymyślić kandydata na prezydenta. Kogoś nowego, młodego, kogo wylansuje się tak, jak kiedyś Andrzeja Dudę. 

Dudę II?

Dokładnie tak. No i Kaczyński musi podjąć decyzję, co dalej z przesłaniem partii. Bo to, które kontynuuje po 15 października, przegrało 15 października. Nie da się wygrać wyborów za cztery lata, mówiąc, że Polską rządzi niemiecki agent. On musi wymyślić nowe 500 plus. Pytanie, czy jest do tego zdolny. Pewnie nie.

Ale to nie Kaczyński wymyślił. Teraz może nasłuchiwać, skąd zabrać taki pomysł.

To prawda, o ile nie ogłuchł, bo mam wrażenie, że słyszy już tylko własne myśli. Zobaczymy, wkrótce jest zapowiedziane wielkie zebranie aktywu pisowskiego, na którym Kaczyński ma przedstawić przyczyny porażki wyborczej. Widać dla niego nie są jeszcze wyjaśnione, robi pogłębione badania. 

Nie wiem, czy on jest jeszcze zdolny do zrobienia jakiejś korekty. Jednak ci, którzy liczą na to, że PiS zniknie z przestrzeni publicznej, są w błędzie, bo on może osłabnąć, ale partia bez niego przetrwa. Przez tych osiem lat rządów zbudowała się ogromna grupa interesów. 

Interesów? Czyli nie ideologii.

Ideologia jest oczywiście spoiwem. To jest przewaga PiS-u, a może obciążenie, wobec Platformy, w której nie widzę żadnej ideologii. Tylko że ideologia nie wystarczy. PiS uprawiało ją do 2015 roku, a później urosło w siłę i doszły pewne interesy ludzi, którzy nie znikną. Nie rozejdą się też, bo to by ich zbyt wiele kosztowało. Pojawi się więc pewnie nowy lider, który będzie kontynuował retorykę eurosceptyczną, antyliberalną, suwerenną. 

Będą mieli zaplecze ludzi, którzy właśnie tak myślą. Spójrzmy na rekordy oglądalności, jakie bije teraz TV Republika. Są ludzie, których uzależnił przekaz Kurskiego i potrzebują codziennej dawki informacji o tym, jak Tusk zniszczył Polskę. Starszym osobom spoza dużych miast przejście do TV Republika zajmie pewnie trochę czasu, natomiast reszta świadomego pisowskiego elektoratu przerzuci się na nią szybciej.

Partia i program nie wydają się już skazane na wymarcie, bo jest cała paleta młodszych polityków, którzy raczej nie zmienią agendy. Patryk Jaki, Przemysław Czarnek – kto wygląda na najpoważniejszego kandydata na delfina?

Nie chcę typować, ale wewnątrz PiS-u widać od dawna pęknięcie między łagodniejszą, bardziej nastawioną na poszukiwanie porozumienia z Brukselą opcją, którą reprezentował Morawiecki, i drugim skrzydłem, w którym są Ziobro czy Czarnek, wpisujący się w radykalny antyeuropeizm. I myślę, że to będzie główny podział w obozie pospisowskim. 

Konfederacja też składa się z dwóch odrębnych bytów, czyli nacjonalistycznego i libertariańskiego. Połączyły się, bo tak nakazywał pragmatyzm, ale mogą się zrekonstruować. Znacznie łatwiej dogada się Bosak z Czarnkiem, a Mentzen z Morawieckim niż Morawiecki z Bosakiem czy Mentzen z Czarnkiem. 

W PiS-ie jest więc podział, który teraz został przyprószony przez Kaczyńskiego, ale Kaczyński osłabnie, pojawią się nowi liderzy i zacznie się walka o to kto to przejmie. Ma szanse pojawić się PiS wersja druga.

Czy przed Polską stoi widmo powtórki lat dziewięćdziesiątych i tamtego rozproszenia?

Nie sądzę. Chyba że Platforma wróciłaby do swojego pomysłu sprzed lat, czyli likwidacji finansowania partii politycznych z budżetu. To może otworzyć drogę do dezintegracji nie tylko prawej strony, ale też wszystkich partii. Jednym z najważniejszych czynników spajających je od 2001 roku jest tak zwany system Dorna, czyli nieżyjącego już Ludwika Dorna. Przekonał tonący wtedy AWS do wprowadzenia największej zmiany w dziejach polskiego systemu partyjnego, czyli finansowania partii z subwencji budżetowych. Od tej pory rozłamów było o wiele mniej, za to zaczęły powstawać nowe aparaty partyjne – zespoły ludzi, którzy zawodowo pracują w strukturach partii politycznych i są ich kręgosłupem. 

Jednak nie wykluczam, że Platformie pomysł na zagłodzenia PiS-u mógłby przyjść do głowy, a to jest dobry sposób, bo PiS nie może liczyć na zbyt wielu zamożnych biznesmenów.

Przez osiem lat w ramach tych grup interesów mogło pojawić się dużo różnych osób.

Ale problem polega na tym, że te osoby zarabiały bardzo dużo, ale okresowo. PiS wykreowało grupę bardzo bogatych ludzi, ale to nie są przedsiębiorcy. Zarabiali ogromne kwoty z racji zasiadania w radach nadzorczych czy zarządach spółek skarbu państwa, teraz mając te kapitały, mogą je zainwestować, osiągnąć sukces i wtedy wspierać PiS. Jednak na razie takiego sukcesu nie osiągnęli. Nie znam zamożnego przedsiębiorcy w Polsce, który sam doszedłby do swojego majątku i który popierałby PiS.

Partie w twoim opisie stały się instytucjami państwowymi.

Tak jest w wielu demokracjach. Jest koncepcja, która mówi, dla funkcjonowania demokracji parlamentarnej niezbędna jest pewna instytucjonalizacja partii politycznych.

W Polsce nigdy żadna partia nie utrzymywała się ze składek i to nie tylko w III RP, ale również w PRL-u. Jeśli partiom odbierze się finansowanie z budżetu, nastąpi eksplozja korupcji, jak w latach dziewięćdziesiątych. 

A czy obok partii politycznych instytucją państwową nie stał się kościół katolicki? Mówię o funduszu kościelnym, hojnym finansowaniu. Gdyby wierni z dnia na dzień mieli utrzymywać kościół, mógłby wpaść w wielkie tarapaty. 

Kościół stał się instytucją, ale nie do końca państwową. Czerpie rzeczywiście wielkie korzyści od państwa tytułem należnej mu rekompensaty za to, co stracił w czasach komunistycznych, tylko moim zdaniem to się wyrwało spod kontroli i wziął już znacznie więcej niż mu zrabowano. Pierwszy rząd Tuska zlikwidował komisję majątkową, która o tym decydowała i rozpatrywała roszczenia kościoła nie tylko z czasów PRL-u, ale nawet przedrozbiorowych.

W II Rzeczpospolitej było tak samo – kościół domagał się rekompensat za utracony majątek.

Kościół i wtedy i teraz był państwowy w tym sensie, że nieustannie walczył o wpływy polityczne i w III RP osiągnął apogeum. Dopiero teraz to się zacznie zmieniać i kościół przestanie być instytucją państwową. Ograniczenie do jednej godziny nauki religii w szkołach, decyzją minister Barbary Nowackiej, to obcięcie o połowę środków, które będą dostawać nauczający księża i zakonnice. 

A Fundusz Kościelny jest tylko elementem szerszej rozgrywki i kościół rzeczywiście będzie w gigantycznych tarapatach. Zresztą już w nich jest głównie z powodu problemu kadrowego. Czeka go więc ogromna transformacja, chociaż nie sądzę, żeby w Polsce zupełnie zniknął.

Można rzeczywiście powiedzieć, że był jakiegoś szczególnego rodzaju związek kościoła z Prawem i Sprawiedliwością?

Tak, to jest oczywiste.

Jaka była w tym nowa jakość?

Popłynęła rzeka pieniędzy. Najbardziej znane są transfery do ojca dyrektora i Radia Maryja, ale także wiele innych transferów z budżetu państwa do różnych instytucji kościelnych, fundacji. Mieliśmy też do czynienia z ostentacyjnym zbliżeniem symbolicznym. Przy czym nie wszyscy tak kadzili PiS-owi jak arcybiskup Jędraszewski, który najprawdopodobniej z powodu jednej ze swoich wypowiedzi nie doczekał się kapelusza kardynalskiego. W wielu innych przypadkach nie aż tak demonstracyjnie, ale też było widać to zbliżenie. Jednak trzeba jasno powiedzieć – nie jest tak, że całe duchowieństwo jest w PiS-ie. Ja jestem profesorem na Uniwersytecie Kardynała Wyszyńskiego, gdzie znaczna część profesury to księża rzymskokatoliccy, i tam PiS nie ma nawet połowy, jest w mniejszości. Trzeba jednak przyznać, że to szczególna kategoria duchownych.

Intelektualiści.

Tak. Jednak na poziomie przeciętnej parafii, na południu czy wschodzie Polski, będzie pewnie kilkadziesiąt procent proboszczów, którzy za PiS-em są całym sercem. Duchowieństwo to więc grupa bardzo zróżnicowana, ale ogólnie, owszem, związana z PiS-em. A teraz zapłaci cenę tego zbliżenia, bo PiS traci władzę i możliwości, a kościół będzie musiał tłumaczyć się ze związków z nim. 

A gdzie byli kościelni alarmiści? Dlaczego przez te osiem lat tak słabo było ich słychać?

Ich głos się nie przebijał, bo grupa przewodnicza, czyli biskupi, była w miażdżącej mierze na to impregnowana. Biskupi uważali, że ścisły związek z partią rządzącą służy kościołowi. Profesor Kobyliński [Andrzej Kobyliński z UKSW – przyp. red.] mógł sobie alarmować, a oni wiedzieli swoje.

Ja to zrozumiałem, kiedy kościół zderzył się z aferami lustracyjnymi. Historie związane z otwieraniem archiwów esbeckich opisuję w mojej książce „Instytut” o IPN-ie. Chodzi o oskarżenia z pierwszej połowy XXI wieku, w reakcji na które powołano kościelne komisje. Miały ponoć coś wyjaśnić, efekty prac wysłano do Rzymu i Rzym orzekł, że wszystko jest już wyjaśnione, a biskupi zachowali się jak należy. I to było w 2009 roku, kiedy osiemnastu bodaj członków ówczesnego episkopatu miało rejestracje w kartotekach bezpieki. Nie wierzę, że oni wszyscy byli czyści. 

Wtedy zrozumiałem, że wszystko będzie zamiatane pod dywan, jak długo się da. Ta strategia do dziś jest obowiązująca. W efekcie w miejscowościach o mniejszej religijności trzeba będzie zamykać kościoły, bo nie będzie ich za co ogrzać ani utrzymać, moim zdaniem, jeszcze z końcem tej dekady. I nie będzie miał kto walczyć o to ogrzewanie, bo nie będzie proboszczów.

I sojusz tronu i ołtarza przyczynił się do tego?

Tak, ale związek z PiS-em nie był moim zdaniem głównym problemem, tylko niezdolność księży do rozliczenia się z afer z pedofilią na czele. A po drugie – nieumiejętność znalezienia się w realiach XXI wieku, na przykład w związku z kapłaństwem kobiet. 

W dodatku Watykan rozchodzi się z kościołem polskim. W ostatnich latach to widoczny proces.

Nauczanie Franciszka idzie pod prąd tego, czego oczekiwałaby większość polskich biskupów, wychowanych w kulcie Jana Pawła II czy Benedykta XVI, czyli bardzo konserwatywnym nurcie. A Franciszek od tego nurtu odchodzi. Każdy papież kształtuje kolegium kardynalskie podług swojego uważania i nie jest przypadkiem, że w Polsce to nie Jędraszewski dostał kapelusz kardynalski, tylko Ryś. I gdyby doszło do wyboru kolejnego papieża, Ryś głosowałby inaczej, niż głosowałby Jędraszewski.

Na zakończenie książki pada zdanie, że ostatnie trzydziestolecie to najszczęśliwszy okres w dziejach Polski. Ja się z tym zgadzam, w „Końcu pokoleń podległości” pisałem o tym, że nasi przodkowie pewnie byliby szczęśliwi, że żyją w takiej Polsce – ale my mamy trudność z pogodzeniem się z tym, że jest lepiej.

Może bywały szczęśliwe okresy w I RP, jak „złoty wiek”, do którego Bronisław Komorowski nieszczęśliwie nawiązywał w swojej kampanii wyborczej. Ale to było dobre trzydziestolecie, co wynika z koniunktury międzynarodowej i udanej transformacji gospodarczej. 

Natomiast oprócz kultury przesady mamy też skłonność do bycia nieszczęśliwymi. Cudzoziemcom nie sposób wyjaśnić, dlaczego nie jesteśmy zadowoleni, dlaczego toczą się tak ostre spory o tak nieistotne rzeczy. W tej książce jest opisany początek sporu między Platformą a PiS-em i wyłazi tam osobowość Tuska i Kaczyńskiego. Przecież w 2005 roku Polską miała rządzić koalicja PO–PiS. A po wyborach obie strony się zorientowały, że – jak to zauważył Marek Migalski – gdzie dwóch się bije tam obaj korzystają. Platforma i PiS korzystają na tym od osiemnastu lat i nie mogą przestać się bić, bo wtedy zejdą ze sceny. A polskie centrum jest bardzo słabe i nie jest w stanie przejąć władzy. Będziemy więc mieli walkę PO–PiS jeszcze przez jakiś czas. 

Jest natomiast możliwe, że po zmianie pokoleniowej uda się jakoś obniżyć temperaturę sporu. Zwłaszcza że czekają nas potężne wyzwania energetyczne, geopolityczne, wojskowe, które będą wymagały pewnej kooperacji. Bez tego państwo się może rozpadać, a jeszcze może się do tego przyczynić dualizm w wymiarze sprawiedliwości, który doprowadzi ten kraj do paraliżu.