W mitologii greckiej „chimera” opisywana jest przede wszystkim jako potwór, a jej przerażający wygląd jest wypadkową scalenia lwa, kozy i węża. Chimera wywodzi się od bogów i może stać się największą zmorą ludzi, swoistą karą. Obdarzony płomiennym ogniem zagłady potomek Tyfona i Echidny bywał często niepokonany, ale znaleźli się i tacy śmiałkowie w „Iliadzie”, którym udało się tę niebezpieczną kreaturę pokonać. Alice Rohrwacher z tytułową „chimerą” nie walczy, a przygląda się jej i to z różnych perspektyw. Bo „chimera” to też coś nierealnego, nieuchwytnego, eklektycznego, kapryśnego, scalonego z różnych włókien i splotów. Wzmiankowana różnorodność i dziwactwo przekładają się u włoskiej twórczyni na sposób prowadzenia filmowej opowieści, budowanie świata przedstawionego, jego formę i styl. Bo choć „La Chimerze” niezwykle blisko do takich filmów jak „Cuda” [Le Meraviglie, 2014] czy „Szczęśliwy Lazzaro” [Lazzaro Felice, 2018]. Rohrwacher idzie w tym przypadku o krok dalej w swoich artystycznych poszukiwaniach metafizyki i realizmu magicznego w kinie. Włoska reżyserka z największą przyjemnością zanurza się w tym co „udziwnione”, nieprawdopodobne, bajkowe i ludyczne. Rohrwacher nie boi się eksperymentować, wprowadzać scen onirycznych czy symbolicznych, które z premedytacją burzą żelazną logikę opowieści. Bo prawda o bohaterach i ich uczuciach nie rodzi się w tym filmowym uniwersum z prawdopodobieństwa czy podobieństwa, a z ekranowej poezji, sugestii, metafory.
Grobowce Orfeusza
Szalone perypetie bandy tombaroli (czyli złodziei grobów – to najniższy szczebel tak zwanej archeomafii) stają się tu pretekstem dla szerszej opowieści o tożsamości, stracie, wyzysku i próbie doświadczenia – chociaż drobnych rozprysków – szczęścia. Niesfornej grupie cwaniaczków i rabusi przewodniczy obdarzony magiczną intuicją Anglik, Arthur (Josh O’Connor), to postać-zagadka.
Można wręcz powiedzieć, że bohater jest kimś na wzór mitycznego Orfeusza, poszukującego swojej Eurydyki – dosłownie – w zaświatach. | Diana Dąbrowska
Mało wiemy o życiu obcokrajowca, jego przeszłości i jak to się właściwie stało, że znalazł się w latach osiemdziesiątych XX wieku na Półwyspie Apenińskim. Młodego mężczyznę poznajemy w pociągu, w momencie powrotu z więzienia. Zdystansowany, szorstki, wiecznie podenerwowany, a do tego prawie bezdomny. Jedyną osobą w świecie, która darzy go mimo wszystko ogromną sympatią to zdziwaczała, starsza hrabina Flora (Isabella Rossellini), matka jego zaginionej ukochanej Beniaminy. Arthur i Flora nie mogą pogodzić się z dramatyczną stratą. Można wręcz powiedzieć, że bohater jest kimś na wzór mitycznego Orfeusza, poszukującego swojej Eurydyki – dosłownie – w zaświatach. Anglik posiada moc wskazywania miejsc, w których głęboko ukryte są starożytne skarby, groby Etrusków. Sacrum łączy się z profanum. W komitywie z lokalnymi rabusiami-włóczykijami, Arthur przeczesuje i plądruje okoliczne terytoria z ich bezcennych, materialnych dóbr. O ile dla bandy złodziei handel znaleziskami jest idealnym sposobem na szybkie wzbogacenie się, protagonistę „La Chimery” tak naprawdę nie interesują pieniądze. Schodzenie pod ziemię to dla niego rodzaj rytuału, niespełniona obietnica połączenia się z ukochaną. Bardziej niż cel liczy się tutaj droga; Arthur jest nieustannie w ruchu, nie potrafi – ani nie chce – zatrzymać się nigdzie na dłużej.
Wyczerpanie ziemi
„La Chimera” to opowieść zszyta z różnych skrawków – mamy tutaj do czynienia zarówno z komedią (w dużej mierze slapstickową), jak i tragedią, konwencją paradokumentalną i niemalże karnawałowym realizmem magicznym, łamaniem tak zwanej czwartej ściany, gdy bohaterowie zaczynają opowiadać o swoich motywacjach prosto do kamery. Podróż Rohrwacher rozgrywa się nieustannie na dwóch przeciwstawnych biegunach – góra/dół, wysokie/niskie, czułe/okrutne, blisko/daleko, ciepło/zimno, sacrum/profanum. Objawia się to oczywiście najsilniej w sekwencjach schodzenia w głąb ziemi, kiedy to postaci bezkarnie obrabiają pochówki zmarłych Etrusków. Wnętrza grobowców charakteryzuje majestatyczność, piękno i spokój; to, co przeszłe, niemalże prosi o poszanowanie dla jej skarbów i tajemnic, czego nie są w stanie zrozumieć dysponenci ziemskich żądz.
Rohrwacher, podobnie jak Federico Fellini w pół-autobiograficznym „Rzymie” [Roma, 1972] potrafi oddać zabiegami formalnymi punkt widzenia „wnętrza ziemi” – wszelkich malowideł ściennych, rzeźb, kamieni. Warto przywołać słynną sekwencję Felliniego, która znajduje odbicie w filmie Rohrwacher – chodzi o „znikanie epokowych fresków” w momencie ich odkrycia podczas budowania linii metra w stolicy Italii). Ziemi nie są w stanie uszanować zarówno tombaroli, ale też fabryki przemysłowe i korporacje, które nieustannie naznaczają ją skażeniem i śmiercią. Rohrwacher pyta wprost o to, jak korzystamy z ziemi i kto tak naprawdę daje nam prawo do tego, aby czerpać z jej zasobów. Dlaczego jedne praktyki uznane są otwarcie za legalne, a drugie nie, skoro efekt owych działań pozostaje właściwie taki sam (pozbawienie ziemi jej skarbów, życiodajnej mocy, ochronnej warstwy)?
Można wręcz powiedzieć, że reżyserka spogląda na tombaroli życzliwym okiem, a w ich upadłych życiorysach dopatruje się nawet piękna i radości. Złodzieje u Rohrwacher są jak Cabiria dla Felliniego czy Włóczykij dla Pasoliniego: to święci „na opak”, ludzcy i prawdziwi.
Trauma postępu?
Refleksja nad naturą postępu to jeden z centralnych motywów w twórczości Włoszki. W nagrodzonych na MFF w Cannes „Cudach” reżyserka opowiadała o rodzinnych dylematach związanych ze zmianą modelu produkcji z tradycyjnego na bardziej zmechanizowany, o stracie, która przychodzi z transformacją jednego, niby archaicznego porządku w drugi, który z pewnością moglibyśmy określić mianem nowszego, ale czy na pewno lepszego? Rohrwacher, podobnie jak Pier Paolo Pasolini i Ermanno Olmi, pochodzi z dużą dozą wątpliwości do wszelkich „mutacji antropologicznych” – zmiana życiowej scenografii, rekwizytów, kostiumów i zachowań nie idzie często w parze z tą prawdziwą zmianą, która miałaby w założeniu dotyczyć wszystkich grup społecznych, a nie tylko kasty uprzywilejowanych.
Bezduszność oraz iluzoryczność tej przemiany wydobywa Rohrwacher jeszcze dobitniej w filmie o ponownym, cudownym pojawieniu się w świecie współczesności „szczęśliwego Łazarza” – który zgodnie z biblijnym rodowodem swojego imienia, znajduje się na pograniczu śmierci i życia, jawy i snu.
Opowieść Rohrwacher o bolesnych zmaganiach z nowoczesnością można by, za włoskim klasykiem, podsumować słynnym cytatem z „Lamparta”: „Aby wszystko pozostało tak, jak jest, wszystko się musi zmienić”. | Diana Dąbrowska
Bohater, który nie towarzyszył społeczności podczas jej przemiany, staje się tu echem przeszłości, do której nie żywi się jednak nostalgicznych sentymentów; niesie ona w sobie traumę, z którą reszta postaci w pełni się nie rozliczyła. Członkom społeczności, do której powraca Lazzaro, nikt nie wytłumaczył, na czym szeroko pojęta wolność ma polegać, jakie są ich prawa i przywileje. Są oni swoistymi bękartami współczesności – ofiarami procesu historycznego, niczym bohaterowie Giuseppego Tomasiego di Lampedusy, opisującego dramat okresu risorgimento i czasów zjednoczenia Italii. Opowieść Rohrwacher o bolesnych zmaganiach z nowoczesnością można by, za włoskim klasykiem, podsumować słynnym cytatem z „Lamparta”: „Aby wszystko pozostało tak, jak jest, wszystko się musi zmienić”.
W jej najnowszym filmie włoska reżyserka pyta wprost o rolę pamięci i przeszłości w formowaniu naszej tożsamości. Czy możemy tak czerpać z przeszłości, aby równocześnie nie stać się jej niewolnikami? Arthur nie potrafi żyć poza wspomnieniem o ukochanej, sabotując tym samym wszelkie drogi prowadzące do nowego życia i uczucia. Miłość „współczesnego Orfeusza” pozostaje silna i bezgraniczna, ale po raz pierwszy zastanawia się on nad krzywdą, jaką wyrządza nie tyle sobie, co również – a być może przede wszystkim – otoczeniu.
„La Chimera” jest próbą rozliczenia się ze wspomnianą traumą, pęknięciem. W świecie złożonym ze skrawków, z ludzi różnych narodowości, języków i (co tak naprawdę dla autorki ważniejsze) wrażliwości, z tego, co żywe i martwe, z duchów i niespełnionych pragnień, pojawia się szansa na akceptację. Akceptację drzemiącego w nas egoizmu, słabej woli i „wielkiej brzydoty”. Najnowsze dzieło Rohrwacher jest ostatecznie opowieścią o nauce widzenia. O „patrzeniu sercem” i poszanowaniu dla tej materii, która powinna zostać na stałe uwolniona od ciężaru ludzkiego spojrzenia.