Carlo Ginzburg, „Czytać między wierszami. Lektury, szkice, noty”, przeł. Joanna Ugniewska, słowo/obraz terytoria [premiera: 8 stycznia 2024]
Na tę książkę nie ma co czekać. Już pojawiła się w księgarniach, więc wystarczy udać się do najbliższej i ją zakupić. Jak znakomita większość przekładów publikowanych przez wydawnictwo słowo/obraz terytoria w serii „Biblioteka Mnemosyne” pod redakcją Piotra Kłoczowskiego jest to zbiór eseistyki w starym dobrym stylu. Niespiesznej, erudycyjnej, zmuszającej do myślenia i, co najważniejsze, odsyłającej do innych wartościowych książek. Autor zbioru – syn słynnej włoskiej pisarki Natalii Ginzburg, której „Słownik rodzinny” w przekładzie Anny Wasilewskiej wydały niedawno Filtry – należy do czołówki światowych historyków zajmujących się mikrohistorią, a więc nurtem badawczym, w którym punktem wyjścia są nie klasy, narody czy grupy społeczne, ale jednostkowe postaci czy wydarzenia. To na podstawie misternej, interdyscyplinarnej analizy tych dziejowych drobiazgów badacz stawia ważne pytania o ogólne procesy historyczne.
O czym przeczytamy w tym tomie? Ginzburg w swoich tekstach kładzie nacisk głównie na zagadnienia kulturowe. Tu mamy je w klasycznym wydaniu, pod postacią pytań stawianych dziełom z europejskiego kanonu. Znajdziemy tu więc i rozważania o „Lamparcie” Lampedusy, i analizę pojęcia historii u Stendhala, i namysł nad „Księciem” Machiavellego, i Montaigne’a oglądanego przez marańskie okulary. Wszystko w świetnym tłumaczeniu Joanny Ugniewskiej. No i jeszcze wisienka na torcie – autor skomponował ten tom dzięki namowom Piotra Kłoczowskiego, a więc eseje w takiej konstelacji widzimy po raz pierwszy.
Miklós Bánffy, „Policzone”, I tom „Trylogii siedmiogrodzkiej”, przeł. Irena Makarewicz, Wydawnictwo Officyna [premiera: 29 stycznia 2024]
Kameleon – takim słowem podsumowała Romana Gary’ego Miriam Anissimov, autorka najlepszej biografii francuskiego pisarza. Wydaje się, że tym samym epitetem można by podsumować również życiorys Miklósa Bánffyego (1873–1950). Jak pisała kilka lat temu Irena Makarewicz, jego tłumaczka na język polski, listę kolejnych wcieleń tego siedmiogrodzkiego Węgra można by mnożyć w nieskończoność. „Był politykiem, ministrem spraw zagranicznych, […] dyplomatą, negocjatorem w tajnych rokowaniach węgiersko-rumuńskich pod koniec II wojny światowej, prawnikiem, propagatorem ruchu spółdzielczego, prezesem banku i licznych stowarzyszeń, organizatorem życia kulturalnego, mecenasem, opiekunem młodych twórców, intendentem węgierskiej Opery i Teatru Narodowego, reżyserem przedstawień teatralnych i operowych, projektantem kostiumów i dekoracji scenicznych, witraży, karykaturzystą, pisarzem, dramaturgiem, wydawcą, redaktorem, ponadto hodowcą i miłośnikiem koni”. Różnica między Gary’m a Bánffym jest jednak fundamentalna. Pierwszego do odgrywania różnych ról pchało usposobienie, drugiego zmuszała do tego trudna historia Europy Środkowo-Wschodniej i przynależność do jednego ze znamienitszych arystokratycznych rodów węgierskich.
Złote lata działalności publicznej Bánffyego jako polityka, działacza społecznego i pisarza przypadły na okres, który zakończył wybuch II wojny światowej. Jako arystokrata i Węgier, na dodatek o antykomunistycznych poglądach, ostatnie dni przeżył w Rumunii w biedzie i zapomnieniu. „Trylogię siedmiogrodzką”, jego najbardziej znaną powieść wydaną przed wojną, zaczęto odkrywać ponownie dopiero w latach 90. Posypały się tłumaczenia i przekłady. Dzieło porównywano do „Lamparta” Tomasiego di Lampedusy czy „Marszu Radetzky’ego” Rotha. Coś w tych porównaniach jest na rzeczy. Powieść Bánffyego to portret odchodzącego w niebyt świata Cesarstwa Austrowęgierskiego, obserwowany z tytułowego Siedmiogrodu. Pisarz nie jest tu eksperymentatorem. Pisze w sposób klasyczny. Ale nie trzeba wielkich eksperymentów formalnych, żeby przykuć uwagę czytelnika. Wystarczy umiejętnie skomponować wielki społeczny fresk, w którym znajdzie się miejsce nie tylko na najważniejsze wydarzenia historii Węgier początku XX wieku, ale także na grę ambicji, pojedynki, skandale, romanse i rodzinne tragedie. „Trylogia siedmiogrodzka” zdaje się to obiecywać z nawiązką.
Maciej Jakubowiak, „Hanka. Opowieść o awansie”, Wydawnictwo Czarne [premiera: luty 2024]
Polski Eribon. Tak książkę w blurbie zapowiada Joanna Kuciel-Frydryszak, autorka „Chłopek”, największego zeszłorocznego hitu non-fiction. Czy esej Macieja Jakubowiaka o historii awansu jego pochodzącej z chłopskiej rodziny matki, a tym samym i jego samego, to rzeczywiście odpowiednik głośnego „Powrotu do Reims” Didier Eribona? Można się kłócić. Podziały społeczne we Francji różnią się od tych w Polsce, a w opowieści Jakubowiaka nie ma choćby tak istotnego dla Francuza wątku nieheteronormatywności. „Hanka” ma jednak szansę stać się tak ważna dla Polek i Polaków, jak ważny był „Powrót do Reims” dla francuskich czytelników.
W tej próbie socjo-auto-biografii, jak rzecz nazwałaby Ernaux, interesują mnie dwie kwestie. O pierwszej miałem w zeszłym roku okazję porozmawiać z autorem. Jak poradzić sobie emocjonalnie i intelektualnie z wiedzą o rodzinnej historii, która idzie w poprzek nie tylko własnych wyobrażeń o sobie samym, ale też starej i nowej historiografii, upychającej tę historię w wąskie szufladki obowiązujących w danym momencie pojęć? I rzecz druga, w jaki sposób o tym pisać, jaki styl i konstrukcję fabularną przyjąć, by wydobyć prawdę i oddać sprawiedliwość bohaterom książki? Oto zadania dla wytrawnego pisarza i szansa na zaproponowanie jeszcze innego języka w polskiej debacie o naszych chłopskich korzeniach.
Katarzyna Pochmara-Balcer, „Swobodne wpadanie”, Wydawnictwo Cyranka [premiera: luty 2024]
„Lekcje kwitnienia”, prozatorski debiut Katarzyny Pochmary-Balcer, był studium manipulacji i podświadomych pragnień drzemiących w ludziach. Autorka opisywała w nim procesy, jakie zachodzą w ludzkich umysłach, gdy angażują się w działania sekty. Ta mocna, skondensowana proza, w której Pochmara-Balcer oddawała naprzemiennie głos kolejnym bohaterom, spotkała się z dobrym przyjęciem. Książka otrzymała nominacje do Nagrody im. Witolda Gombrowicza, Nagrody Cypriana Kamila Norwida i Nagrody Conrada.
W lutym Wydawnictwo Cyranka opublikuje drugą powieść pisarki. Po dobrym debiucie to zawsze trudna próba, ale wygląda na to, że Pochmara-Balcer przez ostatnie lata pracowała nad czymś, co pod jej piórem ma szansę zamienić się w dobrą literaturę – nad intymną, psychologiczną powieścią o rodzinnych dramatach, w której niewielkie grono bohaterów w ograniczonych przestrzeni i czasie odkrywa kolejne tajemnicy bliskich osób. Jak jednak dokładniej wygląda fabuła „Swobodnego wpadania”? Dobrze dobrane motta pozwalają dużo wyjaśnić. Autorka, która z wykształcenia jest hungarystką, sięgnęła do klasyka węgierskiej postmoderny Pétera Esterházyego. „Mój ojczulek urodził się ślepcem. O, tam stoi”, brzmi otwierający jej książkę cytat. Pochodzi on z powieści „Harmonia cæelestis”, w której Esterházy rozlicza się z duchem swojego ojca. U Pochmary-Balcer też mamy do czynienia z wiwisekcją ojcowskich relacji. Oto do dorosłej już córki przybywa dawno niewidziany rodzic. Mężczyzna potrzebuje pomocy, nie wiadomo jednak, co mu się przydarzyło. Przymusowa, dziewięciomiesięczna koegzystencja tych dwóch postaci w ciasnym mieszkaniu rodzi wzajemne podejrzenia i prowadzi do starcia dwóch odmiennych pokoleń i światopoglądów, w którym nie wiadomo już kto jest oprawcą, a kto ofiarą.
Jacqueline Harpman, „Ja, która nie poznałam mężczyzn”, przeł. Katarzyna Marczewska, Wydawnictwo Art Rage [premiera: marzec 2024]
Iluż to dwudziestowiecznych pisarzy zawdzięczamy sanatoriom i szpitalom – Maxa Blechera, Geusaldo Bufalino, Christine Lavant… Do tej sporej gromadki należałoby także dodać Belgijkę Jacqueline Harpman, którą do pisania popchnął pobyt w sanatorium dla chorych na gruźlicę, gdzie trafiła pod koniec lat 40. Ukończonej tam powieści nigdy nie opublikowała. Na szczęście dla nas nie była to jednorazowa zachcianka młodej kuracjuszki. Dekadę później ukazał się zbiór opowiadań Harpman, a w kolejnych latach kilka powieści, nagrodzonych i zauważonych przez krytykę. Potem nastąpiła przerwa. Harpman, z wykształcenia lekarka, rozpoczęła studia psychologiczne, a po ich ukończeniu praktykę w zawodzie – najpierw w klinice Fond’Roy, potem prywatną, w nurcie psychoanalitycznym.
Do literatury wróciła dopiero pod koniec lat 80. I to od razu z mocnymi tytułami. Do jednego z nich należy mikropowieść „Ja, która nie poznałam mężczyzn”, dystopia, którą „The New York Times” określił jako „ponurą, ale fascynującą”. Przyznać należy, że trafnie. Bohaterką książki jest bezimienna dziewczyna, uwięziona w podziemnym bunkrze wraz z trzydziestoma dziewięcioma dorosłymi kobietami. Pilnują ich bezimienni, uzbrojeni mężczyźni. Dziewczyna nie wie, dlaczego się tu znalazła, jako jedyna nie zna też życia poza bunkrem, to zaś, na które jest skazana, przypomina raczej śmierć. Pewnego dnia strażnicy znikają. Nagle odzyskana wolność okazuje się wyzwaniem trudniejszym niż życie w odosobnieniu.
Skąd u Jacqueline Harpman tak przytłaczające wątki? Wiadomo, że pisarka fascynowała się astrofizyką i posiadała sporą biblioteczkę książek na ten temat. Być może bezosobowy, zimny świat bunkra jest więc próbą ilustracji naszej przypadkowej egzystencji w nieludzkim, pustym kosmosie. Całkiem prawdopodobne również, że inspiracją do napisania książki były osobiste doświadczenia Harpman, które w ten sposób przełożyła je na literaturę. Część członków rodziny jej ojca zginęła w Auschwitz, on zaś sam, wraz z żoną i dziećmi (w tym kilkunastoletnią Jacqueline), musiał uciekać z Belgii i ukrywać się w Casablance. Koniec końców dla czytelnika nie powinno to mieć jednak znaczenia. Nie potrzeba biograficznego klucza, by pojąć, o co chodzi w dystopii Harpman. Taki klucz daje nam, niestety, każda epoka.
Louis-Ferdinand Céline, „Wojna”, przeł. Anna Wasilewska, Państwowy Instytut Wydawniczy [premiera: marzec 2024]
Wydanie tej powieści samo w sobie mogłoby być tematem na ksiażkę. Kiedy na początku lata 1944 roku wojska alianckie zbliżały się do stolicy Francji, Louis-Ferdinand Céline wraz z innymi kolaborantami uciekł do Niemiec, pozostawiając w paryskim mieszkaniu stertę rękopisów. Po wojnie przez jakiś czas mieszkał w Danii. W 1951 roku na skutek amnestii wrócił do Paryża, gdzie trafił pod czułe redaktorskie skrzydła wydawnictwa Gallimard. W latach 50. wydał kolejno kilka powieści, w tym głośne „Z zamku do zamku”, nic jednak, co byłoby częścią dawnych, nieopublikowanych dotąd dzieł. Rękopisy, które porzucił w czasie inwazji aliantów, zaginęły.
O tym, że nie uległy zniszczeniu świat dowiedział się dopiero… latem 2021 roku, dwa lata po pogrzebie wdowy po Célinie, Lucette Destouches. To właśnie śmierć spadkobierczyni praw do dzieł autora „Podróży do kresu nocy” skłoniła Jeana-Pierre’a Thibaudat, dawnego krytyka teatralnego dziennika „Libération” do skontaktowania się z adwokatem wyspecjalizowanym w prawach autorskich i ujawnienia, że jest w posiadaniu zapisków pisarza. Thibaudat wyjaśnił jednocześnie, jak do tego doszło. Na początku lat osiemdziesiątych otrzymał manuskrypty od nieznanych mu wcześniej ludzi, którzy odziedziczyli je po śmierci członka rodziny i, nie za bardzo wiedząc, co z nimi zrobić, przekazali je Thibaudatowi, zobowiązawszy go uprzednio do nieujawniania ich danych osobowych i nieupubliczniania papierów zanim nie umrze wdowa po pisarzu. Powód był natury moralnej. Zmarły, który przechował rękopisy miał lewicowe poglądy. Nie chciał, żeby oskarżana o antysemityzm Lucette Destouches wzbogaciła się na wydaniu tego „odkrycia”. Dziś wiemy, kto był człowiekiem, który zabrał i przechował zapiski Céline’a. Okazał się nim dawny członek ruchu oporu Yvon Morandat, lokator porzuconego mieszkania pisarza. Thibaudat przez lata zachowywał milczenie. Ta „zwłoka” w ujawnieniu rękopisów kosztowała go zarzut o zatajenie kradzieży, który w roku 2021 postawili mu spadkobiercy Lucette Destouches – pisarz i znawca twórczości Céline’a François Gibault oraz dawna uczennica Lucette ze szkoły tańca, Véronique Robert-Chovin. To do nich trafił ostatecznie nieoczekiwany spadek po Célinie, który pod opieką redakcyjną specjalistów publikuje obecnie Gallimard.
„Wojna” jest jednym z odnalezionych dzieł. Już w 1934 roku pisarz wspominał o niej jako o elemencie tryptyku „Dzieciństwo – Wojna – Londyn”. Pierwszy z wymienionych utworów stał się częścią „Śmierci na kredyt”. Przez lata sądzono, że drugi został włączony w „Podróż do kresu nocy”, w otwierające ją sceny z okopów I wojny światowej. Okazuje się, że nie. „Wojna” jest osobną powieścią. Czy równie wybitną i przełomową co „Podróż…”? Niezupełnie. Céline jeszcze nie osiągnął tu tej kontrolowanej dezynwoltury stylu i języka. Dobrze jednak zobaczyć rodzący się literacki talent jednego z najważniejszych pisarzy XX wieku. Nawet pomimo świadomości, że był on jednocześnie skończonym antysemitą.
Albert Camus, „Świadek wolności. Artykuły, wykłady i przemówienia z lat 1946–1958”, przeł. Jan Maria Kłoczowski, Wydawnictwo Agora [premiera: maj 2024]
Jeśli na podstawie prywatnej sądy wśród znajomych pożeraczy książek miałbym ułożyć dorobek Alberta Camusa od dzieł najpopularniejszych do najmniej czytanych, wyszedłby mi taki oto ranking: najpierw, oczywiście, „Dżuma”, bo lektura szkolna i rzecz dość przystępna. Potem inne prozy z „Obcym” i „Upadkiem” na czele, z drepczącym za nimi „Pierwszym człowiekiem” jako powieścią niedokończoną, aczkolwiek interesującą ze względu na zupełnie nowy u Camusa ton. Następnie dwie książki eseistyczne – „Mit Syzyfa” i „Człowiek zbuntowany”, z dodatkiem „Wygnania i królestwa”. Dużo dalej Camusowski teatr. I na samym końcu zapiski i korespondencja.
Książki te ukazują niemal pełny obraz Camusa jako twórcy. Niemal, ponieważ brakuje w nich istotnego elementu. Francuski noblista był, owszem, wybitnym prozaikiem, eseistą i dramaturgiem, ale znaczną część swojego życia przepracował jako dziennikarz i to dziennikarz piszący nie tylko o literaturze. Camus to przykład typowego dwudziestowiecznego public intellectual, dla którego wszelkie interwencje publiczne w ważnych społecznych i politycznych kwestiach były chlebem powszednim. W Polsce wiemy o tej działalności Camusa dość mgliście głównie z tego powodu, że polityczne teksty Camusa nie były dotąd przełożone na język polski. Tłumaczenie Jana Marii Kłoczowskiego wypełnia tę dotkliwą lukę.
[Fot. Albert Camus, 1957. Źródło: Wikimedia Commons]
Eliza Kącka, „Wczoraj byłaś zła na zielono”, Karakter [premiera: maj lub październik 2024]
Nie jest tajemnicą, że Eliza Kącka – literaturoznawczyni, krytyczka i autorka takich książek prozatorskich jak „Elizje”, „po drugiej stronie siebie” i „Strefa zgniotu” – jest matką córki ze spektrum autyzmu. Pisała o tym publicznie choćby w głośnym tekście „Mamo, mam autyzm” opublikowanym w 2019 roku w magazynie „Pismo”. Teraz to doświadczenie postanowiła ubrać w dłuższą formę.
Jak wprowadzać w życie osobę, która świat postrzega – w sposób mniej lub bardziej radykalny – odmiennie? Jak stawić czoła publicznym barierom i uprzedzeniom? Jak wczuć się w jej sytuację? I w jakim stopniu wspólne pokonywanie kolejnych trudności zmienia i ją, i nas? Pytania, które cisną się do głowy w związku z obecną sytuacją osób nieneurotypowych jest oczywiście więcej. Eliza Kącka zdecydowała się na nie odpowiedzieć poprzez literaturę, co podkreśla wyraźnie w rozmowach o przyszłej książce. Ta nie jest reportażem autobiograficznym, ani nie należy do żadnego innego gatunku non-fiction. Oparta na intymnych doświadczeniach wypuszcza się w stronę prozy artystycznej. To rozwiązanie kryje, rzecz jasna, niebezpieczeństwa, choćby romantyzowanie kwestii, o których być może należałoby pisać sucho, krótko i dobitnie. Z drugiej strony, tylko literatura jest w stanie wydobyć pewne ulotne emocje bez uciekania się do podsumowań, pouczeń i kategorycznych stwierdzeń. Literackie doświadczenie Kąckiej obiecuje taką właśnie lekturę.
[Fot. Eliza Kącka. Źródło: Instytut Literatury Polskiej UW]
Clemens J. Setz, „Pociecha rzeczy okrągłych”, przeł. Agnieszka Kowaluk, Wydawnictwo Filtry [premiera: maj 2024]
Najpierw drobiazg, który jest jednak symptomatyczny dla naszych czasów. O Clemensie J. Setzu, austriackim pisarzu, którego krótkie prozy mieliśmy ostatnio okazję czytać w miesięczniku „Literatura na Świecie” i kwartalniku „Wizje”, Kalina Kupczyńska pisze tak (cytat pochodzi z „Wizji”): „Setz – rocznik 1982 – jest gwiazdą niemieckojęzycznej sceny literackiej; mówi się, że to «najmłodsza nadzieja niemieckojęzycznej literatury współczesnej». Niemiecka i austriacka krytyka chętnie podkreśla tę «najmłodszość», i trudno nie dzielić jej entuzjazmu”. Wszystko świetnie, ale „najmłodsza nadzieja” ma obecnie lat ponad czterdzieści i jest już dość dojrzała, nawet jak na niezwykle pojemną dziś kategorię „młodzieży”.
Ale dość ironizowania. Najważniejsze, że dojrzała jest też proza Setza, jednego z ulubionych pisarzy współczesnych Elfriede Jelinek, autora porównywanego do Kafki, Poe’a, Walsera i Pynchona. Wszystkie te nazwiska oczywiście jakoś naprowadzają na styl i treść jego pisarstwa, ale nic nie zastąpi bezpośredniej lektury. Ta zaś – jeśli skupić się na tym, co już zostało opublikowane po polsku – obiecuje świat pozornie tylko mieszczański, spokojny i wyzuty z grozy i niesamowitości. Jak pisze cytowana już Kalina Kupczyńska, „gdy Setz otrzymał nagrodę Büchnera, mówił o przywiązaniu do swoich postaci, a nawet o wdzięczności za to, że «badają tereny nam niedostępne, ale i te, których wolelibyśmy nie poznawać»: obłęd, zbrodnię, nieuchronną śmierć”. Należałoby dodać do tego cielesność, która rodzi wstręt i wyobcowanie. Ale nie bójmy się. Po dziele Setza są też rozsiane zarodki nadziei na wyjście z tego kołowrotu ludzkich traum, a całość nie jest taka ponura, jak mogłoby się wydawać. Ponoć Kafka śmiał się w głos, gdy czytał przyjaciołom fragmenty swoich utworów. Coś z tego humoru jest i tutaj.
Georges Perec, „Ellis Island”, przeł. Jerzy Franczak, Wydawnictwo Lokator [premiera: czerwiec 2024]
Moja czytelnicza wyporność na literaturę eksperymentalną, w której danie główne to kombinatoryczna gra z formą, jest dość ograniczona. Owszem, fajnie jest szukać ukrytych językowych reguł i intertekstualnych rebusów, ale w końcu zawsze przychodzi głód treści. Może dlatego z całego sporego grona twórców francuskiej grupy OuLiPo (skrót od Ouvroir de littérature potentielle, Warsztat Literatury Potencjalnej), której członkowie konstruują swoje utwory w oparciu o wzory i prawa obowiązujące w matematyce, wracam w zasadzie tylko do dwóch pisarzy: Raymonda Queneau i Georges’a Pereca. Queneau pod płaszczykiem zgrabnych minipowieści, których akcja rozgrywa się zazwyczaj wśród paryskiego drobnego ludku, snuje tak naprawdę łotrzykowską opowieść o ostatnim stadium ludzkiej historii widzianym oczyma Alexandre’a Kojeve’a, którego wykłady o Heglu Queneau spisywał przed wojną. Perec zamyka zaś w swych utworach doświadczenie życia po Zagładzie, jak dzieje się to – choć niedosłownie – w lipogramie „Zniknięcia” napisanym bez użycia litery „e” (wyd. pol., Lokator 2023).
„Ellis Island” odsyła do tych kwestii bezpośrednio. Jest to zapis narracji, jaką Perec czyta z offu w filmie dokumentalnym o tytułowej wyspie, który zrealizował razem w Robertem Boberem pod koniec lat 70. Francuski pisarz opowiada w nim o miejscu, które od końca XIX po połowę XX wieku było bramą wjazdową do Ameryki dla milionów imigrantów. To swoiste limbo, gdzie ludzie żyją w zawieszeniu i niepewności, „gdzie nic jeszcze nie uzyskano, gdzie ci, którzy wyruszyli w drogę, nie dotarli jeszcze do celu, gdzie ci, którzy wszystko porzucili, nic jeszcze nie zyskali i gdzie nie ma nic do roboty poza czekaniem”. Ta bezkształtność, na którą skazani byli ludzie zamknięci na wyspie, stanowiła dla Pereca ślad czegoś bardzo podobnego, “czegoś na granicy wypowiadalności, […] co jest dla mnie w sposób bardzo intymny i zagmatwany związane z samym faktem bycia Żydem”.
Bartosz Sadulski, „16 na Bourbon”, Wydawnictwo Literackie [premiera: jesień 2024]
Jeśli o kondycji polskiej prozy sądzić po debiutach ostatnich lat, okazałoby się, że krąży ona głównie wokół kilku tematów – biedy, trudnego dzieciństwa, nieheteronormatywności, życia na prowincji i klasowych podziałów. Bartosz Sadulski w „Rzeszocie” (Książkowe Klimaty, 2021) pokazał, że literatura potrafi być bardziej pojemna i mniej sierozna (co nie znaczy, że niepoważna). Jego debiutancka historia polskiego Münchhausena, a więc niejakiego Podedwornego, to pikarejska, przewrotna opowieść o polskim i europejskim XIX wieku – z grą znanymi toposami i przemieszaniem fikcji oraz historycznej prawdy. Innymi słowy, coś z ducha Diderota i Sterne’a, a więc początków europejskiej powieści. Kto lubi tego typu literaturę, niech szykuje się na smakowita repetę, jaką będzie „16 na Bourbon”.
Tym razem lądujemy w wieku XVII. Wszystko zaczyna się w pewien lodowaty lutowy poranek 1673 roku, gdy z paryskiego azylu żołnierze Francuskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej uprowadzają kilkanaście młodych kobiet, a potem… akcja rozwija się z impetem niczym w Wolterowskim „Kandydzie”. Zamorskie kraje, dalekie podróże, tajemnicze postaci, utopijne idee, wielka polityka i drobne intrygi. A że powieść jest dygresyjna, jak zapewniają wydawca i autor, nie obędzie się pewnie bez solidnej dawki historycznych realiów, podanych jednak w nienachalny, lekki sposób.
[Il. Mapa wyspy Bourbon, późniejszej Reunion, autorstwa Jacques’a-Nicolasa Bellina (1703–1772). Źródło: Bibliothèque nationale de France (BnF)]
Sylwia Góra, „W stronę Anny. Opowieść o Annie Iwaszkiewicz”, Wydawnictwo Marginesy [premiera: jesień 2024]
Autorką tej książki jest nasza redakcyjna koleżanka, nie ukrywam więc, że o wyzwaniach, jakie stawia przed piszącym biografia Anny Iwaszkiewicz, wiem z pierwszej ręki. Z jednej, trzeba się na dzień dobry zmierzyć z legendą jej męża, w którego cieniu stała przez lata. Nie da się pisać o Annie bez Jarosława, ale pisanie o Annie wyłącznie w odniesieniu do Jarosława kompletnie zniekształca sylwetkę tej oryginalnej kobiety. Z drugiej – w ferworze rewindykowania tej postaci nie można przesadzić w drugą stronę. Herstoria jest poddana takim samym rygorom badawczym jak historia i nie należy tu być nadto stronniczym. Do tego wszystkiego dochodzą kłopoty ze źródłami. Istnieje oczywiście olbrzymia korespondencja Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów (pisali do siebie właściwie codziennie) i jej dzienniki, ale w naturalny sposób jest tego mniej niż w przypadku poety, a to „mniej” jest o wiele słabiej przebadane. I rzecz ostatnia – cała delikatna sfera problemów psychicznych bohaterki. Nie jest tajemnicą, że Anna Iwaszkiewicz zmagała się z depresją. Opowiedzieć o jej życiowych wyborach, nie tłumacząc ich wyłącznie psychologią, to oprzeć się ogromnej pokusie.
Sylwia Góra jest świadoma tych wyzwań. Można do nich dorzucić jeszcze kilka – opisanie nie do końca oczywistego życia seksualnego Anny Iwaszkiewicz, żyjącej z mężem mającym otwarcie homoseksualne upodabniania, analizę jej zwrotu w stronę katolicyzmu, odkrycie artystycznych talentów, zdemaskowanie ukrytych snobizmów itp. itd. Nie wiem, jakiej grubości będzie biografia Anny Iwaszkiewicz wydana w Marginesach, ale wiem jedno – dobrze, że Sylwia Góra ją pisze. W liczbie pojedynczej, a nie w parze z autorem „Brzeziny”.
[Anna Iwaszkiewicz z córką, 1924. Źródło: Wikimedia Commons (domena publiczna)]