„Jeśli Abyi chce wojny, to będzie ją miał” – powiedział dziennikowi „The Guardian” o premierze Etiopii niewymieniony z nazwiska doradca somalijskiego prezydenta Hassana Szejcha Mohamuda.

Wkrótce potem, po spotkaniu na szczycie Mohamuda i prezydenta Egiptu Abdela Fattaha al-Sisiego, Egipcjanin powtórzył tę groźbę, w formie nieco bardziej zawoalowanej. „Egipt nie pozwoli nikomu zagrażać Somalii… Nie sprawdzajcie Egiptu, zwłaszcza jeśli jego bracia proszą go o interwencję”. Zapachniało prochem.

Spokojnie, tu wojny nie będzie

Rzeczywista konfrontacja jest jednak niezmiernie mało prawdopodobna. Etiopia, której siły zbrojne zahartowały się w serii zwycięskich wojen domowych z Tigrajem, Amharą, a następnie Oromią, nie musiałaby nawet wysyłać wojsk do Somalii: one już tam stacjonują. Stanowią trzon sił pokojowych Unii Afrykańskiej, wspierających rząd w jego nadal nierozstrzygniętej walce z terrorystami z ugrupowania al-Szabaab Mamin („Religijna młodzież”).

Z kolei Egipt ma wprawdzie z Etiopią od dawna bardzo głęboki konflikt o etiopską tamę na Nilu, ale nie miałby jak przerzuć w sporny obszar swoich wojsk. Droga lądowa przez Sudan jest zamknięta z powodu toczącej  się tam wojny domowej, a powietrzem lub morzem nie zdołałby przetransportować znaczących sił.

Zresztą Kair, choć lubi straszyć, nie realizuje pogróżek: Egipt nie interweniował czynnie nawet w wojnie domowej w Libii, u swoich granic, choć na przykład Turcja skierowała tam znaczne siły.

Somalia z Erytreą przeciw Etiopii?

Już więcej powodzenia miałby somalijski prezydent Mohamud, gdyby udało mu się zyskać poparcie wojskowe Erytrei, która zresztą i tak szkoli armię somalijską. Kraj ten pokojowo odłączył się od Etiopii po dwudziestu latach wojny z cesarskim, a następnie komunistycznym reżimem amharskim w Addis Abebie. Było to możliwe dzięki sojuszowi partyzantki erytrejskiej i tigrajskiej, które wspólnie obaliły komunistyczny DERG: Erytrejczycy zyskali niepodległość, zaś Tigrajczycy przez następne ćwierćwiecze rządzili Etiopią. Ale ich sojusz przeistoczył się we wrogość: oba kraje stoczyły krwawą wojnę graniczną, zakończoną dopiero odsunięciem Tigrajczyków od władzy w Addis Abebie i objęciem jej przez obecnego premiera, Ahmeda Abyia – pół-Amharę i pół-Oromo.

Za zakończenie wojny z Erytreą Abyi dostał pokojowego Nobla, po czym natychmiast jął szykować z erytrejskim dyktatorem Isajasem Afewerkim wojnę z niepokornym nadal Tigrajem (o której opowiadaliśmy wspólnie z Wojciechem Jagielskim). Zwyciężyli, kosztem 600 tysięcy zabitych – lecz erytrejscy sojusznicy ani myślą się wycofać z ziem w Tigraju, które zajęli. Sprzymierzyli się dla odmiany z Amharami, toczącymi zarazem z Tigrajczykami morderczy spór o ziemię i z Abyiem – niewiele mniej brutalny konflikt o władzę.

Dominujący w Etiopii od dwóch stuleci Amharowie chcieliby odzyskać swą uprzywilejowaną pozycję, choć stanowią tylko 25 procent jej ludności. Nie pozwolą na to Oromo, najliczniejsi (30 procent) i historycznie najbardziej uciskani.

Port w Somalilandzie

Podpisując 1 stycznia z Somalilandem porozumienie o prawach portowych w Berberze oraz o wydzierżawieniu kawałka wybrzeża na bazę przyszłej etiopskiej marynarki wojennej, Abyi chciał zrealizować kilka celów na raz. Po pierwsze, chciał przywrócić Etiopii, pozbawionej od secesji Erytrei dostępu do morza, status państwa morskiego.

Teraz 90 procent etiopskiego handlu zagranicznego przechodzi przez port w Dżibuti, niepodległym państewku między Etiopią a Somalią. Opłaty poważnie obciążają budżet Addis Abeby, a brak sił morskich stawia ją w konfrontacji z Erytreą na przegranej pozycji.

Ogłaszając w październiku, że jego kraj musi uzyskać „choćby siłą” morski port, etiopski premier wywołał zrozumiały niepokój w sąsiednich nadmorskich stolicach. Ale Erytrea jest militarnie zbyt silna, by ulec takim groźbom, zaś Dżibuti bronią bazy wojskowe ośmiu państw od Stanów Zjednoczonych po Chiny, chroniące ich interesy na Morzu Czerwonym.

Pozostała Somalia – ale z Somalią Etiopia przecież zacieśniała stosunki, by uśmierzyć wrogość, jaka pozostała po wojnie, którą oba państwa stoczyły w latach 1977–1978 o zamieszkały przez Somalisów etiopski Ogaden. Dlatego właśnie porozumienie z Somalilandem wzbudziło takie zaskoczenie, przede wszystkim w Mogadiszu.

Rzecz w tym bowiem, że choć ta była kolonia brytyjska uważa się od 1991 roku za niepodległe państwo, to nikt, poczynając od Somalii, byłej kolonii włoskiej, do której Somaliland się dobrowolnie był przyłączył 31 lat wcześniej, tego poglądu nie podziela.

Somalia nie jest wprawdzie w stanie narzucić buntownikom, których struktury państwowe funkcjonują całkiem nieźle, swojej władzy, to nie przyznaje im prawa do dysponowania ich własnym terytorium, bo uważa je wszak za część swego. Popiera ją w tym społeczność międzynarodowa: w rzadkim pokazie jednomyślności porozumienie morskie Somalilandu z Etiopią potępili wszyscy, znów – od USA po Chiny.

A raczej – prawie wszyscy, bo Zjednoczone Emiraty, które w Somalilandzie zainwestowały miliardy dolarów i których pomoc wojskowa zapewniła armii rządowej Abiya zwycięstwo w wojnie domowej, milczą znacząco.

Dlaczego Somaliland?

Po buńczucznym wystąpieniu prezydenta Egiptu Sisiego Etiopia spuściła nieco z tonu i zwróciła uwagę, że jej porozumienie z Somalilandem nie stanowi przecież „domniemania suwerenności” nad jakimkolwiek państwem. No oczywiście, że nie stanowi: to Somaliland, nie Etiopia, domniemywa, że jest suwerenny u siebie.

A co szkodziłoby Addis Abebie negocjować prawa portowe w Berberze nie w somalilandzkiej stolicy Hargeisie, lecz w somalijskim Mogadiszu? Nic – lecz dla złaknionych międzynarodowego uznania secesjonistów samo zawarcie takiego traktatu stanowi gigantyczny zysk. Mogadiszu za wszelkie dzierżawy kazałoby sobie słono płacić.

Abyi zaś wyczuł zapewne, że jest na takie posunięcie koniunktura.

Sprawa Hutich

Tuż obok, po drugiej stronie cieśniny Bab el-Mandeb, jemeńscy rebelianci Huti od tygodni ostrzeliwują statki płynące do kanału sueskiego, przewożące 12 procent światowego handlu morskiego.

Huti, wspierani przez Iran, twierdzą, że w ten sposób atakują Izrael, z solidarności z Gazą, i zadeklarowali, że jednostek rosyjskich i chińskich nie ruszają – ale wystarczająco wiele krajów na tym ucierpiało, by fracht został przekierowany na okrężną trasę wokół przylądka Dobrej Nadziei, wydłużając czas przewozu o dwa tygodnie, i kilkakrotnie podnosząc jego koszty.

Anglo-amerykańska interwencja morska przeciwko Hutim jak dotąd nie przyniosła efektów – więc istnienie blisko Jemenu bazy, z której można by Hutich atakować, może się wnet okazać dla Zachodu korzystne. Suwerenność suwerennością, ale z somalijskich portów byłoby znacznie dalej – a wzrost aktywności wojskowej po arabskiej stronie Morza Czerwonego sprawił, że zaktywizowali się znów, po jego afrykańskiej stronie, somalijscy piraci, co sprawia, że trudno uważać Somalię za państwo sprzymierzone.

Gdyby tylko to nie była Etiopia

Co innego ewentualna etiopska baza w dystansującym się od Somalii Somalilandzie. Oczywiście jeszcze wygodniej byłoby atakować Hutich bezpośrednio z Dżibuti, ale na to się nie godzą tamtejsze władze: obce bazy kiedyś znikną, a Jemen, po drugiej stronie cieśniny, pozostanie.

Wszystko właściwie w tej układance już pasuje – gdyby nie erytrejski precedens. Bo przecież sojusz z niepodległą Erytreą, zahartowany braterstwem broni, wzmocniony wdzięcznością za pokojowe rozstanie, miał trwać na zawsze – a wytrzymał ledwo kilka lat i padł pod naporem geopolitycznych realiów. Ewentualne przymierze Etiopii z Somalilandem, zahartowane jeno wspólnotą interesów i wzmocnione wdzięcznością za uznanie, zapewne nie przetrwa dłużej.