Jeśli prace domowe budzą tyle emocji nauczycieli, rodziców, działaczy z edukacyjnych NGO-sów, to co będzie się działo, kiedy ministra edukacji Barbara Nowacka weźmie się za poważne, duże tematy? Już zapowiedziała, że we wrześniu zaczną obowiązywać odchudzone podstawy programowe, a to tylko jeden z wielu fundamentalnych elementów wymagających zmiany, jeśli szkoły mają dobrze działać i uczyć.
Ostatnie dni pokazały, że nie trzeba być Adamem Bodnarem czy Bartłomiejem Sienkiewiczem, żeby dostarczyć sobie emocji w pracy i skierować na siebie uwagę. Ministerstwo Edukacji to również pole minowe i to nie tylko dlatego, że jego szefowa musi naprawić szkołę po Czarnku.
Rewolucja zapowiadana od miesięcy
Nowacka zapowiedziała, że od kwietnia w szkołach podstawowych nie będzie prac domowych. Ale nie jest tak, że zostaną zupełnie zakazane – nie będą obowiązkowe i na ocenę. Jeśli jednak nauczyciel chce zadać coś do powtórzenia, a uczeń chce powtórzyć, to może. Chodzi o to, że nie można wymagać odrabiania zadań.
Zapowiedź Nowackiej wywołała burzliwe emocje, chociaż nie jest żadną niespodzianką. Likwidacja prac domowych jest jedną z zapowiadanych spraw dotyczących edukacji i zapisanych w „100 konkretach” Koalicji Obywatelskiej. Zapowiadali ją też od dawna politycy KO, w „Kulturze Liberalnej” mówiła o tym Katarzyna Lubnauer, niedługo przed objęciem funkcji wiceministry edukacji, co można przeczytać tu.
Uzasadniała: nauczyciele powinni realizować podstawę programową w szkole, a nie zostawiać to, czego nie zdążą, rodzicom, korepetytorom.
„Szkoła nigdy nie będzie wyrównywać szans, jeżeli nie oderwie nauki od domu. Bo każdy dom ma inny potencjał. W jednym dziecko dostanie pełną pomoc, ale w innym rodzice nie są w stanie albo nie są zainteresowani tym, by to robić” – mówiła.
Podobnie uzasadnia zapowiedzianą decyzję teraz Barbara Nowacka. A jednak jej zapowiedź jest nazywana rewolucyjną zmianą, a ona sama – radykałką. Co nie jest radykalne? Może nic nierobienie, żeby nie naruszać sprawdzonej, bo niezmiennej od stu lat metody uczenia dzieci?
Lęki i argumenty
Sceptycy argumentują, że chociaż prace domowe zostaną zlikwidowane, to podstawa programowa pozostanie do końca roku taka sama, więc dzieci nie zdążą w szkole wszystkiego się nauczyć.
Inni uważają, że bez obowiązkowych prac domowych dzieci nie nauczą się matematyki czy języków obcych, gdzie nauka słówek czy robienie zadań jest niezbędne. Stąd opinia, że likwidacja prac domowych, nawet przy odchudzonych podstawach programowych, będzie błędem.
Są też rodzice, którzy uważają, że bez pracy w domu dzieci nie nauczą się materiału tak, by dostać się potem do dobrych szkół. I że nie nauczą się, że wysiłek procentuje.
Można zrozumieć te lęki, ale można też na nie odpowiedzieć. Rzeczywiście, przy obecnej podstawie programowej trudno przerobić wszystko w szkole, jednak specjaliści od edukacji powtarzają, że podstawa ta jest obowiązkowa, ale podręcznik, który drobiazgowo ją interpretuje, już nie. I to, jaki program nauczania wybierze nauczyciel, jaki podręcznik zastosuje do realizacji podstawy, zależy tylko od niego. Już teraz i to od dawna działają szkoły bez prac domowych, które radzą sobie z realizacją obecnej podstawy programowej.
Powtarzania słówek natomiast nikt nie zabrania. Podobnie jak tego, by dobrze się uczyć. Chodzi o to, że ma się tym zajmować szkoła, a nie rodzice i korepetytorzy, a przy mniej szczegółowych podstawach programowych taki plan jest do zrealizowania.
Przyszły sukces życiowy ani obecny stan wiedzy dziecka nie zależy od tego, czy będzie ono zakuwać wieczorami, że w wyniku mitozy z komórki diploidalnej powstają dwie komórki diploidalne, a z komórki haploidalnej dwie komórki haploidalne. Wie o tym każdy, kto sprawdził, co zostało dziecku w głowie tydzień po sprawdzianie. Tym, którzy nie sprawdzili, podpowiem – niewiele. Bo nie tędy droga do zrozumienia biologii. Jeśli program nauczania będzie dobrze ułożony, to wieczorne zakuwanie nie będzie potrzebne, bo nikt nie będzie tłumaczył mitozy w powyższy sposób.
Szacunku do pracy i motywacji do sukcesu też nie trzeba uczyć, przykuwając dziecko popołudniami do biurka. Można znaleźć te wartości w książkach, filmach, a nawet na basenie, tylko dziecko musi mieć na nie czas. Nie trzeba dziecka też uczyć, że praca to cierpienie, bo jest to też pasja, tylko trzeba to dziecku pokazać – na pewno nie wieczorem nad zeszytem.
Jednak krytyka zapowiedzi Nowackiej jest znacznie szersza niż te argumenty.
Trudno nie zrobić nic
Edukacja to taka dziedzina, w której nie można działać szybko. Robiły to poprzednie ekipy i wywoływały chaos. Krzywdziły tym uczniów, którzy na przykład musieli walczyć o miejsce w szkole średniej w zdublowanych rocznikach. Krzywdziły też nauczycieli, którzy musieli dostosować się do pracy w szkołach przestawionych nagle na nowy system, na przykład bez gimnazjów.
Jedną z mantr powtarzanych przez specjalistów od edukacji jest to, że szkoła nie znosi gwałtownych zmian, ale te są jej, niestety, często fundowane.
Dlatego zrozumiałe jest, że podstaw programowych nie można zmienić natychmiast. Jeśli mają być dobre, przemyślane, stawiać na inne kompetencje niż wkuwanie szczegółów, nie mogą powstać szybko. Oczywiste jest też, że nie mogą być wprowadzone w trakcie roku szkolnego. Zapowiedź odchudzenia ich od września jest więc zrozumiała.
Dlatego krytycy Nowackiej pytają o pośpiech w likwidacji prac domowych. Czy nie byłoby lepiej wprowadzić tej zmiany od przyszłego roku szkolnego, wraz z nowymi wymaganiami od uczniów, zamiast robić to już teraz, od kwietnia?
Tu jednak pojawia się pewna pułapka o charakterze politycznym – czy nie byłoby wtedy zażaleń, że z szumnych zapowiedzi zmian nowa ekipa niewiele realizuje? Tak się dzieje w innych tematach, wyborcy są niecierpliwi, chcą konkretów, upominają się o legalizację aborcji, oczekują stanowczych działań w sprawie praworządności, rozliczeń za rządy PiS-u. Niektóre z tych spraw są trudniejsze niż zmiany w szkolnictwie, a są załatwiane. Dlaczego w edukacji miałoby się nic nie dziać? Zapowiedzi dotyczą przecież pierwszych stu dni rządów i trzeba będzie zdać z nich sprawozdanie. Do niedawna mogło się wydawać, że prace domowe to efektowny drobiazg, który można szybko załatwić i szumnie się nim pochwalić. Okazało się, że nie.
Wszystko źle
Na argumenty można znaleźć kontrargumenty, jednak sprawa prac domowych pokazuje, że zarządzanie resortem edukacji to zadanie, które nie jest wcale łatwiejsze niż wertowanie kodeksu spółek handlowych, by znaleźć sposób na ucięcie dezinformacji w mediach publicznych. Właściwie, prowadząc to ministerstwo, można się czuć jak w szkole na sprawdzianie z matematyki, kiedy wszystko jest źle.
Szybkie zmiany – już wiemy, że to jest złe. Brak zmian – źle, bo szkołę trzeba zreformować, podręczniki przepisać, podstawy programowe zmienić. Jak się okazuje, prosta rezygnacja z zadań domowych to też źle.
Oprócz realnych wyzwań polegających na dobrej organizacji kształcenia młodych ludzi dochodzi jeszcze to, że ścierają się tu różne wizje co do tego, czego szkoła ma uczyć i jak ma to robić. Swoje bardzo różne oczekiwania mają też oczywiście rodzice uczniów. A oczekiwania od ministry, która przejmuje resort po Czarnku, są ogromne, bo działalność jej poprzednika bardzo zaktywizowała nie tylko krytyków, ale i tych, którzy prezentują przeróżne wizje zmian. Edukacja zdobyła zainteresowanie społeczne. Następczyni Czarnka ma więc nie tylko skończyć z patologią, ale i uzdrowić system, budząc swoimi działaniami powszechną uwagę.
A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze jeden mały szczegół – na szkole „znają się” wszyscy. Łatwiej w popularnym programie publicystycznym drwić, że uczniowie ucieszą się z likwidacji prac domowych, niż zrozumieć podstawy, na jakich Adam Bodnar chce wprowadzić zmiany w KRS.
Naprawa szkoły po Czarnku i kolejne kroki zmierzające do modernizacji polskiej edukacji ma więc szansę konkurować na popularność z transmisjami z komisji śledczych. I to nie jest wcale dobra wiadomość dla Barbary Nowackiej.