„Gówno mnie obchodzi NATO” – miał powiedzieć pod koniec swojej kadencji Donald Trump do Johna Boltona, prezydenckiego doradcy do spraw bezpieczeństwa.
Trudno się dziwić, że po zwycięstwie Joe Bidena w 2020 roku liberalni demokraci po obu stronach oceanu odetchnęli z ulgą. Jednak perspektywa powrotu Trumpa do Białego Domu znów jest jak najbardziej realna, a w europejskich stolicach powrócił lęk o to, czy Stany Zjednoczone wystąpią z NATO albo radykalnie ograniczy swoją rolę w sojuszu.
W republikańskich prawyborach Trump nie ma sobie równych, a sondaże ogólnokrajowe wskazują na jego przewagę nad Bidenem w kluczowych stanach, które przesądzają o wyniku wyborów prezydenckich. Jak do tego doszło?
„Wolno wam postępować według zupełnie innych zasad”
Po klęsce w wyborach prezydenckich mogło wydawać się, że Trump jest skończony. Wiele można wybaczyć swojemu ukochanemu kandydatowi, który obiecywał wyborcom, że będą zmęczeni zwycięstwami, ale nie to, że jest przegrywem. Jednak Trump nie pogodził się z wynikiem wyborów i wraz ze swoimi ludźmi dążył do jego podważenia. Prezydent przekonywał, że wybory „zostały nam ukradzione” i namawiał swoich zwolenników do sprzeciwu.
Finał tego procesu miał miejsce 6 stycznia 2021 roku, w dniu zatwierdzenia wyniku wyborów przez Kongres. Kluczową, choć w praktyce symboliczną, rolę miał odegrać w tym procesie ówczesny wiceprezydent Mike Pence, który przewodniczył uroczystości certyfikowania wyborów. Trump i jego ludzie publicznie namawiali go do odrzucenia części głosów elektorskich oddanych na Bidena.
Tego dnia Trump organizuje w Waszyngtonie wielki wiec dla swoich zwolenników. Podczas przemowy wezwał wyborców do „znacznie ostrzejszej walki” ze „złymi ludźmi”; powiedział, że „wolno wam postępować według zupełnie innych zasad”. Kilka godzin później agresywny tłum, z okrzykami: „Powstrzymać kradzież [wyborów – przyp. red.]”, wdziera się do gmachu Kapitolu. Ceremonia zatwierdzenia wyborów zostaje przerwana, a senatorowie oraz personel zostają pospiesznie ewakuowani, pod eskortą służb.
Trump dodatkowo podburza protestujących, pisząc na Twitterze, że „Mike Pence nie miał odwagi zrobić tego, co konieczne”. Tłum reaguje furią, plądrując kolejne biura i poszukując członków Kongresu. Wiceprezydent Pence, wraz z rodziną, zostaje w ostatniej chwili ewakuowany, gdy po korytarzach Senatu 20 metrów od niego niosą się już okrzyki „powiesić Mike’a Pence’a!”, a na terenie kompleksu czeka szubienica, zbudowana przez protestujących.
W Izbie Reprezentantów posiedzenie trwa dłużej i zostaje przerwane dopiero po wdarciu się tłumu do budynku. Głównym celem napastników jest Nancy Pelosi, demokratyczna przewodnicząca Izby. W części biur barykadują się stażyści, a motłoch wdziera się do kolejnych pomieszczeń, szukając „tej pieprzonej suki, którą chcemy powiesić”.
„Zapamiętajcie ten dzień na zawsze”
Po kilku godzinach na miejsce docierają agenci FBI i innych federalnych agencji, oraz policjanci z sąsiednich stanów. Gwardia Narodowa zostaje wezwana przez Mike Pence’a, przebywającego w podziemnym schronie. Przez ten czas Trump milczy. Reaguje dopiero po ponad dwóch godzinach od wdarcia się pierwszych osób do budynków Kongresu, wstawiając nagranie, gdzie zwraca się do swoich zwolenników: „Kochamy was, jesteście wyjątkowi, ale rozejdźcie się do domów w pokoju”. Jeszcze tego samego dnia publikuje wpis, w którym przekonuje, że to, co się zdarzyło, jest konsekwencją sytuacji, „gdy ogromne i święte zwycięstwo zostaje odebrane wielkim patriotom, którzy tak długo byli traktowani w okropny sposób […] zapamiętajcie ten dzień na zawsze”. Post zostaje usunięty z Twittera oraz Facebooka przez administratorów obu platform, podobnie jak konto Trumpa.
Sytuację na Kapitolu udaje się opanować dopiero wieczorem. Posiedzenie obu izb zostaje wznowione i nad ranem Joe Biden zostaje ogłoszony nowym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Trump oświadcza, że nie zgadza się z wynikiem, ale deklaruje przekazanie władzy.
6 stycznia 2021 roku na Kapitol wdarło się co najmniej 2000 protestujących – 1265 z nich otrzyma później zarzuty, do więzienia trafi 467 osób. W związku z tymi wydarzeniami zmarło 5 osób, w tym jedna zastrzelona przez policję Kapitolu. Rannych zostało 174 oficerów, a cztery osoby biorące udział w akcji popełniły samobójstwo w ciągu następnych 7 miesięcy. Co najmniej kilkoro przedstawicieli i przedstawicielek parlamentu cudem uniknęło linczu, a być może i śmierci.
Doszło do zaburzenia najważniejszej demokratycznej procedury w najważniejszej demokracji na świecie. Jak pisze dr Piotr Tarczyński, współautor Podkastu Amerykańskiego, w znakomitej książce „Rozkład. O niedemokracji w Ameryce”: „W wyborach roku 2020 oraz późniejszych wydarzeniach, zwieńczonych szturmem na Kapitol 6 stycznia, jak w soczewce skupiły się patologie amerykańskiego systemu politycznego: nierówność, niereprezentatywność, i niedemokratyczność, ekstremalna polaryzacja, radykalizacja jednej z dwóch głównych partii, archaiczność i nieprecyzyjność wielu przepisów”.
Zbrodnia bez kary
I znów – wydawało się, że Trump jest skończony. Nie dość, że przegrał wybory, to jeszcze siłą chciał podważyć ich wynik i znowu przegrał. W dodatku został oskarżony przez Izbę Reprezenantów w procedurze impeachmentu o „wzniecanie insurekcji”. Gdyby za zarzutem zagłosowała wystarczająca część Kongresu, Trump nie mógłby już ubiegać się o prezydenturę.
Jednak Mitch McConnell, lider republikanów w Senacie, chociaż stwierdził, że Trump ponosi pełną odpowiedzialność za wydarzenia z 6 stycznia, zagłosował za jego uniewinnieniem. Podobnie jak znaczna większość republikańskich senatorów. Wniosek upadł, a konserwatyści publicznie zaczęli bagatelizować atak na Kapitol. Wielkie kłamstwo [the big lie] Trumpa o ukradzionych wyborach zaczęło zataczać coraz szersze kręgi.
Sprzeciwiający się Trumpowi republikanie stopniowo zostali marginalizowani w partii, przegrywając kolejne wybory z kandydatami wspieranymi przez byłego prezydenta. Odsetek republikańskich wyborców, którzy uważają, że demokraci „ukradli wybory” w 2020 roku rośnie i obecnie wynosi około 70 procent.
Partia Republikańska zmarnowała szansę na odcięcie się od byłego prezydenta. Po raz kolejny radykalny ruch, zaakceptowany przez mainstream w celu jego neutralizacji, zdominował umiarkowane skrzydło, samemu stając się mainstreamem.
Droga walka o władzę
Narracja o wyborczym fałszerstwie okazała się idealnym motywem do zbierania funduszy dla Trumpa pod hasłem „odzyskania demokracji”. A Trump potrzebuje pieniędzy, bo wraz z ustąpieniem ze stanowiska prezydenta, rozpoczął się kolejny etap jego prawnych problemów.
Byłemu prezydentowi postawiono 91 zarzutów, w dwóch sądach stanowych i dwóch różnych okręgach federalnych. Dotyczą one malwersacji finansowych, nielegalnego przetrzymywania tajnych dokumentów w swoim domu czy nadużyć na tle seksualnym.
Każdy z nich może skutkować wyrokiem więzienia. Dodatkowo, Trump zmaga się z pozwem cywilnym w Nowym Jorku, w sprawie celowego zaniżania i zawyżania wartości swoich aktywów. Decyzja sądu może wymusić drastyczne zmiany w imperium biznesowym, w tym zamknięcie działalności w jego rodzinnym stanie.
Najpoważniejsze oskarżenia dotyczą wyborów w 2020 roku. Prokurator federalny postawił Trumpowi zarzuty w związku ze spiskowaniem przeciwko Stanom Zjednoczonym i próbę utrudniania certyfikacji wyników wyborów przez Kongres.
W Georgii Trump został oskarżony o udział w zorganizowanej grupie przestępczej, której celem było sfałszowanie wyborów w tym stanie. Wraz z byłym prezydentem zarzuty usłyszało 18 jego współpracowników. Trump i jego ludzie mieli zaraz po wyborach wielokrotnie namawiać lokalnych urzędników do zmiany ich wyniku. Została nagrana godzinna rozmowa Trumpa z sekretarzem stanu Bradem Raffenspergerem, w której prezydent natarczywym tonem namawia go do „znalezienia 11 780 głosów”, brakujących mu do zwycięstwa w tym stanie.
Wszystkie sprawy są obecnie w toku i nawet gdyby Trump został skazany na karę więzienia, to wciąż może ponownie ubiegać się o prezydenturę. Zgodnie z konstytucją kandydat na prezydenta musi spełniać jedynie trzy wymogi: mieć co najmniej 35 lat, urodzić się w Stanach Zjednoczonych i mieszkać w tym kraju przez co najmniej 14 lat. Otwarte pozostaje pytanie, co w takim wypadku stałoby się po ewentualnym zwycięstwie Trumpa, bo taka sytuacja będzie precedensem.
Walka z kastą i deep state
Trump zaprzecza wszystkim oskarżeniom, uznając je za polityczną zemstę demokratów, Joe Bidena, prawniczej kasty i deep state. Zgodnie niektórymi teoriami spiskowymi, to właśnie urzędnicy struktur rządowych wchodzących w skład tak zwanego „głębokiego państwa”, tak naprawdę rządzą krajem.
Do pewnego stopnia ta narracja odnosi sukces. Pomogła Trumpowi szczególnie na przełomie 2022 i 2023 roku, kiedy wspierani przez byłego prezydenta kandydaci nie osiągnęli spodziewanych rezultatów w wyborach uzupełniających do Kongresu. Spodziewano się wielkiej „czerwonej fali”, ale republikanie zdobyli jedynie Izbę Reprezentantów, a Senat pozostał w rękach demokratów. Wtedy na fali wznoszącej znalazł się Ron DeSantis popularny gubernator Florydy, znany między innymi z walki z tak zwaną ideologią woke, obostrzeniami pandemicznymi i korporacją Disneya. W staraniach o reelekcję na stanowisku gubernatora uzyskał prawie 60 procent głosów, co było najlepszym wynikiem od 1982 roku.
DeSantis, nazywany czasem „Trumpem z mózgiem”, miał łączyć wszystkie zalety Trumpa i jednocześnie być pozbawionym jego wad. Zyskał również poparcie części konserwatywnych mediów na czele z imperium Ruperta Murdocha (postaci, na której wzorowany był Logan Roy z „Sukcesji”). Wykształcony na elitarnych uczelniach, z doświadczeniem w zarządzaniu jednym z najważniejszych stanów, okrzyknięty został „DeFuture” republikańskiej partii w wyścigu o prezydenturę.
Gubernator Florydy zmarnował jednak kluczowe miesiące po wyborach, nie wykorzystując słabości Trumpa i ogłosił swoją kandydaturę dopiero w maju 2023 roku. Był to spóźniony ruch, a na jego niekorzyść dodatkowo wpłynęło właśnie przedstawienie Trumpowi pierwszych zarzutów. To pozwoliło mu na kolejną konsolidację bazy, a DeSantis, który konkurował o ten sam elektorat, nie mógł reagować entuzjastycznie na perspektywę wtrącenia Trumpa do więzienia.
Kontrkandydaci bez szans
DeSantis okazał się również politykiem kiepsko wypadającym w interakcjach z wyborcami. Na swoją kampanię wydał ponad 140 milionów dolarów, co przełożyło się na zaledwie 21 procent głosów w Iowa, gdzie rozpoczynają się prawybory. Trump uzyskał 51 procent, a gubernator Florydy po pierwszej porażce wycofał się z prezydenckiego wyścigu. Swoje poparcie przekazał Donaldowi Trumpowi, tym samym dołączając do sporego grona osób niewybrednie obrażanych przez byłego prezydenta, które następnie składają mu upokarzający hołd.
Chociaż potencjalnych rywali Trumpa było kilkunastu, to jedyną poważną kandydatką pozostałą na republikańskim ringu jest Nikki Haley, w przeszłości gubernatorka Karoliny Południowej, oraz ambasadorka USA przy ONZ, nominowana na to stanowisko przez Trumpa. Haley jest kojarzona ze starym, bardziej umiarkowanym, establishmentem republikanów. Jako jedyna republikanka ubiegająca się nominację jest za jednoznacznym wsparcie militarnym i finansowym Ukrainy w wojnie z Rosją.
W kampanii stara się pokazać siebie jako alternatywę wobec Trumpa, ale to nie przynosi spodziewanych sukcesów. W Iowa zdobyła zaledwie 19 procent głosów, a po zmasowanej kampanii w New Hampshire 43 procent. Następne prawybory republikanów odbędą się 8 lutego w Newadzie, oraz 24 lutego w Karolinie Południowej. Porażkę Haley w rodzinnym stanie prawdopodobnie zakończy jej kampanię.
Trump 2025
Donald Trump jest więc na pewnym kursie po kolejną republikańską nominację prezydencką. Jego obecna kandydatura znacząco różni się od tej, którą prezentował w 2016 i 2020 roku. Podczas swojej pierwszej kampanii prezentował się jako skandalista, celebryta i biznesmen – człowiek rzekomo spoza systemu, który pragnie, żeby Ameryka znowu była wielka i przy okazji stwierdzi, że żona jego kontrkandytata jest brzydka. O programie mówił niewiele, poza tym, że chciał zbudować mur na granicy z Meksykiem i wtrącić Hillary Clinton do więzienia. Podobnie było w 2020 roku, kiedy przekaz kampanii w zasadzie się nie zmienił i można było podsumować go hasłem „Make America Great Again, Again”.
Teraz jest inaczej. Główną motywacją Trumpa wydaje się niepogodzenie z porażką w 2020 roku, i chęć zemsty na politycznych przeciwnikach, dodatkowo podsycane przez szereg zarzutów. W jego potencjalnym gabinecie prawdopodobnie będzie jeszcze mniej miejsca dla profesjonalistów i państwowców, którzy podczas pierwszej kadencji do pewnego stopnia mogli ograniczyć autokratyczne zapędy prezydenta. Ich miejsce zajmą apologeci trumpizmu.
„Obiecujemy wam, że wykorzenimy komunistów, marksistów, faszystów i radykalnych lewicowych bandytów, którzy żyją jak robactwo w granicach naszego kraju, którzy kłamią, kradną i oszukują w wyborach” – mówił Donald Trump w listopadzie zeszłego roku, rzekomo z okazji Dnia Weterana. Następnie można było usłyszeć, że „prawdziwym zagrożeniem nie jest radykalna prawica; prawdziwym zagrożeniem jest radykalna lewica… Zagrożenie ze strony sił zewnętrznych jest znacznie mniej złowrogie, niebezpieczne i poważne niż zagrożenie od wewnątrz. Nasze zagrożenie pochodzi z wewnątrz”.
Trump z dumą podkreśla, że odrzuca wynik poprzednich wyborów prezydenckich, sugerując wprost, że Joe Biden sprawuje swój urząd nielegalnie. Zapowiedział też, że będzie „dyktatorem” – ale tylko podczas pierwszego dnia urzędowania, aby mógł zamknąć granicę i wydobywać więcej ropy. Wielokrotnie groził i zastraszał sędziów, świadków, prokuratorów, a nawet rodziny osób zaangażowanych w sprawy przeciwko niemu. Insynuował również, że po powrocie do władzy jego przeciwnicy, w tym Joe Biden, znajdą się więzieniach albo szpitalach psychiatrycznych. Z kolei generał, którego sam Trump nominował jako Przewodniczącego Kolegium Połączonych Szefów Sztabów, według byłego prezydenta może zasługiwać na śmierć, ze względu na zdradę.
Znana z przeszłości retoryka Trumpa jedynie eskalowała pod wpływem jego problemów. Nie przebija się ona do masowych odbiorców, ze względu na nieobecność w największych mediach społecznościowych i wczesny etap kampanii. Część wyborców uodporniła się na nią, klasyfikując wyzywanie politycznych przeciwników od zdrajców czy obrażenie ich rodzin jako stały element decorum Trumpa. Ważniejsze jest jednak to, że były prezydent umiejętnie przedstawia się jako ofiara systemu i „polowania na czarownice”. Skutecznie gra obawami Amerykanów: nielegalną imigracją, rosnącymi cenami i ogólnym lękiem przed tym, że obietnica amerykańskiego snu zmieni się w koszmar.
Poza tym za byłym prezydentem stoi sztab ludzi z gotowym planem przejęcia i sprawowania władzy. Został on opracowany przez konserwatywny think tank Heritage Foundation i zakłada zwolnienie nawet 2 milionów urzędników, którzy mogliby sprzeciwiać się decyzjom nowego prezydenta. Paul Dans, dyrektor Heritage Foundation, porównał ten plan do walki z orwellowską biurokracją.
Na 920 stronach szczegółowo rozpisano kolejne kroki, jakie należy zrealizować po odbiciu Białego Domu przez konserwatystów. Zarówno w zakresie pozbycia się deep state, konsolidacji władzy prezydenta, jak i radykalnej walki z nielegalną migracją, w tym z użyciem wojska. Największą inspiracją Dansa są orbanowskie Węgry, w jednym z wywiadów mówił, że „współczesne Węgry są nie tylko wzorem konserwatywnego zarządzania państwem, ale wręcz modelem”, nie szczędził również komplementów pod adresem rządów Prawa i Sprawiedliwości.
Nic nie jest jeszcze przesądzone
Ze względu na dominację Trumpa w prawyborach i kiepskie notowania Bidena coraz częściej słyszy się, że sprawa jest już przesądzona. To nieprawda.
Po pierwsze, właściwa kampania jeszcze się nie zaczęła. Warto przypomnieć, że na dziesięć miesięcy przed wyborami w 2020 roku, Trump również miał osiągnąć pewne zwycięstwo, a w Polsce spodziewaliśmy się kolejnej kadencji PiS-u.
Po drugie, w wyborach będzie brać udział wielu kandydatów niezależnych, np. Robert F. Kennedy, bratanek zamordowanego prezydenta. Nie wiadomo, czy pomogą oni Trumpowi czy Bidenowi.
Po trzecie, o wynikach wyborów może zdecydować kilkanaście tysięcy wyborców w jednym z kluczowych stanów. Walka o tak zwane swing states (Georgia, Ohio, Pensylwania, Michigan, Wisconsin czy Arizona) będzie toczyć się do samego końca.
Po czwarte, procesy Trumpa mogą mu zaszkodzić. Obecnie mobilizują one radykalną bazę zwolenników i pozwalają zbierać fundusze. Jednak część umiarkowanych wyborców republikańskich, a także wyborców niezależnych deklaruje, że nie zagłosuje na Trumpa, jeśli ten zostanie skazany.
Wreszcie, oficjalna nominacja Trumpa z pewnością zmobilizuje jego przeciwników. Obecnie sondaże Joe Bidena są niekorzystne, prezydent zmaga się z kryzysem migracyjnym, rozłamem w partii w związku z wojną w Gazie i zdecydowanym poparciem Izraela, a także eskalacją napięcia na całym Bliskim Wschodzie. Z drugiej strony, kondycja gospodarcza USA jest coraz lepsza – w minionym roku udało się dokonać czegoś paradoksalnego – znacząco podnieść PKB, jak i znacząco obniżyć inflację, która spadła z poziomu ponad 9 procent w czerwcu 2022 roku do 3,4 procent w grudniu 2023 roku. W trakcie kadencji Bidena bezrobocie osięgnęło niemal historycznie niski poziom – z 6,3 procent z okresu końca prezydentury Trumpa do 3,7 procent obecnie.
Problem w tym, że wielu wyborców nie odczuwa przełożenia tych makroekonomicznych wskaźników na swoje codzienne życie, a już z pewnością nie przypisuje tych zasług Bidenowi.
Największym problemem obecnego prezydenta jest jego wiek – 74 procent Amerykanów uważa, że 81-letni Biden jest za stary, żeby pełnić urząd prezydenta, o 77-letnim Trumpie myśli tak 48 procent Amerykanów. Jednocześnie 67 procent wyborców negatywnie reaguje na to, że po raz kolejny staną przed wyborem Trump vs. Biden.
Jeden wpis podważy wiarygodność NATO
Sprawa jest otwarta, ale Europa musi być gotowa na powrót nowego Trumpa, który deklaruje, że zakończy wojnę Ukrainy z Rosją w ciągu 24 godzin. Władimir Putin wie o tym, że nie jest w stanie pokonać NATO na polu bitwy. Liczy więc na kryzys polityczny w sojuszu. Do osłabienia jego wiarygodności wystarczy jeden wpis prezydenta Trumpa w mediach społecznościowych.
Erozja zaufania wewnątrz sojuszu w dłuższej perspektywie będzie mieć tragiczne skutki dla pozycji USA, jako gwaranta bezpieczeństwa swoich sojuszników. Zarówno w Polsce, jak i w pozostałych krajach wschodniej flanki NATO, szczególnie w państwach bałtyckich, które w największym stopniu narażone są na rosyjską inwazję. Konsekwencje będą także odczuwalne w Korei Południowej, Japonii czy na Tajwanie, które wspierają Amerykanów w kluczowej z perspektywy Waszyngtonu rywalizacji z Chinami.
Tegoroczne wybory w USA powinniśmy więc obserwować z najwyższą uwagą. Nie ulegając kasandrycznemu przeświadczeniu, że zwycięstwo Trumpa jest pewne, ale jednocześnie będąc gotowym na ten scenariusz.