Ku powszechnemu zaskoczeniu kandydaci popierani przez skazanego pod presją wojska na kilkanaście lat więzienia byłego premiera Imrana Khana wygrali właśnie wybory parlamentarne w Pakistanie.

Inaczej więc niż we wcześniejszych wyborach w Bangladeszu, niegdyś tworzącym z Pakistanem jedno państwo, dotychczasowa partia władzy może tę władzę utracić: demokracja, choćby raczkująca, potrafi zaskakiwać. Potrafi także sama sobie założyć na szyję pętlę: w odbywających się w ostatnią środę wyborach parlamentarnych i prezydenckich w Indonezji największe szanse ma zięć byłego dyktatora Suharto, który odpowiada za kampanię terroru w Timorze Wschodnim, zanim uzyskał on niepodległość, i w nadal okupowanej Papui Zachodniej.

Na wiceprezydenta indonezyjski generał Subianto dobrał sobie syna ustępującego prezydenta Jokowiego: kontynuacja władzy partii władzy w pełnej krasie.

Nikt jednak nie może twierdzić, że wyniki wyborów w wielkich azjatyckich demokracjach muzułmańskich są, poza światem arabskim, przewidywalne.

Alijew pokonał Alijewa

No chyba że chodzi o Azerbejdżan. Tam w ubiegłotygodniowych wyborach prezydenckich Alijew pokonał Alijewa, lecz nie chodzi jedynie o to, że jeden z kandydatów koncesjonowanej opozycji, Fuad Alijew, uzyskał jedynie pół procenta głosów, zaś prezydent Ilham Alijew 92 procent.

Rzeczywista opozycja zbojkotowała zresztą wybory, a najsilniejszy kontrkandydat prezydenta zebrał wszystkiego 2 procent głosów, lecz Alijew, kontynuując dzieło swego ojca, który był prezydentem przed nim, nie tylko został dzięki swemu zwycięstwu wybrany na siedmioletnią kadencję po raz piąty, ale też dostał więcej głosów, niż którykolwiek z Alijewów kiedykolwiek w historii i to przy frekwencji wynoszącej 76 procent.

Prezydent bierze pusty Karabach

Pan prezydent zawdzięcza to entuzjazmowi swych zwolenników, których sfotografowano w stolicy kraju, Baku, jak wielokrotnie oddają głos w różnych komisjach wyborczych. Sam pan prezydent głosował zaś w Chankendi, czyli Stepanakercie, dawnej stolicy ormiańskiego Karabachu, zdobytego przez Azerów jesienią ubiegłego roku.

Miasto i region opuściło wówczas sto tysięcy Ormian, a nic nie wiadomo, by teraz pan prezydent, czy ktokolwiek inny zresztą, tam mieszkał; symboliczna wymowa tego głosowania jest jednak oczywista: Karabach nasz. I przypuszczać można, że wielu Azerów, szczęśliwych ze zwycięstwa, głosowało na pana prezydenta z pełnym przekonaniem. OBWE wprawdzie skrytykowała wybory: że w represyjnym klimacie, że uniemożliwiono rzeczywistą rywalizację i swobodne wyrażanie poglądów, że błędy techniczne. Jest istotnie faktem, że państwowa komisja wyborcza i główny urząd statystyczny różnią się w swoich szacunkach uprawnionych do głosowania o 2 miliony osób. Ale odkąd to jakieś cyferki miałyby stanąć na drodze szczerego entuzjazmu?

Paszynian nie wygrywa z Alijewem

Zwycięski Alijew nie tylko skromnie nazwał swe zwycięstwo „epokowym”, ale także zażądał, by pokonana Armenia, „jeśli chce żyć w pokoju”, zmieniła swoją konstytucję. Chodzi o preambułę dokumentu, którą stanowi deklaracja niepodległości kraju, odwołująca się do prawa Karabachu do samostanowienia. W Karabachu nie ma się jednak kto samostanowić, bo Ormianie uciekli (do Armenii, która dała im o obywatelstwo), zaś Azerowie jeszcze się do ich domów nie wprowadzili.

W tej sytuacji premier Armenii Nikol Paszynian zmuszony był uznać, że preambuła już nie ma sensu i jedynie drażni Baku, a na drażnienie potężnego wschodniego sąsiada, wspieranego dodatkowo przez jeszcze potężniejszego sąsiada zachodniego – Turcję, Armenii po prostu nie stać. Najprawdopodobniej rozpisze w tej sprawie referendum konstytucyjne, które połączy z wyborami powszechnymi, żeby zapewnić frekwencję.

Jeśli tak się stanie, to albo Paszynian zostanie pokonany przez Alijewa, którego szantażowi się poddał, albo przez armeńskich wyborców, jeśli ci odmówią wyrzucenia preambuły, a zamiast tego wyrzucą Paszyniana.

Żądanie od sąsiada, nawet słabszego i pokonanego, by zmienił konstytucję, jest wprawdzie dość skandaliczne, ale Grecji, na przykład, dwukrotnie się udało wymusić takie zmiany na Macedonii. Paszynian nie ma wyboru: w końcu nikt Armenii nie pomoże, jeżeli zirytowany Alijew przyłączy do macierzy, jak czasem grozi, „stare azerskie miasto Irewan”, w którym, jak w Stepanakercie, Ormianie urządzili sobie stolicę.

Zaś z Erywania nie byłoby już dokąd uciekać. To nie mrzonki: Turcja w końcu zdobyła pół wieku temu jedna trzecią Cypru, wypędziła stamtąd Greków, zasiedliła własnymi obywatelami, a teraz żąda uznania powstałej w ten sposób Tureckiej Republiki Cypru Północnego. Nie przeszkadza jej to w ubieganiu się o członkostwo w Unii Europejskiej. To przecież Azerbejdżan nie gorszy. Tym bardziej, że nie domaga się unijnego członkostwa, przeciwnie: właśnie opuścił Parlamentarne Zgromadzenie Rady Europy, bo nie uznało ono, w proteście przeciw naruszeniom praw człowieka przez Alijewa, prawomocności wyboru azerbejdżańskich delegatów do Zgromadzenia.

Nie jest wprawdzie jasne, jak można opuścić zgromadzenie, do którego się nie zostało wpuszczonym, ale Baku wie, że Europa, która pragnie podwoić swój import gazu z Azerbejdżanu, by się uniezależnić od Rosji, będzie musiała spuścić z tonu, nie przymierzając, jak Paszynian. „Dlaczego” – powiedział w grudniu 1981 roku premier Pierre Mauroy, uzasadniając odmowę Francji by, jak naciskały USA, zerwać kontrakt gazowy z Rosją w odpowiedzi na zamach Jaruzelskiego – „do cierpień narodu polskiego, pozbawionego wolności, mielibyśmy dodawać cierpienie narodu francuskiego, pozbawionego gazu?”.

Póki takie pytanie jest w ogóle pytaniem, Alijew będzie mógł bezkarnie zgarniać i Karabach, i 92 procent głosów, potulną konstytucję u sąsiadów, i być może Irewan na dokładkę. A wraz z nim – wszyscy inni Alijewowie.

 

* Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: Wikimedia Commons.