100 konkretów, 600 miliardów
W piątek Komisja Europejska ogłosiła odblokowanie pieniędzy na Krajowy Plan Odbudowy dla Polski, które zostały wstrzymane z powodu kryzysu praworządności. KE przyjęła za dobrą monetę plany nowej władzy dotyczące rozwiązania dotychczasowego kryzysu. Jest to niewątpliwie duży sukces rządu Donalda Tuska. Do tego osiągnięty jedynie dwa miesiące po przejęciu władzy. PiS-owi pozostaje teraz polemizować z 600 miliardami złotych.
Szybkość działania ma w tym kontekście istotne znaczenie. Wyborcy koalicji rządzącej wskazywali odblokowanie pieniędzy na KPO jako główny priorytet dla rządu po wyborach parlamentarnych. A w czasie kampanii wyborczej Tusk zapowiadał, że pieniądze na KPO zostaną odblokowane zaraz po przejęciu władzy. Było to jednym ze 100 konkretów na 100 dni rządzenia, o których mówiła w kampanii Koalicja Obywatelska. Po utworzeniu nowego rządu zaczął się wyścig z czasem – w mediach pojawiły się kalkulatory, ile z konkretów już zrealizowano. Nie widać zresztą, żeby ktoś chciał czekać na swoje ulubione postulaty całe 100 dni – chce raczej tu i teraz.
Polityka w wersji instant
Oczywiście, wyborcze hasło „100 konkretów na 100 dni” miało pewne minusy. Przede wszystkim trudno zrealizować 100 poważnych projektów w tak krótkim czasie. Można też było pytać, że jest program na 100 dni, a co z programem na kolejne lata i dekady? Jest również jasne, że gdy powstała złożona z kilku partii koalicja rządowa, to trudno byłoby zrealizować wszystkie propozycje wszystkich koalicjantów. Ale podanie konkretnego i krótkiego terminu miało być dla wyborców ważnym znakiem – sygnalizować energię i sprawczość, czego Koalicja Obywatelska bardzo przed wyborami potrzebowała.
Istnieją jednak również dodatkowe okoliczności, które powodują, że coraz częściej oczekujemy polityki w wersji „instant”. Jedną są oczywiście media społecznościowe, które premiują natychmiastowe reagowanie na problem – i przyzwyczajają do tego, że rzeczy dzieją się od razu. Również kryzys konstytucyjny w Polsce rodzi naturalne napięcie – wrażenie, że jest mało czasu na działanie. No bo jeśli nie będzie się działać szybko, to burzyciele ustroju zyskają czas, żeby się okopać. A część publiczności zniechęci się, ponieważ głosowała za rozliczaniem, a nie przysypianiem.
Nawet w sprawach fundamentalnych, które nie zależą od konfliktu partyjnego, mamy pewne obiektywne ograniczenia czasowe. Ostatnio pojawiają się komunikaty kolejnych polityków i przedstawicieli służb, że wschodnia flanka NATO powinna być przygotowana na jakiegoś rodzaju rosyjską agresję w perspektywie 3–5 lat. Cóż, sprawa nie poczeka. Tak samo jest w przypadku kryzysu klimatycznego, skoro odpowiednie działania należy podjąć, zanim przekroczone zostaną krytyczne poziomy gazów cieplarnianych. W tych sprawach czas to więcej niż pieniądz.
Jednocześnie polityka w wersji instant ma swoje ograniczenia, a czasem zderza się ze sprzecznymi oczekiwaniami. No bo przecież chcielibyśmy również, żeby nowe rozwiązania były dobrze przemyślane i wdrożone w rozsądnej procedurze, umożliwiającej uwzględnienie stanowisk wszystkich stron, których dotyczą. Jeśli to się nie wydarzy, to jest możliwe, że nawet najlepsze projekty będą następnie spotykać się z oporem społecznym. W idealnym scenariuszu można by myśleć o prowadzeniu eksperymentów przed uchwaleniem nowego prawa, co pomagałoby podejmować dobrze uzasadnione decyzje legislacyjne. Ale to wszystko trwa, a jest wrażenie, że czasu coraz częściej brakuje – co sugeruje, że coraz ważniejsze staje się budowanie trwałych kompetencji instytucjonalnych, które umożliwiają reagowanie na bieżąco z większą dozą pewności.
Opowiedzieć czy przeczekać?
Jak zatem radzą sobie w tych warunkach główni aktorzy polityczni? Cóż, jeżeli naraz dzieje się dużo rzeczy i dzieją się one szybko, to można przyjąć do tego dwa podejścia. Wedle pierwszego z nich można opowiedzieć o tym, co się dzieje – i próbować układać tę opowieść tak, żeby odnosić z tego korzyści polityczne. Jak wiadomo, tempo ma w polityce zasadnicze znaczenie.
Taką drogę wybierają zarówno premier Tusk, jak i marszałek Hołownia, którzy na regularnych konferencjach prasowych mówią o bieżących pracach rządu oraz parlamentu, a także odpowiadają (lub nie odpowiadają) na kwestie interesujące w danym momencie opinię publiczną. To pomaga utrzymywać uwagę i moderować oczekiwania. W praktyce w polityce dzieje się jednak więcej, niż mogą opowiedzieć osobiście. Hołownia wspomniał ostatnio, że prawdziwa nawałnica legislacyjna zacznie się dopiero za 2–3 posiedzenia Sejmu, gdy będą napływać kolejne rządowe projekty ustaw. Stąd debata wokół działalności nowego rządu toczy się w istotnej mierze własnym trybem – i tak będzie, jeśli nie zostanie ubrana w opowieść, która stanie się większa i szerzej powtarzana, niż mogą to uczynić samodzielnie Tusk i Hołownia. Póki jednak polityka koncentruje się wokół rozliczania PiS-u, sytuacja jest dla nich stosunkowo łatwa.
Drugą drogę wybiera Jarosław Kaczyński. Chociaż po wyborach polityk zaczął występować na konferencjach prasowych, żeby atakować nowy rząd, to realistycznie nikt nie oczekuje przecież, że będzie coś opowiadać albo dobrowolnie się z czegoś wytłumaczy, co zresztą znamienne. Owa droga polega na tym, żeby przeczekać – przyjąć własne tempo, mówić swoje i nie martwić się tak bardzo bieżącymi zdarzeniami. Wydaje się, że Kaczyński w mniejszym stopniu niż niektórzy jego koledzy z partii przejmuje się spadkami Prawa i Sprawiedliwości w badaniach opinii publicznej. Nie jest podłączony do mediów społecznościowych, zarówno dosłownie, jak i w przenośni, w związku z czym jego polityka będzie niezrozumiała dla części wspólników i obserwatorów. Nie być w kontakcie jest z jej punktu widzenia raczej cnotą niż problemem do rozwiązania. Jeśli jego polityczna opowieść nie zgadza się z faktami – tym gorzej dla faktów.
* Zdjęcie użyte jako ikona wpisu: DeviantArt.