W 1999 roku UNESCO ustanowiło 21 lutego Międzynarodowym Dniem Języka Macierzystego, by świętować języki, którymi mówi się w tych krajach, gdzie inny język jest uznawany za państwowy. To spuścizna ogromna, a często lekceważona: dwie piąte ludzkości nie ma dostępu do edukacji w swoim języku macierzystym, a znakomita większość języków macierzystych nie ma statusu języków urzędowych. Co roku bezpowrotnie ginie średnio dziewięć języków, gdy umierają ostatni władający nimi ludzie. Nie chodzi tu jedynie o utratę dialektów, mających wartość językoznawczą, ale bez których można się obyć: każdy język jest wszechświatem, który tracimy, gdy nie możemy go już zamieszkiwać.
Języki są bogactwem nie tylko tych, którzy nimi mówią, ale i ich sąsiadów. To dlatego, na przykład, w Szwecji język żydowski jest oficjalnie uznawany za język mniejszościowy, a na tworzenie kultury w tym języku przeznacza się państwowe subwencje. Choć dziś niemal nikt się nim w Szwecji nie posługuje, to był językiem macierzystym przodków niektórych dzisiejszych Szwedów.
To jednak są językowe rozterki krajów demokratycznych i bogatych: język bowiem, zgodnie z błyskotliwą formułą Toma Friedmana, to dialekt, który ma własny sztandar i linię lotniczą. Słowem, język jest nośnikiem tożsamości narodowej, ta zaś stanowi podstawę budowy państwa. Z tego powodu, nieuchronnie grozi mu konfrontacja z innymi językami, które też posiadają swoje sztandary i aspirują do posiadania swojej linii.
Od języka państwowego do państwa
Święto języka macierzystego wprowadzono na wniosek Bangladeszu. Upamiętnia on uznanie bengalskiego, używanego w ówczesnym Pakistanie Wschodnim [dawna prowincja Pakistanu, obecnie niepodległe państwo Bangladesz – przyp. red.], za drugi język państwowy w Pakistanie, obok używanego w Pakistanie Zachodnim urdu. Doszło do tego w pięć lat po niepodległości Pakistanu – i na dwadzieścia lat przed wywalczeniem sobie, za cenę milionów ofiar, niepodległości dzisiejszego Bangladeszu. Bengalski wyzwolił się ostatecznie spod władania urdu – i świętowanie rocznicy tego wydarzenia nieuchronnie może mieć rewolucyjne konsekwencje polityczne w krajach, w których sytuacja dzieci z Wrześni nie jest jedynie historyczna ramotką.
W mieście Lankaran w Azerbejdżanie na granicy z Iranem, gdzie wielu mieszkańców to mówiący językiem zbliżonym do perskiego Tałyszowie, lokalni działacze chcieli uczcić 21 lutego, nagrywając w miejscowej kawiarni dzieci, recytujące wiersze po tałysku. Cóż bardziej banalnego, skoro Azerbejdżan oficjalnie szczyci się swoją wielojęzycznością? Tymczasem policja zabroniła zwołania tego spotkania i zamknęła kawiarnie. „Nie należy podejmować działań zmierzających do wywołania niezadowolenia, tym bardziej że nasz prezydent podkreśla znaczenie tolerancji”, wyjaśnił lokalny poseł, Azer Bajramow. „Samowolne gromadzenie ludzi w kawiarniach i wspieranie nieznanych celów pod pretekstem świętowania języka macierzystego jest sprzeczne z prawem”. Pewnie: najpierw się żąda uznania bengalskiego, a potem kończy się to Bangladeszem. Niedoczekanie.
Roszczeniowi „kurdyjskojęzyczni”
Zagrożenie to znajduje zrozumienie w sąsiedniej Turcji, gdzie wiceprzewodniczący parlamentu po prostu wyłączał mikrofon tym posłom, którzy usiłowali, z okazji Dnia Języka Macierzystego, przemówić w swoim języku kurdyjskim – drugim po tureckim najbardziej rozpowszechnionym języku w kraju. Posłowie zresztą winni się cieszyć, że na tym się skończyło: wcześniej za takie ekscesy szło się do więzienia. Gdy w latach dziewięćdziesiątych zapytałem ówczesnego gubernatora Stambułu, generała Alego Kazakçioğlu, dlaczego nie wolno rozmawiać po kurdyjsku na ulicy, odpowiedział z namysłem, że na to można by nawet przystać, gdyby nie to, że „kurdyjskojęzyczni” zaczną wnet żądać gazet i radia w swoim języku – „a może nawet szkół!”, dodał, wyraźnie tą wizją wstrząśnięty. Jakimś wyjściem mogłoby być symultaniczne tłumaczenie wystąpień posłów na kurdyjski – ale tego języka w znakomitym zresztą serwisie językowym Medżlisu [jednoizbowego parlamentu Republiki Tureckiej – przyp. red.]. akurat nie ma. Nie ma też greckiego czy ormiańskiego – ale choć jest angielski, francuski i rosyjski, to wiadomo, że ekstremistów językowych to nie zadowoli.
Z kolei w Izraelu kilka lat temu status języka urzędowego odebrano arabskiemu, którym posługuje się co piąty mieszkaniec kraju. Językami państwowymi pozostały hebrajski i angielski. Miała powstać specjalna ustawa regulująca status języka arabskiego – nigdy jej nie uchwalono. Za to władze lokalne pewnej miejscowości w Galilei przyjęły, że skoro arabski nie jest już językiem państwowym, to mogą skasować dopłaty do dojazdu nielicznych arabskich dzieci do najbliższej arabskiej szkoły. Wybuchła awantura i dopłaty przywrócono – ale trudno nie przypuszczać, że samorząd trafnie odczytał intencje ustawodawcy.
Polskie języki tubylcze
Ukraińcy, którzy przybyli do Polski jako uchodźcy lub za pracą, w większości wypadków do kraju już nie powrócą. Będą za to, całkiem zasadnie, domagać się możliwości używania swego języka w samorządowych i państwowych instytucjach, co prawdopodobnie stanie się jednym z powodów utrudniania im otrzymania obywatelstwa. Przeciwnicy tego pomysłu mogą się powoływać na ich status migrantów – tyle tylko, że ukraiński, podobnie jak białoruski, niemiecki, litewski czy słowacki, o żydowskim już nie wspominając, to są w Polsce języki tubylcze, jak polski. Do zobaczenia kolejnego 21 lutego, na przykład w Sejmie.
I kto by przypuszczał, że zapyziałe UNESCO to po prostu organizacja wywrotowa?
* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Wikimedia.