Turecki prezydent Recep Tayyip Erdoğan oświadczył, że Turcja jednoznacznie stoi po stronie Hamasu – i nie uważa go za ruch terrorystyczny. Erdoğan wielokrotnie popierał islamskich fundamentalistów, więc deklaracja ta nie dziwi, ale Turcja jest ważnym członkiem NATO – a sojusz nie odniósł się do jego słów. Oznacza to, że można być w NATO i wspierać terroryzm – póki co, jeśli wymierzony w Izrael.
Zauważmy jednak, że podobnie zdumiewające deklaracje poparcia dla Rosji ze strony premiera Węgier, również członka sojuszu, spotkały się jednak ze strony NATO z krytyką. Być może trudniej jest jednak krytykować Turcję niż Węgry, ze względu na znaczenie obu krajów dla sojuszu. Świadczyć by o tym mógł fakt, że turecka zapowiedź planowanej na lato inwazji Iraku, by „utworzyć 30–40 kilometrowy pas bezpieczeństwa przy naszej granicy”, jak powiedział minister obrony, nie spotkała się dotąd z żadną reakcją międzynarodową.
Pasy (nie)bezpieczeństwa
Najwyraźniej argument Erdoğana, że Turcja „nie pozwoli na utworzenie terrorystanu przy swojej granicy” wszystkich przekonał, tym bardziej, że podobny „pas bezpieczeństwa” Turcja wykroiła sobie już kilka lat temu w Syrii. W tej operacji zginęły tysiące cywili, a dziesiątki tysięcy wypędzono z ich domów; ONZ-owska Komisja Śledcza do spraw Syrii stwierdziła właśnie, że tureckie działania „mogą stanowić zbrodnie wojenne”.
W tym „pasie bezpieczeństwa” obowiązuje turecka waluta i tureckie programy nauczania w szkołach, a porządku pilnuje tureckie wojsko, nadal walczące z przeciwnikami okupacji. Dla pełnego obrazu: w swym wystąpieniu w sprawie Hamasu tenże Erdoğan porównał premiera Izraela Benjamina Netanjahu do Hitlera.
Być może to właśnie miała na myśli wiceprezydentka Stanów Zjednoczonych Kamala Harris, gdy wezwała, by „nie utożsamiać obywateli Izraela z ich rządem”. Takie wezwania mają sens w odniesieniu do reżimów niedemokratycznych, jak w Rosji lub w Gazie, gdzie obywatele nie mają wpływu na decyzje władz. Wtedy istotnie nie można ich za nie obwiniać, choćby nawet istniały podstawy by sądzić, że je w znacznym stopniu popierają.
75 procent Izraelczyków popiera wojnę
Izrael jednak pozostaje państwem demokratycznym – i jego obywateli jak najbardziej należy utożsamiać z ich rządem, przynajmniej w kluczowej kwestii wojny w Gazie, którą, jak się wydaje, Harris miała na myśli. Bo choć, jak wynika z sondaży, premierowi Netanjahu ufa tylko 8 procent Izraelczyków, a gdyby wybory odbyły się jutro, to jego rząd, najgorszy niewątpliwie w historii Izraela, straciłaby władzę, to wojnę ze sprawcami rzezi z 7 października musiałby prowadzić każdy rząd izraelski: popiera ją, według sondaży, 75 procent Izraelczyków. Jeżeli więc Erdoğan i Harris mają rację, w Izraelu nie tylko rządzi Hitler, ale i mieszka tam 7,5 miliona Hitlerów, chociaż wiceprezydentka USA odrzuciłaby zapewne z oburzeniem takie porównanie.
Tak też odbiera to międzynarodowa opinia publiczna. Podczas londyńskiej demonstracji poparcia dla Hamasu pojawił się kontrdemonstrant – jak się okazało, uchodźca polityczny z Iranu – z transparentem „Hamas to terroryści”. Został natychmiast pobity przez demonstrantów i aresztowany przez policję za zakłócanie legalnej demonstracji.
Izraelska działaczka antywojenna Joanna Chen opublikowała w lewicowym magazynie literackim „Guernika” esej wzywający do szanowania „wspólnej ludzkości Izraelczyków i Palestyńczyków”. W proteście przeciwko tej publikacji do dymisji podała się część redakcji, a pismo esej wycofało i przeprosiło za jego zamieszczenie. Poszło między innymi o to, że Chen napisała, że przez kilka dni po 7 października nie była w stanie kontynuować swej działalności społecznej, polegającej na wożeniu palestyńskich dzieci do izraelskich szpitali. Jedna z krytyczek publikacji nazwała ten jej odruch „ludobójczym”.
Ten klimat się utrwala: właściciel baru w Salt Lake City ogłosił, że „syjonistom wstęp wzbroniony”, a następnie wyjaśniał, że „syjonizm nie ma nic wspólnego z pięknem żydowskiej wiary”. Barman nie musi wiedzieć, że Żydzi codziennie się modlą o powrót do Syjonu, a w swej wrogości do syjonizmu mógłby się powołać na stanowisko rektorek uniwersytetów Yale, MIT i Pensylwanii, które zeznały przed komisją Kongresu USA, że wezwania do ludobójstwa Żydów niekoniecznie byłyby na ich uczelniach zabronione.
Zdjęcia działają mocniej niż argumenty
Tu nie tylko chodzi o to, że na świecie, w tym w krajach demokratycznych poza Izraelem, jest po prostu dużo więcej Arabów niż Żydów. Zdjęcia zburzonych domów i zabitych dzieci w Gazie działają dużo mocniej niż argumenty, uzasadniające konieczność zbrojnej odpowiedzi na rzeź Hamasu. Netanjahu najwyraźniej nie ma jednak, ku zrozumiałej irytacji zaprzyjaźnionych państw, pomysłu na to, co będzie z Gazą po ewentualnym izraelskim zwycięstwie. Rzecz w tym jednak, że żaden wyobrażalny plan – kontynuacja rządów Hamasu? izraelska okupacja? przekazanie władzy słabej i skorumpowanej Autonomii Palestyńskiej? administracja międzynarodowa (czyja?) – nie wydaje się do przyjęcia. Odpowiedzialność za los 2,2 milionów Palestyńczyków z Gazy spadnie więc zasadnie na Izrael, który ma więc interes w tym, by Gaza mogła funkcjonować jak najbardziej samodzielnie.
Sądzić natomiast należy, że gdyby podczas drugiej wojny światowej media były tak rozwinięte, zdjęcia zburzonych domów i zabitych dzieci w Niemczech uniemożliwiłyby zapewne aliantom kontynuowanie nalotów na III Rzeszę – i słusznie zresztą, bo w nalotach tych, inaczej niż w izraelskich nalotach na Gazę, chodziło często jedynie o sterroryzowanie cywili, co alianccy dowódcy zresztą sami stwierdzali. Chodzi tu nie tylko o media tradycyjne, lecz także społecznościowe, od lat swymi sprawozdaniami podsycające konflikty, poprzez wywołaną przez nie radykalizację postaw. Mylił się natomiast Elon Musk, gdy twierdził, że media społecznościowe uniemożliwiłyby funkcjonowanie obozu w Auschwitz – nie pozwolono by im bowiem przecież relacjonować Zagłady. Z chińskich prześladowań Ujgurów mamy wprawdzie mnóstwo relacji świadków, lecz tylko kilka kadrów nakręconych z wewnątrz więzień.
Jest rzeczą zrozumiałą, że przywódcy krajów demokratycznych nie mogą działać wbrew swej opinii publicznej, zwłaszcza jeśli – jak Joe Biden – mają zaraz wybory. Dlatego też naciskają na Izrael, by zaprzestał działań, które im szkodzą i grożą, że jeśli tego nie uczyni, sami zaczną szkodzić jemu. Jerozolima powinna była się tego spodziewać, a już na pewno nie powinna się dziwić.
Oczywiście zwycięstwo nad Hamasem jest w interesie wszystkich, łącznie z państwami arabskimi, także zagrożonymi przez islamskich fundamentalistów. Jednak polityczna cena tysięcy ofiar cywilnych, nieuchronnych w sytuacji, gdy Hamas posługuje się nimi jak żywymi tarczami, jest dla wszystkich zbyt wysoka – z wyjątkiem Izraela, który nie ma wyboru, bo broni swoich cywili przed zapowiedzianą przez Hamas powtórką rzezi.
Najwyższą cenę płacą Palestyńczycy
Rzecz jasna, rzeczywistą, straszliwą cenę płacą sami Palestyńczycy – ale ich, jak zawsze, nikt o zdanie nie pytał. „Od ochrony cywili w Gazie jest ONZ i Izrael, nie my” – wyjaśnił przywódca Hamasu, Musa Abu Marzuk. Częścią tej politycznej ceny jest jednak też narastające przekonanie o tym, że Izrael zamieszkują „Hitlerzy” – i że „Hitlerami” są Żydzi w ogóle, o ile się od „izraelskich Hitlerów” nie odetną. Rozstrzygający wydaje się argument o wielokrotnie większej liczbie zabitych po stronie palestyńskiej. Tyle tylko, ze wojna to nie mecz na punkty: podczas drugiej wojny światowej niemieckie bomby zabiły nieco ponad 90 tysięcy Brytyjczyków i ani jednego Amerykanina, zaś od anglo-amerykańskich nalotów zginęło do pół miliona Niemców.
Władze krajów demokratycznych są świadome groźby, jaką uznanie Żydów za kolektywnego Hitlera stanowi nie tylko dla nich samych, lecz dla demokracji po prostu, ale nie mogą działać wbrew własnym społeczeństwom. Różnica między sytuacją dziś, a sto lat temu, polega głownie na tym, że wówczas opinia publiczna w znacznym stopniu piętnowała Żydów jak Hitler, dziś zaś opinia coraz bardziej piętnuje Żydów jako Hitlera. Nie jest jasne, czy dla Hitlera to pośmiertna klęska, czy zwycięstwo – i nie jest jasne, czy dla Żydów, i dla demokracji, cokolwiek to zmienia.