Stojąc w monstrualnym korku na zwykle sennej, wąskiej drodze przed wiejskim sklepem i przydrożnym krzyżem, na którą w ostatnią środę policja kierowała cały ruch z północnej wylotówki Warszawy, zastanawiałam się, czy po tym proteście utrzyma się wysokie, sięgające nawet 80 procent, poparcie społeczne dla rolników. Na wylotówce stały traktory i od rana blokowały ruch. Korek dla tych, którzy nie mogli przejechać po kilkupasmowej jezdni do podwarszawskich miejscowości, utworzył się tego dnia dwa razy – rano, kiedy jechali do Warszawy, i wieczorem, kiedy wracali.
Czy ci ludzie uważają, że rolnicy protestują w ich imieniu? Czy też dotychczasowy entuzjazm wobec ich postulatów był ofiarnym aktem solidarności społecznej? – zastanawiałam się, dalej patrząc na rzekę nieruchomych czerwonych świateł stopu przede mną.
Bo rolnicy, a przynajmniej duża ich część, nie protestują w imieniu swoich klientów. Czas to sobie otwarcie powiedzieć.
Nie chcą ograniczać pestycydów, a im więcej ich w uprawach, tym gorzej dla tych, którzy potem te uprawy jedzą.
Nie chcą ugorować pól, a więc pobudzać bioróżnorodności, co bezpośrednio szkodzi między innymi pszczołom, a przez to pośrednio i ludziom.
Chcą sprzedawać żywność drożej. Czy ci wszyscy kierowcy uwięzieni w korku w dniu protestów rolników chcą ją drożej kupować? Pod pewnymi warunkami, ale niezgodnymi z postulatami protestujących – o czym dalej.
Na protestach rolniczych pojawiały się też postulaty, pod którymi być może nie podpisaliby się wszyscy, którzy tego dnia wyszli blokować węzły komunikacyjne i strategiczne drogi, a już na pewno nie wszyscy, którzy utknęli przez to w korkach. To hasła antyunijne, nawołujące do ułatwień dla hodowli zwierząt futerkowych, do ignorowania cierpienia zwierząt w masowych hodowlach, antyukraińskie, przeciw rządzącej koalicji.
W czyim imieniu protestowali więc rolnicy?
Traktor w traktor z Niemcem i Francuzem
Odpowiedź na to pytanie pomaga znaleźć raport dr socjologii Pauliny Sobiesiak-Penszko „10 mitów o rolnictwie” opublikowany przez Instytutu Spraw Publicznych. Wynika z niego, że ochrona środowiska nie wpłynie na bezpieczeństwo żywnościowe Polski i Europy, bo żywności mamy w nadmiarze, a liczy się dla nas jej jakość (dla 95 procent społeczeństwa). Czy dobrą jakość ma żywność bardziej nawożona pestycydami? Odpowiedzi na to pytanie udzielił już ekspert do spraw rolnictwa Jerzy Plewa w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej”. Pestycydy zakwaszają glebę, są rakotwórcze i zatruwają rzeki.
Jak z kolei wynika z raportu ISP, 60 procent polskiego społeczeństwa jest gotowa kupować zdrowszą żywność, nawet jeśli byłaby nieco droższa, bo, powtórzmy – zależy nam na jakości. W dodatku 60 procent rolników produkuje żywność na własne potrzeby bez użycia nawozów sztucznych. I na takich produktach mogą budować swoją przewagę konkurencyjną na wspólnym europejskim rynku polskie gospodarstwa.
Co to znaczy „polskie gospodarstwa”? Prawie trzy czwarte z nich ma poniżej 10 hektarów. Wielkoobszarowi rolnicy stanowią więc mniejszość. A to właśnie dla nich jest wyzwaniem Zielony Ład, mniejszym gospodarstwom ten pakiet sprzyja. Zielony Ład ma wyrównać różnice między nimi a tymi wielkoobszarowymi, którzy w większym stopniu korzystają z dopłat i efektu skali
Jeden z postulatów przeciw Zielonemu Ładowi, czyli odejście od zasady ugorowania, też sprzyja uprawom wielkoobszarowym, bo dotyczy gospodarstw powyżej 10 hektarów. Obowiązek ugorowania mają na przykład gospodarstwa francuskie czy niemieckie, a większość polskich, z racji wielkości większości – nie. Walka z Zielonym Ładem to więc walka prowadząca do zmniejszenia (!) konkurencyjności większości polskich rolników na wspólnym europejskim rynku.
Gdybym miała skłonność do wznoszenia antyfrancuskich czy antyhiszpańskich haseł, wznosiłabym je, stojąc w korku spowodowanym przez protest rolników, działających na rzecz interesów wielkoobszarowych. A gdybym wspierała postulaty Niemców, wołałabym „Przepraszam za utrudnienia, mam Zielony Ład do obalenia”.
Raport opublikowany przez ISP podaje dane na temat produkcji żywności przez małe i bardzo małe gospodarstwa w Polsce. Stanowią one 80 procent ogółu gospodarstw produkujących na sprzedaż, wartość ich produkcji to 34 procent ogółu. Uprawiają 50 procent pól.
„Wiele tych gospodarstw nie ma szans konkurować z większymi skalą, ale ich przewagę konkurencyjną może stanowić wysoka jakość wynikająca z produkcji opartej o standardy ochrony środowiska” – pisze Pauliny Sobiesiak-Penszko. „Zapotrzebowanie na taką żywność rośnie. Może także to być nasz atut, gdy Ukraina wejdzie do Unii Europejskiej”.
Korek w czyim imieniu
Powraca pytanie, w czyim interesie stałam w korku.
Nie w swoim, to wiem, bo wolę zdrowszą żywność, jestem za tym, żeby hodować zwierzęta w dobrych warunkach (jeśli niemożliwa jest opcja, aby ich w ogóle nie hodować), jestem przeciw hodowli zwierząt na futra.
Z dalszych punktów wynika, że nie stałam też w korku w interesie większości polskich rolników – chyba że ich postulaty są inne od tych, które wygłaszają organizatorzy protestów, skupiających najbardziej aktywne lobby branżowe. Według danych zaprezentowanych w raporcie ISP, około 30 procent rolników deklaruje, że nie jest w stanie utrzymać siebie i swojej rodziny wyłącznie z gospodarstwa rolnego. Tylko czy na pewno za te kłopoty odpowiadają Zielony Ład i zboże z Ukrainy?
Bardziej przekonuje to, co mówili Jerzy Plewa oraz Andrzej Gantner z Polskiej Federacji Producentów Żywności i Edwin Bendyk, prezes Fundacji Batorego – że to tanie zboże rosyjskie, które zalewa europejski rynek i obniża ceny.
*Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: facebookowy profil Protest Rolników.