Oto więc dzieło skazane na magistralność. Utwór, którego tytuł brzmi „Muzeum. Historia światowa”, nie może doświadczyć innego losu. Sądzono, że czas globalizmu historiograficznego spod znaku Annalistów zakończył się. Otóż nie. Jeden ze znaczących intelektualistów naszych czasów po wieloletniej pracy zaprezentował trzytomową historię muzeum, która dość szybko i bardzo sprawnie przekładana jest na język polski.

Termin „muzeum” ma w tej syntezie bardzo szeroko zakrojone znaczenie. Krzysztof Pomian zaczyna opowieść od kolekcji precjozów gromadzonych przez starożytnych monarchów, przechodzi do średniowiecznych zbiorów klasztornych i pałacowych, potem do wczesnonowożytnych gabinetów osobliwości i pierwszych galerii ze starożytnościami, następnie zaś do epoki „muzeów” coraz bliższych współczesnemu rozumieniu tego terminu, by w końcu doprowadzić narrację do granic naszych czasów. Przeprowadza nas, innymi słowy, przez dwadzieścia kilka stuleci gromadzenia zasobów składających się z obdarzanych przez ludzi aurą niezwykłości przedmiotów materialnych, które ulegały niekiedy rozproszeniu, a potem ponownemu zestawieniu. Wykonana przez niego praca nie polega na prezentowaniu autorskiej wizji, którą można snuć, nie robiąc wiele ponad uderzanie palcami w klawiaturę, lecz na zebraniu i próbie zinterpretowania olbrzymiej ilości informacji tekstowych na temat owych zestawów materialnych. Cokolwiek sądzić o zasadności takiego przedsięwzięcia w obecnym klimacie mentalnym, nie można nie mieć szacunku dla pracy, jaka została tutaj wykonana.

Pisanie wielkich syntez historycznych czy historycznokulturowych przez jedną osobę nie należy obecnie do zjawisk częstych. Takie syntezy były charakterystyczne dla kilku poprzednich stuleci. Wiele nazwisk trzeba by wymienić, wyliczając je, od Bernarda Montfaucona (1655–1741, autora dziesięciu potężnych woluminów „L’Antiquité expliquée et représentée en figures”, do których dorzucił potem jeszcze pięć tomów suplementów) po Arnolda Toynbee’ego (1889–1975, twórcę dwunastotomowego „A Study of History”). Pod koniec ubiegłego stulecia ten rodzaj pisarstwa zaczął jednak zanikać, oskarżany coraz częściej o partykularność autorskiego punktu widzenia, o narzucanie tego punktu widzenia jako obiektywnego czytającej publiczności, o wykluczanie innych możliwości opisu zjawisk i tak dalej. Krótko mówiąc – podziękowano „mocnym autorom” i w zamian zaczęto chętnie witać syntezy wieloautorskie, w których każdy rozdział pokazywał inne spojrzenie.

Co zatem zostało z wielkich syntez tworzonych w dziewiętnastym i dwudziestym wieku przez autorów-tytanów? Co z nich zostało oprócz nich samych, oprócz szacownych szeregów woluminów o jednolitych grzbietach? Analiza SWOT przeprowadzona na tego typu pisarstwie dałaby wyniki na wszystkich polach. Ryzyka indywidualnego przedsięwzięcia są nie mniej pokaźne niż dawane przez nie szanse. Ale nie mniejsze są ryzyka przedsięwzięcia zbiorowego. Hegemoniczny i idiosynkratyczny monolog milknie na rzecz chaotycznego, niezbornego wielogłosu. A rzeczywistość – cokolwiek nią jest – i tak pozostaje nieuchwytna. Nawet milion mądrych książek nie odda jej sprawiedliwości ani jej nie wymierzy. Pesymista mógłby powiedzieć, że najbardziej trwałym śladem pozostawionym przez autorów wszystkich tych książek są one same.

Odczytując dziś teksty wielu wpływowych intelektualistów sprzed trzydziestu–czterdziestu lat, można przecierać oczy ze zdumienia wywołanego tym, jak niewiele z ówcześnie istotnej problematyki, którą ci ludzie dyskutowali, zachowało wartość dla dnia dzisiejszego. Niedzisiejszość tych tekstów widoczna jest zresztą nie tylko w ich tematach, ale również w konsekwentnie wówczas uprawianym krzyżowaniu teorii i praktyki w ramach myślenia, które pozostawało przede wszystkim myśleniem teoretycznym. Dla kogo właściwie pisały takie ówczesne tuzy, jak Lyotard, Derrida czy – z drugiej strony barykady – Habermas? Po latach można domniemywać, że pisali głównie dla siebie samych, dla siebie nawzajem oraz dla grupy potencjalnych egzegetów, którzy podejmowali ich myśl na ekskluzywnych seminariach i w dysertacjach doktorskich. W naszych czasach te subtelne akademickie roztrząsania obchodzą jednak coraz mniej osób nawet w kręgach intelektualnych.

Co ma ta kwestia do historii instytucji kulturowych, historii pisanych bez nadmiernego balastu teorii i abstrakcyjnego modelowania? Może ten ostatni rodzaj pisania okazał się, mimo wszystko, nieco bardziej odporny na upływ czasu i zmienność koniunktur. Pozostawiając na boku pytanie, czy lepiej jest pisać takie historie jedno- czy wieloosobowo, można zauważyć, że faktografia zmienia się mniej i powolniej niż teoria. Z tego powodu wybór między nimi może być prostszy niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Nawet jeśli wielka autorska synteza jest monolitem intelektualnym, z którym trudno cokolwiek zrobić – prezentuje się bowiem odbiorcy jako niewzruszona góra faktów i danych zestawionych przez autora-tytana – to przynajmniej po kilkudziesięciu latach pozostaje wartościowa jako zbiór w miarę konkretnych informacji, nierozpływający się pod naporem kolejnych fal krytycznego dyskursu.

„Muzeum”, które wyłania z panoramicznego opisu stworzonego przez Pomiana, jest lustrem, które cywilizacja zachodnia ustawia przed sobą, aby, patrząc w nie, mogła zobaczyć własną wartość i utwierdzić się w swojej ciągłości, a także, aby ujrzała naocznie swoją przewagę nad innymi cywilizacjami, które metodycznie grabiła przez wiele stuleci. Wspaniałość, niezwykłość oraz kosztowność eksponatów była i w pewnym sensie nadal jest środkiem zmysłowego samoutwierdzenia naszej cywilizacji w ucieleśnionych postaciach jej ducha, który często okazywał się duchem zaborczym. Ale kto przegląda się w tym cudownym, urokliwym zwierciadle? Przez długi czas dostęp do niego mieli tylko wybrańcy – władcy, możni oraz ci, których obdarzali oni przywilejem dostępu do swoich zbiorów. Obecnie mogą do niego podchodzić wszyscy, którzy mają na to ochotę. Przydałaby się kolejna analiza SWOT. Jaką cenę zapłaciliśmy za tanie bilety do muzeum? Czy nie była to cena upadku struktur symbolicznych nadbudowywanych na tych zbiorach przez dawne elity? Każdy ma prawo patrzeć, lecz nie wszyscy mają możność rozumieć, na co patrzą. Ten delikatny problem daje się rozwiązać przez liczne zabiegi edukacyjne tylko częściowo.

„Smutek muzeów” jest podobny do „smutku tropików”. Oglądając tysiące niezwykłych przedmiotów i dzieł sztuki zgromadzonych w zasobach muzealnych przez wiele stuleci, trudno – przy minimalnej choćby refleksji – nie przejąć się zniszczeniem, które było ubocznym skutkiem tworzenia tych zbiorów. Zasada destruam ut aedificabo stosowana była mniej lub bardziej świadomie przez wiele pokoleń odkrywców i zbieraczy. Lord Elgin nie tylko wywiózł fryzy z Partenonu – przy okazji ich wydobywania zniszczył też wiele elementów tej budowli, którą skądinąd zrujnowali głównie Wenecjanie prawie półtora wieku wcześniej, chociaż zrobili to przypadkowo.

Dziś, kiedy Europa celebruje rytuał samobiczowania i kaja się za dawne grzechy, warto pamiętać o gorzkich źródłach pochodzenia wielu zbiorów muzealnych, lecz – aby uczynić zadość zasadzie symetryzmu – warto pamiętać też o tysiącach zabytków, które uległy zniszczeniu przez ludność zamieszkującą na terenach, na których powstały. Cennym pendent do dzieła Pomiana może być któraś z zeszłowiecznych książek o historii odkryć archeologicznych, na przykład „Odkrywcy i rabusie starożytności” Evy Lorenz, rzecz wydana niegdyś w serii ceramowskiej. A biorąc pod uwagę to, co dzieje się od lat na wielu obszarach, na których rozwijały się starożytne cywilizacje bliskowschodnie, można się zastanawiać, czy za jakiś czas obiekty zrabowane kiedyś stamtąd przez Anglików, Francuzów i Niemców nie pozostaną jedynymi zabytkami tych cywilizacji.

Lektura światowej historii muzeum wzbudza jeszcze wiele skojarzeń. Na przykład choćby takie, że każde wielkie muzeum prezentuje swojej publiczności tylko drobny ułamek zasobów, ponieważ olbrzymia większość z nich spoczywa w magazynach – nawet największe budynki wystawiennicze nie byłyby w stanie ich pomieścić. Słynne jest pod tym względem zwłaszcza British Museum, w którego składach ukrytych jest wiele milionów obiektów ze wszystkich kultur i cywilizacji ludzkości, a także okazów i preparatów przyrodniczych z całej kuli ziemskiej. Spędzając godziny w salach muzealnych, warto pomyśleć o tym, czego w nich nie widać – a nie widać zawsze o wiele więcej niż widać, podobnie jak w naszych pamięciach osobniczych treść uświadamiana jest jedynie cząstką ich ogólnej zawartości.

Przekład syntezy Pomiana wydało słowo/obraz terytoria – jak zwykle w przypadku tej oficyny, w imponującej szacie edytorskiej. Jak zwykle jednak przy polskich tłumaczeniach dzieł opatrzonych w oryginale bogatą bibliografią, nie zadbano o kompletność zestawu istniejących wcześniejszych tłumaczeń dzieł przywołanych. To jednak jedyny zarzut, jaki można postawić tej edycji.

 

Książka:

Krzysztof Pomian, „Muzeum. Historia światowa”, tom 1, „Od skarbca do muzeum”, przeł. Tomasz Stróżyński, Wydawnictwo słowo/obraz terytoria, Fundacja Terytoria Książki, Gdańsk 2023.

This article was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/perspectives_eu.

Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.