W przeciwieństwie do ludzi, narody mogą być jednocześnie stare i młode. Już ponad 1900 lat temu Tacyt napisał dzieło o fascynującym narodzie zwanym Germanami. Aeneas Silvius Piccolomini, lepiej znany jako papież Pius II, w swoim piętnastowiecznym traktacie „Germania” wychwalał niemieckie miasta jako „najczystsze i najmilsze dla oka” w całej Europie. Jednakże państwo, które dziś znamy jako Niemcy – Republika Federalna Niemiec – 23 maja tego roku będzie obchodzić swoje siedemdziesiąte piąte urodziny. Jego obecne granice datują się zaledwie na trzydzieści cztery lata wstecz. Zostały one ustanowione po zjednoczeniu Niemiec Zachodnich i Wschodnich 3 października 1990 roku, które nastąpiło po upadku muru berlińskiego 9 listopada 1989 roku.
A jednak era, która rozpoczęła się wraz z upadkiem muru, dobiegła końca. W tej chwili wszyscy, w tym sami Niemcy, pytają, co dalej z Niemcami. Nie chodzi tylko o to, co Niemcy zrobią, ale również o to, czym będą. W swojej znakomitej książce „Germany: A Nation in Its Time”, niemiecko-amerykański historyk Helmut Walser Smith przypomina nam, jak wiele różnych państw niemieckich istniało na przestrzeni pięciu wieków, odkąd w 1496 roku ukazała się „Germania” Piccolominiego. Wielokrotnie zmieniały się nie tylko granice i ustroje polityczne, lecz także główne cechy przypisywane narodowi niemieckiemu.
Niekiedy dominował akcent kulturowy. Niemcy nazywane były krajem Dichter und Denker (poetów i myślicieli) czy patrie de la pensée – ojczyzną myśli, opisywaną przez Madame de Staël w „De l’Allemagne” z 1813 roku. Jak pisze George Eliot, to właśnie „Niemcy stoczyły najcięższą walkę o wolność myśli, wydały najwspanialsze wynalazki, wniosły nieopisany wkład w naukę i obdarzyły nas boską poezją i muzyką”.
Po dwóch wojnach światowych i wszystkich potwornościach III Rzeszy, wiele osób naturalnie utożsamia Niemcy z militaryzmem. Smith pokazuje jednak, że najpierw pruskie, a następnie niemieckie wydatki wojskowe podlegały gwałtownym wahaniom w ciągu ostatnich dwóch stuleci.
Równie często niemieckość utożsamiana jest z prężnym rozwojem gospodarczym. Dobitnie pokazuje to Harold James, historyk z Princeton, w książce zatytułowanej „A German Identity”, opublikowanej w roku upadku muru berlińskiego. James proroczo pisał wtedy, że Klio, muza historii, „powinna nas ostrzec, byśmy nie ufali zbytnio Merkuremu (bogowi handlu)”.
***
Jednak w okresie po upadku muru Niemcy właśnie to zrobiły – zaufały Merkuremu. Niespodziewanie spełniło się pragnienie Niemiec Zachodnich pod rządami kanclerza Helmuta Kohla i zjednoczenie nastąpiło na zachodnich warunkach. Zaraz potem stara-nowa Republika Federalna przeniosła swoją stolicę z niewielkiego Bonn do podzielonego dotychczas Berlina, i tam osiadła, stając się potęgą zadowoloną ze status quo. Zgodnie z duchem czasów, przeważył ekonomiczny wymiar władzy.
Historyk James Sheehan określił to jako prymat polityki gospodarczej [niem. Primat der Wirtschaftspolitik], ale był to także, bardziej precyzyjnie, prymat biznesu [niem. Primat der Wirtschaft]. „Interes Ameryki polega na robieniu interesów” [ang. The business of America is business] – to uwaga przypisywana prezydentowi USA Calvinowi Coolidge’owi. Jeśli ktoś powiedziałby po upadku muru berlińskiego, że „interes Niemiec polega na robieniu interesów”, nie myliłby się zbytnio. Wiązało się to z bardzo bezpośrednim wpływem niemieckiego biznesu na rządy, wzmocnionym przez charakterystyczny zachodnioniemiecki system współpracy przemysłowej znany jako Mitbestimmung [reprezentacja interesów pracowniczych – przyp. red.]. Jeśli dyrektorzy wielkich koncernów motoryzacyjnych czy chemicznych akurat nie rozmawiali przez telefon z urzędem kanclerskim, robili to przywódcy związków zawodowych. Wszyscy oni namawiali władze do zawarcia tej czy innej lukratywnej umowy handlowej. Następnie po jej podpisaniu, przedsiębiorcy i liderzy związkowi mogli spierać się między sobą o to, jak podzielić tort.
W 2021 roku aż 47 procent niemieckiego PKB brało się z eksportu towarów i usług. Najbardziej spektakularny wzrost odnotowano w wymianie handlowej z Chinami, od których Niemcy stały się znacznie bardziej zależne niż jakikolwiek inny kraj europejski. Chociaż same określają się jako potęga cywilna, Niemcy eksportowały między innymi wyprodukowaną przez siebie broń, w tym prawie trzysta pocisków Taurus do Korei Południowej w latach 2013–2018. Chodzi zresztą o ten sam rodzaj pocisków, których wysłania do ogarniętej wojną Ukrainy uparcie odmawia kanclerz Olaf Scholz. W latach 2019–2023 udział Niemiec w globalnym eksporcie broni osiągnął 5,6 procent. Wyprzedzały tym samym Wielką Brytanię, choć pozostawały w tyle za Francją. Mars w służbie Merkurego.
Wraz z rozszerzeniem UE i NATO na wschód, Niemcy przestały odczuwać niepewność właściwą państwom frontowym. Jak ujął to były prezydent Niemiec Zachodnich Richard von Weizsäcker, było to wyzwolenie kraju z jego fatalnego historycznego położenia między Wschodem a Zachodem [niem. Mittellage]. Niemcy otoczone przez innych członków geopolitycznego Zachodu pogrążyły się w poczuciu błogości. W związku z tym ich wydatki na obronę spadły do 1,1 procent PKB w 2005 roku.
W ostrym sporze między Europą Północną i Południową, mającym miejsce podczas kryzysu w strefie euro, który zaostrzył się w 2010 roku, Niemcy przypisywali swój sukces gospodarczy własnym umiejętnościom, ciężkiej pracy i cnocie. Wszak nie narobili sobie długów jak ci nieudacznicy z południa Europy. Rzeczywiście, niemiecki przemysł ma mocne strony. Wie o tym każdy, kto jeździ BMW, pierze w pralce Miele, przygotowuje obiad w piekarniku Bosch lub nosi skarpetki Falke. Ponadto na początku XXI wieku, w obliczu ogromnych nakładów finansowych związanych ze zjednoczeniem Niemiec, rząd Gerharda Schrödera współpracował z liderami biznesu i związków zawodowych, aby przeforsować pakiet trudnych reform, które utrzymywały niemieckie koszty pracy na relatywnie niskim poziomie, podczas gdy na południu Europy koszty te rosły.
Jednak sukces gospodarczy był również wynikiem wyjątkowo korzystnego splotu zewnętrznych okoliczności. Wspólna europejska waluta, którą wielu Niemców postrzegało jako bolesne poświęcenie ich cennej marki, przyniosła Niemcom znaczne korzyści gospodarcze, ponieważ ich firmy mogły eksportować do reszty strefy euro bez ryzyka wahań kursów walutowych, a do reszty świata po bardziej konkurencyjnym kursie wymiany niż w przypadku i tak potężnej marki. Tymczasem rozszerzenie UE na wschód umożliwiło niemieckim producentom przenoszenie zakładów produkcyjnych do krajów o taniej wykwalifikowanej sile roboczej, takich jak Polska, Węgry i Słowacja, przy jednoczesnym swobodnym eksporcie na cały jednolity rynek UE. W pewnym sensie było to osiągnięcie liberalno-imperialistycznej wizji Friedricha Naumanna z 1915 roku dotyczącej Mitteleuropy jako wspólnego obszaru gospodarczego kierowanego przez Niemcy. Odbyło się to jednak całkowicie pokojowo, w większości z obopólną korzyścią i w ramach szerszej struktury prawnej i politycznej UE.
Jeszcze ważniejsze były uwarunkowania zewnętrzne poza Europą. Niemiecka komentatorka z Waszyngtonu Constanze Stelzenmüller podsumowała to w zwięzłej formule, zgodnie z którą po 1989 roku Niemcy dokonały outsourcingu potrzeb bezpieczeństwa do Stanów Zjednoczonych, potrzeb energetycznych do Rosji, a potrzeby w zakresie wzrostu gospodarczego do Chin.
Państwa zmieniają się, wykazują jednak głębszą ciągłość. Francuzi tęsknią za uniwersalizmem; Brytyjczycy (kurczowo) trzymają się empiryzmu. Niemcy byli dobrzy w wytwarzaniu rozmaitych dóbr już w XV wieku – na przykład prasy drukarskiej Johannesa Gutenberga, przedsiębiorcy z Moguncji – i wciąż są. Kolejną ciągłą cechą Niemiec jest to, co niemiecko-brytyjski myśliciel społeczny Ralf Dahrendorf określił jako tęsknotę za syntezą.
Jednak wraz z rosnącymi zależnościami od otoczenia, synteza stała się nie tylko intelektualną preferencją, ale i politycznym imperatywem. Wszystko musiało być nie tylko powiązane, ale i kompatybilne ze wszystkim innym. Niemieckie interesy musiały być również interesami europejskimi. Poza Europą Niemcy musiały przyjaźnić się ze Stanami Zjednoczonymi, ale także z Rosją i Chinami, a wszystko to miało się dziać równocześnie. Oparty na eksporcie model biznesowy kraju miał pozostawać w harmonii z opartym na wartościach modelem politycznym. Niemcy chcieli prosperować i zarazem być dobrzy.
W przypadku Republiki Federalnej bycie dobrym ma szczególne znaczenie: wyciągnięto wnioski z nazistowskiej przeszłości, a zatem zawsze opowiadano się za pokojem, prawami człowieka, dialogiem, demokracją, prawem międzynarodowym i wszystkimi innymi pozytywnymi rzeczami, które kojarzymy z ideałem liberalnego porządku międzynarodowego. To, jak Niemcy radziły sobie pod tym względem, jest tematem innej znakomitej książki – autorstwa Franka Trentmanna, „Out of the Darkness: The Germans, 1942–2022”, wnikliwej historii moralnej z ambiwalentnym werdyktem. „Kiedy zasady moralne służyły niemieckim interesom, obnoszono się z nimi”, pisze w pewnym momencie Trentmann, „kiedy stały na przeszkodzie, ignorowano je”.
Niemieckie dążenie do syntezy było częścią szerszego poglądu na to, w jakim kierunku zmierza historia. Chociaż od lat dziewięćdziesiątych pogląd ten był powszechny na całym Zachodzie, to nigdzie nie cieszył się taką popularnością jak w Niemczech. „Koniec historii” był amerykańskim wynalazkiem, ale to Niemcy naprawdę żyli tym neoheglowskim snem.
Tak więc historia zmierzała w dobrym kierunku. Niemcy, Europa i cały Zachód stworzyły model, do którego inni mieli dążyć i ostatecznie go przyjąć. Demokratyzację miała ułatwić globalizacja. Co prawda Rosja i Chiny nie przypominały liberalnych demokracji. Istniała jednak nadzieja, że wraz z ich modernizacją będzie coraz lepiej. Zachodnie inwestycje i handel miały zapewnić pomoc na ścieżce wyznaczonej przez historię, a współzależność gospodarcza – podstawę kantowskiego wiecznego pokoju.
W ten sposób kraj, w którym upadł mur berliński, odniósł największe sukcesy, lecz także żywił się największymi iluzjami w Europie.
***
W ciągu ostatnich szesnastu lat model ten załamał się na dwa sposoby: najpierw stopniowo, a następnie nagle – podobnie do opisu bankructwa autorstwa Ernesta Hemingwaya. Faza stopniowa zbiegła się w czasie z ogólnym kryzysem europejskiego porządku ustanowionego po upadku muru berlińskiego, który rozpoczął się w 2008 roku wraz z dwoma niemal równoczesnymi wydarzeniami: wybuchem globalnego kryzysu finansowego i wojskowym zajęciem przez Władimira Putina części terytorium Gruzji. Nagłe załamanie nastąpiło 24 lutego 2022 roku, w momencie inwazji na pełną skalę na Ukrainę.
Przez praktycznie cały pierwszy okres – od listopada 2005 roku do grudnia 2021 roku – państwu przewodziła jedna z najbardziej niezwykłych postaci we współczesnej historii Niemiec: urodzona w NRD była naukowczyni Angela Merkel. Dla wielu Niemców był to bardzo dobry czas. Jednak większość problemów, z którymi boryka się dziś kraj, nagromadziła się właśnie w latach rządów Merkel.
Prymat biznesu w zarządzaniu państwem wykluczał istnienie prymatu właściwej polityki gospodarczej. Stawiał on na pierwszym miejscu bieżące interesy istniejących niemieckich przedsiębiorstw, na przykład przemysłu samochodowego i chemicznego, kosztem przyszłościowych gałęzi przemysłu. W rezultacie Niemcy (wraz z resztą Europy) znalazły się daleko w tyle za Stanami Zjednoczonymi i Chinami w dziedzinie sztucznej inteligencji i innych innowacyjnych technologii. Czeka je również konkurencja z chińskimi samochodami elektrycznymi, które mogą być zarówno tańsze, jak i lepsze od niemieckich.
Dwa skrajne przejawy konserwatyzmu fiskalnego – „hamulec zadłużenia” zapisany w konstytucji w 2009 roku oraz tak zwane „czarne zero”, czyli dążenie ministerstwa finansów do utrzymania deficytu budżetowego na zerowym poziomie – pozostawiły kraj z wyjątkowo zdrowymi finansami publicznymi, ale także z chronicznie niedoinwestowaną infrastrukturą. Najbardziej widocznym tego przykładem są niemieckie koleje Deutsche Bahn. Z mojego doświadczenia wynika, że pociągi są zwykle albo spóźnione, albo odwołane. To konsekwencja ostrych cięć dokonanych w ramach przygotowań do prywatyzacji spółki, która nigdy nie doszła do skutku.
Paniczna decyzja, by porzucić wszelkie inwestycje w energię jądrową po katastrofie w japońskiej elektrowni jądrowej Fukushima w 2011 roku jeszcze bardziej utrudniła transformację w kierunku zielonej energii, konieczną do zaradzenia kryzysowi klimatycznemu i pozwalającą uniezależnić kraj od rosyjskich paliw kopalnych.
Decyzja Merkel o przyjęciu około miliona uchodźców z Syrii i Bliskiego Wschodu w latach 2015–2016 była godna podziwu. Większość nowo przybyłych z powodzeniem włączono do niemieckiej gospodarki, pomagając złagodzić dotkliwy niedobór wykwalifikowanej siły roboczej. Jednak obawy, że imigracja odbywająca się nieuregulowanymi szlakami z odległych, w większości muzułmańskich państw „wymknęła się spod kontroli” i że może spowodować gwałtowne przemiany kulturowe w kraju, dały impuls prawicowej partii nacjonalistycznej Alternatywa dla Niemiec (AfD).
Co szokujące, AfD wyprzedza obecnie socjaldemokratów Scholza w ogólnokrajowych sondażach opinii publicznej przed czerwcowymi wyborami do Parlamentu Europejskiego. Jeszcze lepiej niż w skali ogólnokrajowej radzi sobie we wschodnich landach, takich jak Saksonia i Turyngia, gdzie jest zdecydowanym faworytem w wyborach krajowych tej jesieni. Prawdopodobnie na wschodzie dobrze poradzi sobie również nowe ugrupowanie „lewicowo-konserwatywne”, na czele którego stoi wschodnioniemiecka polityczka Sahra Wagenknecht. Umiejętnie łączy ona lewicową retorykę społeczno-ekonomiczną z kulturowo konserwatywnym podejściem do imigracji i tendencyjnym prorosyjskim sprzeciwem wobec wsparcia wojskowego dla Ukrainy. Pomimo ogromnych inwestycji i znaczącego wzrostu gospodarczego na terenach wschodnich Niemiec, psychologiczna przepaść między wschodem a zachodem raczej wzrosła, niż zmalała – nawet gdy kanclerzem była Niemka ze wschodu. Wielu wschodnich Niemców ma poczucie, że są traktowani jak obywatele drugiej kategorii.
Zmiana w drodze konsensusu była jednym z kluczy do sukcesu Republiki Federalnej na przestrzeni dziejów, zarówno w polityce, jak i w dziedzinie przemysłu. Jednak wraz z fragmentaryzacją krajobrazu politycznego (w Niemczech istnieje obecnie siedem lub osiem liczących się partii), zauważalną na szczeblu federalnym również w Bundesracie (izbie wyższej, która reprezentuje poszczególne landy), oraz znaczącymi interwencjami potężnego Federalnego Trybunału Konstytucyjnego osiągnięcie konsensusu lub zmiany stało się trudniejsze.
Tymczasem wiele państw, które miały stopniowo dążyć do ideału demokracji liberalnej, zmierza w przeciwnym kierunku – nawet w bezpośrednim sąsiedztwie Niemiec. Od 2010 roku premier Węgier Viktor Orbán w sposób systematyczny niszczy demokrację w kraju, w którym niemiecki przemysł samochodowy ma znaczące interesy. Jeszcze ostrzejszy zwrot nastąpił w Chinach, które przeszły drogę od wielkich nadziei na stopniową liberalizację, która towarzyszyła igrzyskom olimpijskim w Pekinie w 2008 roku, do twardego autorytaryzmu obecnego rządu Xi Jinpinga.
Mimo to niemieckie firmy nadal dokonują dużych inwestycji w tych miejscach, często przymykając oko na powstały konflikt wartości. Zachęcony przez chiński reżim, Volkswagen, który sprzedaje do Chin 40 procent swoich produktów, w 2013 roku otworzył fabrykę w Sinciangu. Następnie Chiny wdrożyły w tym regionie politykę, którą należy uznać za ludobójczą i na skutek której duża liczba Ujgurów jest internowana w obozach „reedukacyjnych”. Zapytany o istnienie tych obozów przez dziennikarza BBC w 2019 roku, Herbert Diess, ówczesny szef VW, powiedział: „Nic mi o tym nie wiadomo”. Kiedy niedawno zwróciłem uwagę szefowi innej dużej niemieckiej firmy motoryzacyjnej, że Węgry, gdzie właśnie ogłosił kolejną ogromną inwestycję, nie są już krajem demokratycznym, machnął na to ręką. „Nasze zasady mogą się różnić” – zapisałem jego słowa w moim notatniku. „To jest OK”.
Najbardziej dramatyczna pomyłka Niemiec dotyczyła jednak Rosji. Merkel, płynnie mówiąca po rosyjsku, trzymająca w swoim kanclerskim gabinecie portret Katarzyny Wielkiej – rosyjskiej władczyni niemieckiego pochodzenia – była zdecydowanie najbardziej wpływową europejską polityczką, jeśli chodzi o kontakty z Putinem. Można argumentować, że porozumienie Mińsk II, przy którego zawarciu Niemcy (wraz z Francją) odegrały kluczową w lutym 2015 roku, po aneksji Krymu przez Putina i rozpoczęciu wojny rosyjsko-ukraińskiej w 2014 roku, było najlepszym, co można było zrobić dla ustabilizowania sytuacji w momencie załamania ukraińskiej obrony. Całkowicie nie do obrony było jednak to, że Niemcy nie zmieniły kursu później, opierając się na realistycznej ocenie zagrożenia ze strony Rosji. Najbardziej wymownym tego dowodem jest fakt, że zamiast zmniejszać swoją zależność energetyczną od Rosji, Niemcy zwiększyły ją: do 2020 roku oszałamiające 55 procent gazu, 34 procent ropy i 57 procent węgla kamiennego pochodziło z Rosji.
Aby uzupełnić trio głównych pozaeuropejskich zależności, Niemcy bardziej niż kiedykolwiek polegały na Stanach Zjednoczonych w zakresie swojego bezpieczeństwa. Nawet wyzwanie rzucone przez Donalda Trumpa europejskim partnerom NATO podczas jego prezydentury spowodowało jedynie powolne i niechętne zwiększenie wydatków na obronę. W przemówieniu wygłoszonym w Monachium w 2017 roku Merkel powiedziała, że „czasy, w których mogliśmy całkowicie polegać na innych, do pewnego stopnia minęły”. Nie doszło jednak do fundamentalnej zmiany polityki.
Wszystko to wydarzyło się pod rządami Merkel, której partia chrześcijańskich demokratów przez dwanaście z szesnastu lat, które spędziła na stanowisku kanclerki, była w tak zwanej wielkiej koalicji z Socjaldemokratyczną Partią Niemiec. I to socjaldemokraci odpowiadają w dużej mierze za najpoważniejsze błędy w relacjach z Rosją. Zwłaszcza za zaplanowanie i budowę gazociągu Nord Stream 2, już po rozpoczęciu wojny rosyjsko-ukraińskiej w 2014 roku. Przez całą ostatnią kadencję Merkel ministrem finansów i wicekanclerzem był Olaf Scholz, socjaldemokrata, który po zaskakującym zwycięstwie w wyborach w grudniu 2021 roku zastąpił ją na stanowisku kanclerza.
***
Wkrótce potem, 24 lutego 2022 roku, Putin rozpoczął pełnoskalową inwazję na Ukrainę. Początek największej wojny w Europie od 1945 roku obrócił w gruzy fundamentalne polityczne, gospodarcze, wojskowe i moralne założenia Niemiec po drugiej wojnie światowej. Gruzy te mogły być początkowo mniej zauważalne niż fizyczne zniszczenia w ukraińskich miastach, takich jak Mariupol, ale były nie mniej realne.
Pod wpływem tego koszmaru i zapowiedzianego przez kanclerza Scholza Zeitenwende (epokowego punktu zwrotnego), dzięki któremu słowo to weszło również do użycia w innych językach europejskich, Niemcy stanęły przed wezwaniem do natychmiastowego bojkotu paliw kopalnych z Rosji. Rząd koalicyjny Scholza nie zdecydował się jednak na ten radykalny krok, a sposób, w jaki argumentował w tej sprawie, był wymowny. Jak twierdził Scholz, pogrążyłoby to Niemcy i Europę w recesji. „Setki tysięcy miejsc pracy byłoby zagrożonych, a całe gałęzie przemysłu znalazłyby się na krawędzi wytrzymałości”. (Sam gigant chemiczny BASF pochłaniał około 4 procent całkowitego rocznego zużycia gazu w kraju, do którego gaz ten jest dostarczany przez specjalnie dla niego stworzony rurociąg). Następnie Scholz powiedział – bo pamiętajmy, że zgodnie z niemiecką filozofią wszystko musi pozostawać w harmonii ze wszystkim innym – że „nikomu nie służy, jeśli z szeroko otwartymi oczami narazimy istotę naszej gospodarki na ryzyko”. A jednak, gdyby Putin nagle został pozbawiony głównego źródła finansowania swojej machiny wojennej, komuś by to posłużyło: narodowi ukraińskiemu.
Zamiast tego Niemcy dostosowały tempo odchodzenia od rosyjskich paliw kopalnych do celu uniknięcia recesji. Wyboru tego można bronić na podstawie tego, co Max Weber nazwał „etyką odpowiedzialności”, ale to Ukraińcy zapłacili tragiczną cenę za błędy popełnione w przeszłości przez mające więcej szczęścia narody. Według oceny Centrum Badań nad Energią i Czystym Powietrzem, w pierwszym roku pełnoskalowej wojny Niemcy wypłaciły Rosji około 30,6 miliarda dolarów za zakup gazu, ropy naftowej i węgla. Część z tych pieniędzy została przeznaczona na produkcję i transport tych paliw, ale w wyniku wojny ceny wyraźnie poszły w górę, co przełożyło się na większe rosyjskie zyski. Ponieważ sektor energetyczny jest integralną częścią putinowskiego reżimu, musimy wnioskować, że środki te w znacznym stopniu przyczyniły się do finansowania rosyjskiej wojny przeciwko Ukrainie. (Aby dać wyobrażenie o skali, rosyjskie wydatki wojskowe w 2022 roku zostały oszacowane przez Sztokholmski Międzynarodowy Instytut Badań nad Pokojem na około 102 miliardy dolarów, w porównaniu z 66 miliardami dolarów w 2021 roku).
W międzyczasie Niemcy stały się jednym z liderów wśród państw wspierających Ukrainę. Według Kiel Institute Niemcy przeznaczyły około 22,1 miliarda euro na pomoc wojskową, gospodarczą i humanitarną dla Kijowa w ciągu pierwszych dwóch lat pełnoskalowej wojny, ustępując jedynie Stanom Zjednoczonym. Odegrały również wiodącą rolę w zapewnieniu Ukrainie obrony powietrznej. Do 2024 roku niemiecki kanclerz zaczął wręcz pouczać inne kraje europejskie, że powinny robić więcej dla Ukrainy.
Jednak na każdym kolejnym etapie Scholz ociągał się z wysłaniem bardziej zaawansowanych systemów uzbrojenia – czy to bojowych wozów piechoty Marder (co Scholz określił jako „niebezpieczną eskalację”), czołgów Leopard 2, czy też – w chwili pisania tego tekstu – pocisków rakietowych Taurus, dzięki którym Ukraina mogłaby dosięgnąć rosyjskich linii zaopatrzeniowych na Krymie. Chociaż Scholz dołączył do prezydenta Francji Emmanuela Macrona, podbijając bębenek „europejskiej suwerenności”, jego rząd, w przeciwieństwie do Francji i Wielkiej Brytanii, trzymał się kurczowo Waszyngtonu, nie robiąc w zakresie wsparcia wojskowego dla Kijowa nic, czego nie robiłaby obecna administracja USA.
Aby zrozumieć stanowisko Scholza, trzeba wziąć po uwagę jego ostrożną osobowość i postawę menedżera, formacyjne doświadczenie pokojowej działalności w ruchu Młodych Socjalistów w latach osiemdziesiątych, socjaldemokratyczne tendencje do ustępstw wobec Rosji i uwarunkowania niemieckiej polityki wewnętrznej. W krajowej rozgrywce politycznej Scholz ma nadzieję pozyskać wyborców, kreując się na Friedenskanzlera („kanclerza pokoju”). Jednak w szerszej perspektywie Scholz może być również postrzegany jako postać reprezentatywna dla Niemiec w tym niepewnym, przejściowym okresie.
Podobną dezorientację można zaobserwować w innych obszarach, takich jak niemieckie stanowisko wobec Izraela od wybuchu wojny w Strefie Gazy. Niemcy wywodzą ze swojej historycznej odpowiedzialności za Holokaust dwa imperatywy: szczególne zobowiązanie wobec Izraela, zawarte w oficjalnych oświadczeniach, mówiących o tym, że bezpieczeństwo Izraela jest częścią Staatsräson (egzystencjalnego interesu narodowego) Republiki Federalnej, oraz uniwersalne zobowiązanie do obrony praw człowieka i międzynarodowego prawa humanitarnego. W ciągu ostatnich dziesięciu lat Niemcy dostarczyły Izraelowi 30 procent importowanej broni, ustępując jedynie Stanom Zjednoczonym. Po przerażającym ataku terrorystycznym Hamasu 7 października 2023 roku gwałtownie zwiększyły dostawy broni. Jednak sposób, w jaki Benjamin Netanjahu prowadzi wojnę przeciwko Hamasowi w Strefie Gazy, wyraźnie naruszając międzynarodowe prawo humanitarne, doprowadził do bolesnego konfliktu między tymi dwoma imperatywami, partykularnym i uniwersalnym.
Do tego dochodzi perspektywa reelekcji Donalda Trumpa 5 listopada – na cztery dni przed trzydziestą piątą rocznicą upadku muru berlińskiego – co stawia pod znakiem zapytania amerykańskie przywiązanie do gwarancji z artykułu 5 do obrony przez NATO europejskich państw członkowskich na zasadzie „jeden za wszystkich i wszyscy za jednego”. Na wiecu wyborczym w Południowej Karolinie w lutym tego roku Trump chwalił się, że jako prezydent powiedział przywódcy dużego państwa członkowskiego NATO, że będzie „zachęcał” Rosję do robienia, „co tylko zechce”, z krajami, które nie będą przeznaczać więcej środków na własną obronę. Reakcja w Niemczech? Przez kilka dni media pełne były spekulacji na temat tego, jak można by stworzyć europejski parasol odstraszania nuklearnego, który obejmowałby Niemcy. W ten sposób kraj, który niedawno zakończył wycofywanie się z energetyki jądrowej na użytek cywilny, zaczął rozważać kwestię rozmieszczenia w Niemczech broni nuklearnej.
Stare fundamenty się rozsypały, a nowe ścieżki nie zostały jeszcze wytyczone. Ostatni rozdział książki Davida Blackbourna „Germany in the World: A Global History, 1500–2000” nosi tytuł „Odpowiedź na pytanie niemieckie”. Kończy się on jednak przewidywaniem pojawienia się w nowym tysiącleciu kwestii niemieckiej „nowego rodzaju”. No więc pojawiła się. Nawiązując do tytułu słynnej powieści Hansa Fallady z 1932 roku „Co dalej, szary człowieku?”, dzisiaj musimy zapytać: „Co dalej, wielkie Niemcy?”.
Ponieważ niniejszy esej przedstawia krytyczną ocenę niemieckich osiągnięć po upadku muru berlińskiego, należy podkreślić, że inne wiodące zachodnie demokracje zasługują tu na jeszcze ostrzejszą krytykę. Niemcy nie popełniły choćby aktu narodowej głupoty porównywalnego z brytyjskim brexitem. Nie mogą też konkurować z Francuzami, jeśli chodzi o mylenie interesów narodowych i europejskich. Włoska wersja AfD faktycznie rządzi krajem, a postneofaszystowska premierka partii Bracia Włosi Giorgia Meloni, jest uważana za umiarkowaną w porównaniu z jej partnerem koalicyjnym, Matteo Salvinim z Ligi. Gdyby Donald Trump miał wrócić do ojczyzny swojego dziadka Friedricha Trumpa, miałby zerowe szanse na zwycięstwo w wyborach krajowych, podczas gdy w Stanach Zjednoczonych prawdopodobieństwo jego reelekcji jest niepokojąco poważne.
Ale naszym tematem są Niemcy, będące główną potęgą Europy. Zamieszkuje je ponad jedna szósta ludności UE i wytwarzają ponad jedną piątą jej PKB. Czy to czyni z nich hegemona? Heinrich August Winkler, nestor niemieckich historyków, sugerował, że podobnie jak bismarckowskie Niemcy, Republika Federalna ma „półhegemoniczną pozycję” w Europie. Wyrażenie to oddaje klasyczny problem geopolityczny współczesnych Niemiec: ich rozmiar znajduje się gdzieś pomiędzy – są one zbyt duże, a jednocześnie zbyt małe.
Z pewnością jednak Republika Federalna jest najpotężniejszym krajem w Unii Europejskiej. Berlin nie zawsze może uzyskać w Brukseli to, czego chce, ale niewiele dzieje się bez zgody Berlina. W przygotowywanym zbiorze esejów „Discussing Pax Germanica: The Rise and Limits of German Hegemony in European Integration”, Herman Van Rompuy, były przewodniczący Rady Europejskiej w latach 2009–2014, złożonej z przywódców państw członkowskich UE, pisze rzeczowo: „W latach mojej kadencji tylko raz zdarzyło się, że stanowisko Rady Europejskiej nie pokrywało się ze stanowiskiem Niemiec…”. Tak więc kierunek, w którym pójdą Niemcy, ma dla Europy większe znaczenie niż przyszły kurs jakiegokolwiek innego kraju europejskiego.
W ciągu siedemdziesięciu pięciu lat istnienia Republiki Federalnej miały miejsce trzy przełomowe momenty dla niemieckiej strategii. Po pierwsze, Westbindung, czyli decyzja kanclerza-założyciela Konrada Adenauera o silnym związaniu raczkującej Republiki Federalnej z transatlantyckim Zachodem w latach pięćdziesiątych; po drugie, wprowadzenie Ostpolitik kanclerza Willy’ego Brandta, czyli zachodnioniemieckiej polityki normalizacji relacji z blokiem komunistycznym, wdrożona w latach siedemdziesiątych; oraz po trzecie, zobowiązanie kanclerza Helmuta Kohla do wpisania zjednoczenia Niemiec w szerszy proces europejskiej integracji w latach dziewięćdziesiątych.
W każdym z tych punktów zwrotnych istniały „drogi, których nie obrano”, co jest tytułem pouczającej wystawy prezentowanej obecnie w Niemieckim Muzeum Historycznym w Berlinie. Dla niemieckiej opinii publicznej nie było oczywiste, że to właśnie ta droga jest właściwa, a polityka rządu była często ostro kontestowana.
W każdym z tych punktów zaistniała synergia między trzema elementami: przywódcą, debatą wewnętrzną i kontekstem międzynarodowym. „Na początku był Adenauer”, by zacytować biblijny wers otwierający monografię Arnulfa Baringa o genezie zachodnioniemieckiej demokracji. Warto pamiętać jednak, że wybór wielkiego ojca założyciela nastąpił w okolicznościach szybko pogłębiającego się zimnowojennego podziału w Europie. Również Brandt był inspirującym przywódcą, ale jego Ostpolitik była niemiecką wersją polityki détente prowadzonej przez USA, Francję i Wielką Brytanię. Osobisty wkład Kohla w integrację europejską, podobnie jak jego postura fizyczna, był ogromny, ale dokonywał się na fali entuzjazmu dla uwspólnotowienia Europy i w odpowiedzi na żądania europejskich partnerów, w tym Francji.
Dzisiejsza sytuacja międzynarodowa bez wątpienia wymaga od Niemiec zmiany na poziomie strategicznym. Jeśli jednak chodzi o przywództwo, chociaż Scholz wygląda na postać przejściową, jego następca może wyłonić się najpóźniej po wyborach krajowych, które odbędą się jesienią 2025 roku. Adenauer, Brandt i Kohl nie objęli urzędu kanclerza jako wielcy europejscy mężowie stanu – wyrośli na nich w trakcie sprawowania władzy.
Pozostaje debata krajowa, która już się toczy (i obejmuje nerwową nadrzędną debatę na temat tego, co można, a czego nie można mówić o Izraelu i Gazie). Niemal każda kwestia, którą poruszyłem w tym eseju, została już poruszona, czasem nawet ostrzej, przez niemieckich naukowców i komentatorów. Niemieccy specjaliści zajmujący się Rosją i Europą Wschodnią ostro krytykowali nieudaną politykę Berlina wobec Rosji i połowiczne wsparcie dla Ukrainy. Pod wieloma względami przypomina mi to intelektualny ferment z lat sześćdziesiątych, który dał początek Brandtowskiej Ostpolitik.
Niestety, w przeciwieństwie do tamtych czasów, dziś mniej wskazuje na to, że niemieccy politycy i liderzy biznesu słuchają tych głosów. A przecież Niemcy potrzebują dziś krytycznego myślenia i otwartej debaty tak bardzo, jak mężczyzna w średnim wieku z nadwagą potrzebuje ruchu. Poszczególne pytania, które razem składają się na wspomnianą „nową kwestię niemiecką”, stanowią bowiem nie lada wyzwanie.
Biorąc pod uwagę rozdrobnienie krajobrazu politycznego, w jaki sposób można wprowadzać zmiany na drodze konsensusu? Co należy zrobić w sprawie partii politycznych o skrajnych poglądach, takich jak AfD, które cieszą się znacznym poparciem społecznym? Jeśli stary model biznesowy oparty na eksporcie wchodzi w coraz ostrzejszy konflikt z modelem politycznym opartym na wartościach, jak powinien wyglądać nowy model biznesowy? A może Berlin, jak przewiduje oschle komentator ekonomiczny Wolfgang Münchau, „powróci do swojej starej praktyki zawierania umów z euroazjatyckimi dyktatorami dla dobra niemieckiego przemysłu”? Po powrocie z niedawnej podróży do Chin bawarski przywódca Markus Söder wyraził na Twitterze zadowolenie z przyjętej przez niego roli politycznego „eskorta” dla niemieckiego biznesu, dodając: „Prowadzimy Realpolitik zamiast Moralpolitik”. Zaraz po nim do Pekinu udał się Scholz, któremu towarzyszyła duża delegacja biznesowa.
Pozostaje jeszcze kwestia wojskowa. Jeśli Niemcy będą przeznaczać 2 procent swojego PKB na obronę, to będą dysponować czwartym co do wielkości budżetem obronnym na świecie. Gdyby prezydent Trump 2.0 drastycznie zmniejszył obecność USA w Europie, Niemcy wkrótce stałyby się wiodącą potęgą militarną kontynentu poza Rosją. Jaką rolę mogliby odegrać ci wszyscy niemieccy żołnierze i broń? Gdzie, jak i z jakim etosem byliby rozmieszczeni? W jaki sposób Mars miałby stać u boku Merkurego?
Podczas Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa w lutym tego roku, uderzający był kontrast między heroiczną retoryką ukraińskiego prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, który mówił o ukraińskich „wojownikach stawiających opór agresorowi”, a bezbarwnym, wręcz księgowym językiem niemieckiego kanclerza. Zanotowałem w moim notatniku, że Scholz powiedział w pewnym momencie: „Jesteśmy naprawdę pod wrażeniem sposobu, w jaki ukraińscy żołnierze wykonują swoje zajęcia”. Widocznie nie mógł powiedzieć słowa „walczą”. W Niemczech język, który bezpośrednio mówi o wojnie, został skażony skojarzeniami z nazizmem. W 2020 roku szef niemieckiej armii wywołał poruszenie, gdy powiedział, że siły zbrojne kraju powinny być zdolne do zwycięstwa [niem. siegesfähig]. (Niemcy nie mają tego problemu, gdy mówią o swojej drużynie piłkarskiej). Teraz minister obrony mówi, że siły zbrojne muszą być gotowe na walkę [niem. kriegstüchtig]. Znalezienie nowego niemieckiego słownictwa dotyczącego wojny – gotowości do walki i umierania, aby nie trzeba było walczyć i umierać – będzie wymagało wyobraźni i rozwagi.
Niemieckie społeczeństwo określa się mianem „post-heroicznego”. W niedawnym sondażu tylko 38 procent ankietowanych stwierdziło, że byliby gotowi chwycić za broń, by bronić swojego kraju, gdyby został zaatakowany, podczas gdy aż 59 procent stwierdziło, że nie podjęłoby walki. Ale w przeciwieństwie do Polaków czy Estończyków, nie mówiąc już o Ukraińcach, większość Niemców nie uważa groźby wojny na ich terytorium za realną.
Mówienie o niemieckim Angst to stary, wyświechtany frazes. Ale słowo Angst może oznaczać zarówno „strach”, jak i „lęk”. A są to dwie bardzo różne rzeczy. Strach może mobilizować do walki lub ucieczki. Lęk paraliżuje. To właśnie na ten drugi rodzaj niepokoju cierpią obecnie Niemcy. Wyzwaniem dla politycznego i intelektualnego przywództwa będzie skłonienie niespokojnej opinii publicznej do przyjęcia bardziej realistycznych, spójnych moralnie i zrównoważonych geopolitycznie, ekonomicznie i środowiskowo stanowisk, bez nagłego popadania z jednej skrajności w drugą.
A co z Europą? „Niemcy mówią o Europie z wielkim entuzjazmem i przekonaniem”, pisze Van Rompuy, ale nie chcą, aby „Europa zbyt wiele ich kosztowała”. Czy więc będą gotowi, w swoim własnym długoterminowym interesie, zainwestować w przyszłość Europy nieco więcej? Biorąc pod uwagę historycznie uzasadnione obawy przed odrodzeniem niemieckiej potęgi militarnej, Niemcy powinny dążyć do stworzenia bardziej zintegrowanego europejskiego przemysłu obronnego, wzmocnienia europejskiego filaru NATO i Unii Europejskiej, która poważnie traktuje obronność. Wiązałoby się to jednak z uwspólnotowieniem suwerenności w obszarze jeszcze bardziej istotnym i wrażliwym niż waluta krajowa, jak ma to miejsce w przypadku strefy euro. To wyzwanie dla wszystkich krajów europejskich, których przywódcy zawsze muszą zarządzać napięciem między konieczną polityką na szczeblu europejskim a demokratyczną polityką, która wciąż ma charakter narodowy.
W oczekiwaniu na bardziej chwytliwy termin, opisałbym strategię, której potrzebuje Europa od Niemiec, jako Gesamteuropapolitik. Byłaby to polityka w pełni europejska, łączącą to, co w przeszłości było w dużej mierze odrębną Europapolitik [polityką unijną] z Ostpolitik. Czy Niemcy mogą wpłynąć na przesunięcie Unii Europejskiej w kierunku faktycznego strategicznego zaangażowania na rzecz włączenia Ukrainy, Mołdawii, Bałkanów Zachodnich i Gruzji? Czy mogą przyczynić się do odważnego, innowacyjnego procesu reformowania UE, który przygotuje ją zarówno na kolejne duże rozszerzenie, jak i na stawienie czoła niebezpiecznemu światu? Czy mogą pomóc ukształtować nową realistyczną politykę Europy wobec Rosji, nie na następne dwadzieścia miesięcy, ale na następne dwadzieścia lat? I jak Europa jako całość – w tym kraje takie jak samozmarginalizowana Wielka Brytania – ma bronić swoich wartości i sposobu życia w świecie, w którym często refleksyjnie antyzachodnie wielkie i średnie mocarstwa, takie jak Chiny, Indie i Turcja, zyskują coraz większy wpływ, tymczasem amerykańskie zainteresowanie Europą będzie trwale maleć? Niemcy nie mogą zrobić żadnej z tych rzeczy samodzielnie, ale bez Niemiec nie wydarzy się żadna z nich.
Oto współczesne „pytanie niemieckie”, a jedynymi, którzy mogą na nie odpowiedzieć, są sami Niemcy.
tłum. Zofia Majchrzak
Timothy Garton Ash będzie gościem spotkania w Auli im. Jana Baszkiewicza w Gmachu Audytoryjnym Uniwersytetu Warszawskiego 22 maja o godz. 18:30. Jego książka „Homelands: Historia osobista Europy” właśnie ukazała się po polsku [Wydawnictwo Znak] i w 22 innych językach. „Kultura Liberalna” jest patronem medialnym książki.