W polskich Tatrach świętych górskich tradycji jest pod dostatkiem, jak pralin w złotych cukierniach na Krupówkach – wejście na Giewont, zjedzenie „oscypka”, kupno pluszowej chińskiej gęsi czy innej modnej aktualnie od Ustki po Tatry zabawki na straganach pod Gubałówką, zdjęcie na Krupówkach z Kubusiem Puchatkiem, który powoli wypiera tradycyjnego tatrzańskiego białego misia – starszego brata w zakopiańskiej tradycji. No i bryczki ciągnięte przez konie.
Tatry stoją i rosną od 15–20 milionów lat. Niejedną tradycję przetrwały, niejedną przetrwają. Gorzej sprawa wygląda z roślinami i zwierzętami – ofiarami turystów i mieszkańców Podhala.
Tradycyjne zakopiańskie stragany
Górskie tradycje symptomatycznie wiążą się z pieniędzmi – oprócz wymienionego wejścia na Giewont, które jest jednak bardziej tradycją kreowaną przez turystów. Oczywiście nikt poważnie nie powie, że pluszowa gęś to górska tradycja, bo stragany w turystycznych miejscowościach są nimi obwieszone w całej Polsce, jednak faktem jest, że najbardziej widocznym i stałym elementem dolnych Krupówek czy drogi prowadzącej wzdłuż grzbietu Gubałówki w stronę Butorowego Wierchu są gęsto ustawione stragany. I konne bryczki.
Oczywiście nie ma nic złego w zarabianiu pieniędzy. Wprawdzie po słowackiej stronie Tatr straganów jest niewiele, a koni nie ma wcale, jednak w Polsce jest inaczej i można krzywić się na to z powodów estetycznych, ale najwyraźniej jest na to popyt. Nie można jednak z prawa do handlu i usług czynić świętego prawa do zawłaszczenia przestrzeni i krzywdzenia zwierząt w imię wyimaginowanych tradycji.
Przełomowy bus
Jeśli chodzi o konie, to dane sobie przez ludzi święte prawo do zarabiania na ich pracy zostało ustrojone w prawo do kultywowania tradycji. Na przestrzeni wieków konie ułatwiały transport i prace polowe, ale w międzyczasie powstały rowery, ciągniki, samochody, busy i pociągi.
Współczesna praca koni nie wynika z tradycji, tylko z sentymentu klientów do pańskich powozów, kreowanego odpowiednio przez organizatorów kuligów z pochodniami i właścicieli bryczek z ławami wykładanymi baranim futrem. Natomiast praca koni na odcinku Polana Palenica – Polana Włosienica wynika z czystej chęci zysku wąskiej grupy mieszkańców Bukowiny Tatrzańskiej, czyli właścicieli wozów i z wygody turystów.
Dlatego czerwiec, w którym za sprawą działań ministry klimatu i środowiska Pauliny Hennig-Kloski na trasie do Morskiego Oka rozpocznie swoje testowe jazdy elektryczny wieloosobowy bus, jest momentem jednocześnie przełomowym i żałosnym.
Przełomowym, bo nareszcie turystów będzie woził nad Morskie Oko alternatywny dla ciężkich zaprzęgów konnych środek transportu. Żałosnym, bo to kolejny testowany środek, który zostanie wprowadzony na trasę na podstawie wypracowanego żmudnie porozumienia z wpływową grupą przedsiębiorców (bo fasiągami do Włosienicy może powozić tylko 60 licencjonowanych przewoźników spośród 60 rodzin głównie z Bukowiny Tatrzańskiej). W dodatku nie zastąpi koni, a będzie jeździł obok nich. No i nie widomo, jak poradzi sobie zimą, więc właściciele fasiągów będą mogli znowu tryumfować, że nie ma innego rozwiązania i do Polany Włosienicy dojechać można tylko z nimi i ich końmi.
Problem w tym, że nie ma czegoś takiego, jak prawo bycia wwiezionym do Morskiego Oka czy prawo do zarabiania na wwożeniu do Morskiego Oka. Zwłaszcza że, przypomnijmy, możliwość zarobku ma wyselekcjonowana grupa rodzin.
Czyje są góry?
Podczas spaceru w stronę parkingu na Polanie Palenicy, a kiedy przechodzi się przez kasy i bramkę Tatrzańskiego Parku Narodowego, by wejść na drogę do Morskiego Oka, mija się długą kolumnę fasiągów zaprzęgniętych w konie. Można odnieść wrażenie, że pracującym tam przedsiębiorcom coś umyka.
Cała przestrzeń jest tam zorganizowana tak, by to im było wygodnie. Najpierw, by właścicielom busów było wygodnie parkować, oraz podjeżdżać do Polany pośród umykających spod kół turystów. A potem właścicielom fasiągów, którzy zachowują się tak, jakby ta droga została zbudowana z myślą o nich, a piesi byli tam intruzami.
Umyka im najwyraźniej, że Tatrzański Park Narodowy jest dobrem wspólnym, a nie przestrzenią należną przedsiębiorcom.
Ta filozofia własności przestrzeni i prymatu korzyści nad wszelkimi innymi elementami życia społecznego jest widoczna na całym turystycznym Podhalu. To tutejszy znak rozpoznawczy i specyficzny polski, bo tereny pod tymi samymi Tatrami z drugiej strony granicy wyglądają zupełnie inaczej.
Busy – świetnie, że są, bo umożliwiają komunikację do atrakcyjnych turystycznie miejsc. Jednak jeżdżą tak, żeby opłacało się właścicielom, nie turystom. Przykład – z Bukowiny Tatrzańskiej do Polany Palenicy jechałam nieraz przez Zakopane, czyli zaczynając podróż w odwrotnym kierunku niż mój cel, bo busy startują właśnie z Zakopanego i nie zatrzymują się w Bukowinie.
Rozkład jazdy busów – na przykład na przystanku w Poroninie trzeba prześledzić, o której odjeżdżają konkretne firmy transportowe, a nie po prostu bus. A wystarczyłoby ułożyć schemat według godzin, a nie przedsiębiorców.
Zabytki zakopiańskie – w zaniku, bo stare wille płoną, a wtedy na miejscu po nich mogą stanąć nowe apartamentowce, które pomieszczą znacznie więcej turystów.
Wzgórza – w zabudowie, bo na świętym prawie własności ziemi nie obowiązuje żaden plan. W efekcie powstają kolonie domów-widmo zamieszkałych tylko w sezonie.
Stoki – historie o zamkniętej drodze na Gubałówkę czy wyciągu na szczyt Nosala to już legendarne przykłady na to, jak właściciel nie może dogadać się co do udostępnienia terenu, więc go grodzi. Dlatego na Gubałówkę co jakiś czas nie da się wejść, a z Nosala zjechać na nartach.
Skansen wynaturzonej wolności
Podhale to pokazowa wolność w wersji nieskrępowanej żadnymi innymi wartościami. Powinno się po nim oprowadzać, jak po parku miniatur, żeby przestrzec przed fałszem tej wolności, dzięki której wszystko wolno, niczego nie trzeba. Dziwię się, że partie demokratyczne nie pokazują na przykładzie Podhala, co by było, gdyby Polską rządziła Konfederacja.
Staje się to szczególnie bolesne, gdy w grę wchodzi cierpienie zwierząt. Konie, które są zakładnikami przywileju grupy rodzin z Bukowiny, nie mają w ich argumentacji żadnego znaczenia. Liczy się dobro przedsiębiorcy. Droga do Morskiego Oka to symbol takiego traktowania zwierząt – ale robi się to wszędzie. Zlikwidować masowe hodowle? A co z dobrem przedsiębiorców, którzy zainwestowali i chcą zarabiać? Hodowle futerkowe? To samo. Cierpienie zwierząt w obliczu inwestującego przedsiębiorcy traci moc argumentu, jakby nie miało znaczenia.
Informacja, że ministerka środowiska po długich debatach, wspierana między innymi przez posła Łukasza Litewkę oraz organizacje działające na rzecz dobra zwierząt, wywalczyła próbnego busa na drodze do Morskiego Oka to sensacja, którą żyją media. Dlatego, chociaż to przełom, ogólne wrażenie jest smutne.
Ruszcie się
Morskie Oko jest traktowane jako obowiązkowy punkt programu podczas wizyty w Tatrach i można to zrozumieć, bo jest tam pięknie – widok monumentalnych Mięguszowieckich Szczytów wpadających wprost do granatowo-szmaragdowej wody jest niezapomniany. Ale to nie znaczy, że każdemu należy się tam podwózka. Giewont można uznać za podobnie obowiązkowy, a żaden koń tam nie jeździ. Jak ktoś chce dotknąć krzyża na szczycie, to ustawia się karnie w kolejce na szlak i wspina z mozołem. Nie słychać argumentów, że dziecko chce zobaczyć, że osoba bez kondycji nie da rady.
Skoro tam się da, to do Morskiego Oka też. Po asfaltowej drodze można iść nawet w klapkach, w tym przypadku nikt się nie będzie śmiał.
Bo Park Narodowy to nie tylko dobro wspólne, to także wspólny obowiązek – ochrony tego dobra. A górskie panoramy wymagają wysiłku, nikt nie powiedział, że są demokratyczne. Żeby je zobaczyć, nie wystarczy zapłacić woźnicy za pracę konia. Jeśli ktoś nie ma siły wejść do Morskiego Oka, a nie ma niepełnosprawności, które uzasadniałyby podwózkę, to widocznie nie jest to atrakcja dla niego. Na Żuławach też jest pięknie.
* Zdjęcie wykorzystane jako ikona wpisu: Wikimedia.