Mamy zatem po polsku dwie książki sygnowane nazwiskiem Charlesa Reznikoffa, a jeśli liczyć poświęcony mu monograficzny numer „Literatury na świecie” (która, nawiasem pisząc, po trzydziestu latach zmieniła sobie ostatnio logo), to nawet trzy. Tą trzecią jest przekład jego powieści zatytułowanej po polsku „Muzykant”, a w oryginale nieco mniej jednoznacznie: „The Manner «Music»”. Wiedza o autorze pozostaje w naszym społeczeństwie nadal dość ezoteryczna, ale też chyba nie musi i nawet nie może być inaczej. Reznikoff umasowiony straciłby sens. Gdzieś w prasie albo w gąszczu portali nibyinformacyjnych mignęła mi wzmianka o „Muzykancie” – że tam nic się nie dzieje. No a co ma się dziać? Ludzie żyją – tyle się dzieje. Może więc lepiej, że tom jego wierszy „Co robisz na naszej ulicy”, choć wydany nie bardzo dawno, jest obecnie całkowicie niedostępny na rynku. „Muzykant” zresztą też już się wyczerpał. Ach, te dzisiejsze nakłady.

Poeta piszący prozę osiąga niekiedy osobliwe rezultaty. Wcale nie muszą one być tak zwaną prozą poetycką, która z kolei wychodzi często spod piór nie do końca uformowanych prozaików. Proza Reznikoffa nie jest „poetycka” w sensie potocznie rozumianej „poetyckości”, chociaż można w niej natrafić na rewelacyjne frazy, jak na przykład „stwardniałe bobki szofera” [s. 40 polskiego wydania] (w pierwszym zachwycie chciałem tak nazwać ten felieton). Natomiast obraz rzeczywistości, jaki się z niej wyłania, jest specyficzny. O ile na przykład proza Borysa Pasternaka przedstawia rzeczywistość za lekką mgłą, wskutek czego jej rozumiejąca lektura jest wyjątkowo trudna, o tyle proza Reznikoffa, chociaż podaje perfekcyjnie precyzyjne obrazy niektórych szczegółów, jest „punktowa”. Punktuje wybrane fragmenty świata tak, jak gdyby patrzący obserwator skupiał całą swoją, skądinąd nadzwyczaj baczną uwagę na niektórych drobnych detalach otoczenia, nie dbając za to ani trochę o obraz całości. Narrator „Muzykanta” wydaje się trochę autystyczny – a właściwie obaj narratorzy, o czym więcej za chwilę. Czytanie takiej prozy jest ciekawym doświadczeniem lekturowym, a dla czytelnika okazjonalnego może być faktycznie deprymujące.

„Muzykanta” można też czytać politycznie. Czemu nie. Jest to relacja o życiu ubogiego, pozostającego na marginesie, wykluczonego społecznie kompozytora, któremu nie udaje się zaistnieć w świecie, zwłaszcza zaś w świecie biznesu artystycznego, opowiedziana przez jego prostodusznego znajomego zarabiającego na życie akwizycją bliżej nieokreślonych towarów handlowych. (Nie będzie zbyt frywolną fantazją widzieć w „Muzykancie” pastisz „Doktora Faustusa”). Narracja jest podzielona między owego znajomego a samego bohatera, tekst mówi do nas głosami obu tych postaci, głosy te są jednak pod wieloma względami podobne w tonie. Akcja powieści umieszczona jest w latach trzydziestych zeszłego wieku – w Stanach Zjednoczonych dzieje się źle, a z Europy napływają coraz bardziej ponure sygnały. Zarówno bohater, jak i narrator są Żydami, ale ich problemy wynikają głównie nie z tego, że reprezentują określony naród czy też klasę społeczną, lecz z tego, że reprezentują ludzkość. Stąd lektura polityczna, aczkolwiek możliwa, nie byłaby w tym przypadku tak celna, jak lektura egzystencjalna, przy czym przymiotnik ten odnosi się nie do modnego w połowie ubiegłego wieku kierunku filozoficznego, lecz do egzystencji ludzkiej jako takiej, do tego, że wszyscy istniejemy, choć nikogo z nas nie zapytano, czy życzy sobie istnieć.

Ameryka bardzo długo funkcjonowała w wyobraźni zbiorowej naszego świata jako kraj umożliwiający odniesienie sukcesu każdej jednostce, która odpowiednio wytrwale i konsekwentnie na niego zapracuje. Ameryka wytrwale i konsekwentnie pracowała na podtrzymanie tej wizji i długo jej się to udawało. Reznikoff proponuje w „Muzykancie” przyjrzenie się rewersowi tego jasnego obrazu. „Ludzie sukcesu” przewijają się tutaj głównie w tle i są bardzo nieciekawi, zarówno dla czytelnika, jak i dla siebie nawzajem, ponadto zaś ich „sukces” jest niestabilny i nietrwały. Ale nie jest to ze strony autora krzyk protestu ani manifest oskarżenia w stylu Johna Steinbecka. Reznikoff nie stawia nam przed oczami losów swoich głównych bohaterów jako tragedii społecznej ani tym bardziej nie wskazuje winnych jej zajścia. Jest od tego jak najdalszy. Jest bliski raczej stoickiemu zaleceniu mówiącemu, że obojętnie wobec tego, jaka rola przypadła ci w życiu – króla czy żebraka – staraj się odegrać ją jak najlepiej. Przytoczenie pod koniec utworu imienia Zenona z Kition, założyciela szkoły stoickiej, to znacznie więcej niż przypadkowy popis erudycji. Jude Dalsimer, tytułowy muzykant, znajduje się nisko, próbuje wspiąć się nieco wyżej, ale nie desperuje, kiedy ten zamiar mu się nie udaje. Popada natomiast w szaleństwo, lecz nie sposób odgadnąć, czy wynika to z jego klęski życiowej, czy z jakichś wewnętrznych przyrodzonych dyspozycji. I proszę – znów coś wspólnego z „Doktorem Faustusem”! (Czy Reznikoff pisał „Muzykanta” przed wydaniem przez Manna tej powieści?). „Sukces życiowy” jest tutaj elementem niemającym zasadniczego wpływu na kondycję postaci. Jest, to jest, a jak go nie ma, to nie ma. Jest niemal po heglowsku „zniesiony”. Jest i nie jest.

W posłowiu do przekładu Piotr Sommer informuje, że w krytyce amerykańskiej przyjmuje się, iż dwie główne postacie „Muzykanta”, Jude i bezimienny narrator, to „rozłamana na dwoje postać autora”, a sama powieść jest „autobiograficzn[a] nie wprost” [s. 182]. Hm, to osobliwe. Bo narrator wielokrotnie i dobitnie mówi nam, że tworzona przez Jude’a muzyka jest dla niego, narratora, niezrozumiała, nieciekawa i nieprzyjemna. Ostatnim razem, kiedy ma z nią do czynienia (choć już tylko w postaci mruczanda popadającego w obłęd Jude’a i postukiwania przez niego nożem w szklankę), stwierdza nawet: „muzyka nigdy nie wydawała mi się tak całkowicie pozbawiona sensu i pożytku, jak teraz” [s. 167]. Otóż, jeśli przyjąć rozpoznanie krytyczne za dobrą monetę, wypadałoby uznać, że w „Muzykancie” Reznikoff przeprowadził ni mniej ni więcej, tylko psychomachię z samym sobą, a w dodatku zakończył ją, unicestwiając „artystowską” część swojej jaźni i pozostawiając przy życiu część „mieszczańską”, „praktyczną”. Do diaska, czyżby naprawdę podczas pisania tej powieści wcielił się w niego Tomasz Mann? Trudno byłoby znaleźć dwóch twórców literatury dwudziestowiecznej, którzy bardziej by się od siebie różnili, a tu proszę – jakież osobliwe powinowactwa z wyboru.

Powieść Reznikoffa z pewnością nie jest literaturą przydatną na nasz czas. Nie dlatego, żeby była oderwana od rzeczywistości. Przylega do niej bardzo intensywnie, ale w bardzo niepowszednim chwycie. Jej autor był, zdaje się, człowiekiem nienarzucającym się otoczeniu – umiał jednak po cichu, na uboczu, niedostrzegalnie dla swoich współczesnych, wykreować jedną z bardziej godnych uwagi wizji swojego i naszego świata. Zrobił to bez rozgłosu, ale bardzo skutecznie. Jego twórczość jest dowodem na to, że można wypowiedzieć zdanie odrębne bez zakrzykiwania wszystkich dokoła. Właśnie to czyni go nieprzydatnym dla dzisiejszej większości i bardzo przydatnym dla tych, którzy chcą i umieją słyszeć ten niegłośny, lecz bardzo wyraźny głos.

 

Książka:

Charles Reznikoff, „Muzykant”, przełożyli Piotr Sommer i Marcin Szuster, posłowie Piotr Sommer, WBPiCAK [Wojewódzka Biblioteka Publiczna i Centrum Animacji Kultury], Poznań 2024.