Debiut Katarzyny Pochmary-Balcer „Lekcje kwitnienia” był świeży i nieszablonowy. Opowieść o grupie ludzi, których w zasadzie nic nie łączy – no może poza poczuciem, że czegoś im w życiu brak – okazała się w roku premiery (czyli 2018) rzeczą naprawdę oryginalną. Był to ten moment, kiedy polski rynek wydawniczy już za chwilę miała zacząć „zalewać” proza autobiograficzna, czy jeśli ktoś woli – autofikcyjna. Pochmara-Balcer podarowała nam wtedy mnogość bohaterów, dobrze skrojony pomysł fabularny, a do tego sprawną językowo narrację.

Rozkwitanie i więdnięcie

O czym opowiadają „Lekcje kwitnienia”? Jest to przede wszystkim studium pokazujące, jak łatwo nami manipulować w momentach kryzysu, załamania, ale też po prostu w chwilach, gdy ogarnia nas przejmująca nuda. Jednak dopiero na samym końcu tej niedługiej książki dowiadujemy się, dlaczego bohaterowie snują tę historię, której główną bohaterką jest Eliza Bąk – guru – jak podpisała się na swojej wizytówce, którą wręcza wszystkim na pierwszym spotkaniu.

Tomasz jest kierownikiem zmiany w sklepie – z o wiele większymi życiowymi ambicjami. Sandor – mężem w żałobie, który widzi duchy i nie potrafi opuścić Polski, by wrócić do swojego rodzinnego kraju, czyli Węgier. Dominikę przerasta macierzyństwo, a Adam to przemocowiec pracujący w policyjnym laboratorium. Wydarzenia, które ich połączą, poznajemy właśnie z ich perspektyw, dowiadując się przy okazji nieco więcej o ich codzienności. 

Najważniejszą osobą, wokół której koncentrują się myśli i działania pozostałych bohaterów jest jednak w „Lekcjach kwitnienia” Eliza. Każda i każdy zobaczył w niej dokładnie to, co chciał i czego mu brakowało. Eliza to kobieta tajemnicza i roztaczająca nieodparty urok. Z czasem zaczyna przekazywać grupie swoją „filozofię”, według której człowiek, będący drapieżcą, musi zrezygnować z tej części swojej natury i stać się niczym roślina. Droga do tego jest dość niesztampowa, ale uczestniczki i uczestnicy spotkań z Elizą przestają z czasem podważać zasadność swoich działań, wchodząc coraz głębiej w świat, który obiecuje im spokój, miłość i szczęście.

Opowiadając losy ich „sekty”, jedni czują się zażenowani: „Zostałem zmanipulowany” – mówi Adam, „nie rozumiem doprawdy, o co tyle hałasu” – przekonuje Tomasz. Sandor i Dominika są do końca przekonani, że Eliza chciała im pomóc i dać szansę się wygadać. Bo czasem tyle wystarczy.

„Lekcje kwitnienia” to rozpisana niezwykle umiejętnie opowieść na głosy. Ta polifoniczność i fragmentaryczność jest największym atutem książki. Nic nie zostaje tu nazwane wprost, a niedopowiedzenia sprawiają, że łatwiej uwierzyć w jej prawdziwość. Autorka wiarygodnie żongluje postaciami, ich życiorysami i emocjami. Jednak stawka tej debiutanckiej prozy jest znacznie wyższa. To książka o tym, jak bardzo potrzebujemy wspólnoty, drugiego człowieka, jak zabójcza potrafi być samotność, a przy tym jak złudna jest często nadzieja, że wspólnotowość rozwiąże za nas nasze własne problemy i uleczy nasze traumy.

Ta ostatnia obietnica wydaje się niezwykle atrakcyjna. Włączenie w pewne struktury społeczne może wydawać się lekiem na wszystkie lęki. Jednak te obwarowane są nakazami i zakazami, które ostatecznie budują nam często dokładnie taki sam świat, od którego próbowaliśmy uciec.

Chwila prawdy

„Lekcje kwitnienia” były naprawdę ciekawym i dojrzałym debiutem. Dlatego tym bardziej czekałam na drugą książkę autorki. Jak wiadomo – często to od niej zależą dalsze losy pisarki czy pisarza. Po sześciu latach, czyli w 2024 roku, oto mamy kolejną prozę Pochmary-Balcer! – „Swobodne wpadanie”.

Najpierw była konsternacja. Wydawca umieścił na okładce taki oto opis powieści: „Duszna, gęsta atmosfera, ciasnota niewielkiego mieszkania i tajemnica, którą ojciec przywiózł ze sobą jak puszkę Pandory, na zawsze zmieniają oblicze rodzinnych relacji”. Dopadło mnie przerażenie. Czyli znów proza autofikcyjna? Nawet po oryginalnym debiucie nie udało się autorce uciec od tej nowej mody literackiej. Zaczęłam więc czytać „Swobodne wpadanie” z ogromną dozą nieufności. Niesłusznie. U Pochmary-Balcer nic nie jest oczywiste. Zamiast zgranej figury przemocowego, bezrobotnego ojca alkoholika mamy tu mężczyznę w stylu bon vivanta, który – a i owszem – zostawił córkę, gdy ta miała zaledwie kilka lat, ale lubi do niej nieoczekiwanie „wpadać” – stąd też tytuł powieści. Początek jest więc znów niebanalny, zresztą tak jak cały fabularny koncept tej powieści.

Życie głównej bohaterki i narratorki, czterdziestoletniej Oluchny (jak pieszczotliwie nazywa ją ojciec), toczy się między próbą ogarnięcia tego, co w mieszkaniu (w tym zepsutej lodówki, która będzie jak refren tej opowieści), a odwożeniem dzieci do placówek edukacyjnych, robieniem zakupów, odwiedzaniem dzielnicowych przychodni. O tym, że trójka dzieci ma też obecnego w tym samym mieszkaniu ojca, dowiemy się jakby mimochodem, a nieuważnej czytelniczce czy czytelnikowi może to w ogóle umknąć. Całą przestrzeń niewielkiego mieszkania zagarnia bowiem ojciec narratorki, postać zaskakująca i niejednoznaczna:

„To historia mojego ojca, który wypada z ram wszelkiej opowieści. Mojego ojca niemieszczącego (ego) się w spodnie, niepodlegającego (ego) narracjom, uciekającego (ego) przed etykietami domorosłych psychologów i szufladami dyplomowanych terapeutów rodzinnych. To historia mojego ojca i jego osobistego orszaku, jego bandy poupychanych w różnych czasach i przestrzeniach czterdziestu rozbójników, którzy pomagali mu unikać podatków, sprzedawać trefny sprzęt, a w końcu dokonać ostatniego skoku, skoku o złamanej tyczce w mętne mielizny kryminalnych ambicji” [s. 99]. 

Może w IPN-ie dowiem się, kim był mój ojciec 

Oluchna też nie jest postacią jednoznaczną. Wcale nie czujemy do niej wyłącznie współczucia z powodu wychowania bez ojca i braku alimentów, które pozwalałyby na w miarę dostatnie życie. Jej opowieść o niespodziewanej wizycie ojca zdaje się czymś w rodzaju „wyrównania rachunków”. Jak sama zdradza, zawsze szukała ojca, ale w zasadzie najlepiej odnajdywała go w literaturze. Bardzo ciekawe wyznanie – czy to ojciec stał się motorem dla jej pisarstwa? Ta niejednoznaczność to chyba największy atut tej książki. Nikt nie ma tu stuprocentowej pewności co do relacji tej dwójki. Narratorka zastanawia się czasem, czy gdyby była synem, a nie córką, to mogłaby ona wyglądać inaczej: 

„Dopiero później przychodzi mi do głowy, że ojciec mógłby tego nie wytrzymać. Takiego syna, zwłaszcza gdyby ten wyszedł na ludzi. Ojciec patrzyłby na dojrzałą, a przecież młodszą i jeszcze, nie daj Boże, wyższą wersję siebie, na odpowiedzialnego chłopaka z jego kolorem oczu i kształtem brody. Na młodego mężczyznę, który słucha, gdy inni mówią, i nie traktuje tego czasu jako straconego, który myśli, zanim coś zrobi, który bierze odpowiedzialność. Ojciec widziałby swoje geny w tej zupełnie przecież obcej osobie, widziałby możliwości, które ktoś zrealizował za niego, podczas gdy on sam… szkoda gadać” [s. 85]. 

Prawy sierpowy, bez zbędnych sentymentów, wszak Oluchna ich mieć nie musi. Nawet przy wyznaniu ojca dotyczącym jego własnego dzieciństwa (przemocowy ojciec alkoholik) powieka jej nie drgnie. Oczywiście nie musi i nikt nie ma prawa tego oceniać. Ale właśnie to czyni narratorkę ciekawszą – ta dwuznaczność, nasza niepewność co do jej intencji. 

Intencje ojca są w zasadzie jasne – chce się „przechować” u córki, bo znów ma kłopoty, a nie ma przecież nic mocniejszego niż więzy krwi. Sam ma o sobie zawsze jak najlepsze zdanie. Autoportret, który kreśli, jest wyidealizowanym obrazem stworzonym przez narcyza:

„Ojciec uwielbia wspominać przeszłość. Tę chlubną, bo innej nie ma. Wszelkie reminiscencje, które mogłyby rzucić cień na to, jak on sam myśli o sobie (doskonale), ulegają recyklingowi we wspomnienia chwalebne. Osobista polityka historyczna ojca nie zna pojęcia wstydu czy winy. On po prostu lubi siebie i złego słowa o sobie nie da nikomu powiedzieć” [s. 56]. 

W przeciwieństwie do córki, która zdaje się siebie nie lubić w ogóle. Siebie, swojego życia, codziennych obowiązków, swojego otoczenia. Ale czy faktycznie ojciec akceptuje siebie bez wyjątku?

Narracyjny trzon

W tej krótkiej (znów tylko 150 stron) powieści autorce udaje się stworzyć rzeczywistość, która wymyka się obojgu bohaterom, a którą za wszelką cenę starają się oswoić i uporządkować. W tę swoistą grę włącza też nas – czytelniczki i czytelników – a że ma niebywałą umiejętność snucia opowieści, przeskakując do różnych porządków, chcemy z Pochmarą-Balcer w nią zagrać.

Ta gra nie odbywa się jednak wyłącznie na poziomie fabuły. Niezwykle ważną rolę w „Swobodnym wpadaniu” pełni również język. To właśnie on i mieszanie emocjonalnych porządków – tego zupełnie na serio i tego ujętego z przymrużeniem oka, a więc powagi z parodią czy ironią – sprawia, że warto zwrócić uwagę na drugą książkę Pochmary-Balcer, nawet jeśli mamy już serdecznie dość opowieści z serii trudne relacje córka–ojciec i próby przepracowywania związanych z tą relacją traum.

„Swobodne wpadanie” jest przy tym inne niż „Lekcje kwitnienia”. Autorka rezygnuje tu z wielogłosowości i historii z wyraźnym początkiem i końcem, za co przy debiucie została doceniona choćby przez nominacje do ważnych nagród literackich, takich jak Nagroda Literacka im. Witolda Gombrowicza oraz Nagroda Conrada. A jednak obie te książki napisane są z doskonałym wyczuciem tonu, który świetnie łączy to, co charakterystyczne dla popkultury i podwórkowych rozmów, z dyskursem, który znamy z uczelnianych konferencji. Autorka balansuje tu na krawędzi, po przekroczeniu której można popaść w przesadę i kicz, a jednak udaje jej się tego uniknąć. Tworzy swój niepowtarzalny styl i bez wątpienia ma talent do snucia opowieści, w których potrafi nas „usidlić” i zatrzymać na dłuższą chwilę.

 

Książki:

Katarzyna Pochmara-Balcer, „Lekcje kwitnienia”, wyd. Nisza, Warszawa 2018. 

Katarzyna Pochmara-Balcer, „Swobodne wpadanie”, wyd. Cyranka, Warszawa 2024.