Tomasz Sawczuk: Prezydent Macron nagle zarządził przedterminowe wybory parlamentarne we Francji. To był wielki błąd czy genialne posunięcie?
Jacques Rupnik: Było wiele spekulacji, dlaczego zrobił coś tak ryzykownego. Patrząc racjonalnie, miał niewielkie szanse na sukces. Przed chwilą mieliśmy wybory do Parlamentu Europejskiego, w których przegrał. Po porażce trzeba wyciągnąć wnioski, ale mógł po prostu powiedzieć, że jego program europejski nie odniósł sukcesów, że źle się stało – a teraz kontynuujemy pracę. Tak zrobił w Niemczech kanclerz Olaf Scholz, którego partia uzyskała w wyborach do PE wynik gorszy niż partia Macrona.
Jego decyzja była dziwna, ponieważ Macron przyszedł do władzy w 2017 roku jako liberalne proeuropejskie centrum, którego celem było przekroczenie antagonizmu między prawicą a lewicą – opowiadał się przeciwko populistycznym emocjom na skrajnej prawicy i lewicy. Miał więc być kandydatem rozumu, a zrobił coś nierozsądnego, wybrał zagranie hazardowe – hazard to nie rozum.
To prawda, że w jego postawie można dostrzec pewną logikę: przegrałem wybory i biorę za to odpowiedzialność; przyjmuję przesłanie wyborców i konfrontuję ich z trudnym wyborem dalszego kierunku politycznego. Ale to jest postawa egoistyczna, na zasadzie: patrzcie, przecież zasługuję na poparcie! Tak nie działa polityka.
Co takiego chciał osiągnąć Macron? Wydawało się oczywiste, że jego partia przegra.
Zakładał, że Zjednoczenie Narodowe może liczyć na większy sukces w wyborach europejskich niż krajowych, ponieważ tamte nie miały istotnych konsekwencji dla polityki wewnętrznej – w wyborach europejskich było więcej przestrzeni na głos protestu.
Po drugie, od dłuższego czasu trwał głęboki podział na lewicy, związany w szczególności z sytuacją w Gazie. Frakcja skrajnie lewicowa, w tym partia Francja Niepokorna Jean-Luca Mélenchona, mówiła rzeczy, które nie były może poparciem dla ataku Hamasu z 7 października, ale próbą umieszczenia go w kontekście historii palestyńskiego ruchu oporu. W niektórych przypadkach zmierzało to wprost w kierunku wrogości wobec Izraela. Była to celowa strategia, aby przypodobać się istotnej grupie wyborców o korzeniach migracyjnych.
Było to jednak całkowicie sprzeczne ze stanowiskiem centrolewicowej Partii Socjalistycznej, a w szczególności jej lidera w kampanii europejskiej Raphaela Glucksmanna, syna filozofa André Glucksmanna – mojego przyjaciela i wielkiego sprzymierzeńca wschodnioeuropejskiego ruchu antytotalitarnego. Zdaniem Glucksmanna juniora, Hamas jest organizacją terrorystyczną, a jego działanie było aktem terrorystycznym. To nie usprawiedliwia odpowiedzi, która byłaby niehumanitarna albo nieproporcjonalna. Ale odpowiedź należy umieścić w kontekście agresji ze strony ludzi, którzy chcą unicestwić państwo Izrael. Ten podział przeniknął do kampanii europejskiej, w której lewica była kompletnie poróżniona.
Macron przypuszczał zatem, że będzie mógł wykorzystać sytuację – że w wyniku istniejących konfliktów umiarkowana socjaldemokracja oddzieliłaby się od skrajnej lewicy. A równocześnie chciał wykorzystać podział na prawicy, gdzie umiarkowana część republikańska byłaby przerażona perspektywą dojścia skrajnej prawicy do władzy.
Ale wyszło inaczej.
Stało się coś zupełnie przeciwnego. Prezydent osłabił centrum, wzmocnił skrajną prawicę i dał impuls do powstania szerokiej lewicowej koalicji Nowego Frontu Ludowego. Do tego moment był katastrofalny – jeśli ogłasza się wybory zaraz po poprzednich, jest to zbyt krótki czas, żeby wyborcy zmienili zdanie. Można było wyobrazić sobie przyspieszone wybory jesienią, gdy rząd spotkałby się z obstrukcją z prawicy i lewicy w kwestii budżetu państwa. Wtedy nie tylko przeminęłaby już euforia związana z wygraną skrajnej prawicy w eurowyborach, ale i uzasadnienie byłoby lepsze: w takich warunkach nie mogę rządzić, trzeba wyjaśnić sytuację. Nie mówię, że to byłby akt geniuszu, ale przynajmniej wszyscy by rozumieli, o co chodzi.
Koalicja Macrona pod nazwą Ensemble [Razem] uzyskała w pierwszej turze jedynie 21 procent głosów. Dlaczego straciła poparcie?
Po ostatnich wyborach nie było jasne, co chce zrobić. Chciała kontynuacji, ale nie było wiadomo w jakim celu. Skłaniała się w kierunku prawicy, gdy mówiła o imigracji. Ale przed drugą turą wyborów parlamentarnych wchodziła w koalicje z lewicą, aby zwiększyć szanse na pokonanie kandydatów skrajnej prawicy. Robiła więc ruchy to w prawo, to w lewo – a centrum zanika. Ludzie nie rozumieją, na czym to centrum w końcu polega.
Każdy komentator doda też coś na temat bieżących powodów społecznego niezadowolenia – jednym ze źródeł popularności Zjednoczenia Narodowego Le Pen są problemy materialne osób z niższych warstw społecznych. Ale chodzi również o osobiste odrzucenie Macrona jako takiego. On był złotym chłopcem, gwiazdą, która w 2017 roku pojawiła się znikąd i która uczyniła się niezastępowalną w kolejnych wyborach w 2022 roku. To było bardzo błyskotliwe jak na kogoś, kto nigdy wcześniej nie został wybrany na żaden urząd.
Nowa sytuacja polega na tym, że Macron stał się dla własnej partii obciążeniem. Wraz z upływem czasu jego bardzo osobisty styl sprawowania prezydentury zaczął powodować problemy. On miesza się we wszystko, musi się wypowiedzieć na każdy temat. Jest bardzo bystry i wierzy, że może pokonać każdego w dyskusji. A to zaczyna irytować ludzi, nawet jeśli jego argumenty są trafne, a często są. Uważa się go teraz za polityka przebrzmiałego, co nie wróży dobrze na przyszłość.
Zjednoczenie Narodowe uzyskało znacznie lepszy wynik niż w poprzednich wyborach. Czy partia Le Pen zyskuje na rozczarowaniu Macronem?
Wyborcy Macrona nie głosują na Front Narodowy [historyczna nazwa obecnego Zjednoczenia Narodowego, którą posługuje się zamiennie prof. Rupnik – przyp. red.]. Głosują nań dawni wyborcy Republikanów, czyli tradycyjnej prawicy, z której wywodzili się prezydenci Chirac i Sarkozy.
Oryginalnym celem Macrona było osłabienie umiarkowanej lewicy i prawicy – i to mu się udało, tak doszedł do władzy. W 2017 roku był kompletnym outsiderem. Udało mu się wygrać dzięki nadzwyczajnym okolicznościom. Lewicowy prezydent Hollande zdecydował wtedy, że nie będzie kandydować na drugą kadencję, co jest niezwykłe dla prezydenta – nawet Biden chce kandydować.
Wtedy Partia Socjalistyczna zorganizowała prawybory. Chciała zrobić coś naprawdę demokratycznego, w stylu amerykańskim. Ale, jak wiadomo, w prawyborach głosują najbardziej zagorzali działacze, którzy mają poglądy na lewo od ogółu wyborców. Wybrali więc kandydata, który nazywał się Benoit Hamon, był szerzej nieznany, a jego program przewidywał gwarantowany dochód podstawowy i depenalizację marihuany. No to już można sobie wyobrazić karykatury – będzie płacił ludziom za palenie trawki w domu! [śmiech] I tak kandydat partii, która miała prezydenta, większość w parlamencie i rządziła we wszystkich dużych miastach, otrzymał w wyborach 6 procent głosów.
Tymczasem umiarkowana prawica wybrała wtedy na kandydata François Fillona, który rzeczywiście mógł wygrać. Ale pod koniec kampanii wybuchł skandal związany z jego żoną, która przez wiele lat pobierała wynagrodzenie jako asystentka parlamentarna, tyle że nigdy nie wykonywała pracy, a nawet nie pojawiała się w parlamencie. I zajął w wyborach trzecie miejsce, z niewielką stratą do drugiej Marine Le Pen.
Porażka Fillona była dla umiarkowanej prawicy traumatyczna. Nigdy się po niej nie podnieśli i do dzisiaj nie mają właściwego lidera. Eric Ciotti, który w 2024 roku tymczasowo pełnił obowiązki przewodniczącego Republikanów, postanowił na własną rękę zawrzeć sojusz z Frontem Narodowym, który od zawsze był ich arcywrogiem. Chirac mówił, że taki sojusz mógłby powstać tylko po jego trupie i wolno współpracować z każdym, kto jest przeciwko tym ludziom.
Dlaczego to jest tak ważne?
To się odnosi do historii. Front Narodowy miał dwa źródła. Ojciec Marine Le Pen tworzył partię z ludźmi, którzy współpracowali z reżimem Vichy marszałka Petaina, a także z tymi, którzy mieli problem z zaakceptowaniem niepodległości Algierii. Były to więc dwa rodzaje opozycji wobec gaullizmu. Poza tym była to radykalna partia protestu, otwarcie ksenofobiczna i antyimigrancka. Cóż, dzisiaj wszyscy mówią, że migracje to ważny temat, ale trudno tak nie mówić, gdy twierdzi tak przytłaczająca większość wyborców.
Marine Le Pen poszła tym tropem, chociaż w inny sposób. Rości sobie „prawa autorskie” w temacie migracji. Mówi do umiarkowanej prawicy: myśleliście, że ten temat jest powyżej waszej godności, chcieliście udowodnić, że jesteście otwarci i europejscy – i byliście tak otwarci, że kraj ma tego dość. A jednocześnie odeszła od polityki ojca w wielu kwestiach, które historycznie były dla partii istotne – nie ma obecnie żadnego odniesienia do korzeni z okresu drugiej wojny światowej, nie ma również antysemityzmu. Wręcz przeciwnie – jest tutaj rzecz całkowicie nowa. Im bardziej Mélenchon i skrajna lewica próbowali dokonać powiązania między wojną na Bliskim Wschodzie a populacją imigrancką na przedmieściach, tym bardziej Zjednoczenie Narodowe krytykowało islamizm i antysemityzm.
W istocie, Le Pen tak bardzo odwróciła się od dziedzictwa ojca, że są teraz Żydzi, a wręcz znaczące postaci żydowskiej społeczności we Francji, którzy nawołują do głosowania na Zjednoczenie Narodowe – w tym Serge Klarsfeld, który jest najbardziej znanym francuskim łowcą nazistowskich zbrodniarzy. Teraz mówi, że kiedy widzi lewicę, która przymila się islamistom, nieraz z wykorzystaniem antysemickich tonów, to w drugiej turze woli Zjednoczenie Narodowe. Nie wszyscy Żydzi tak myślą, niektórzy moi przyjaciele są tym zszokowani. Ale to pokazuje, jakiego zwrotu udało się dokonać Le Pen.
Czy w takim razie Zjednoczenie Narodowe wciąż jest partią skrajnej prawicy? A jeśli tak, to w jakim sensie?
Jedną kwestią są jej ideologiczne źródła. Partia by tego nie przyznała, ale opiera się na etnicznej definicji narodu. Na wiecach mają slogan: „jesteśmy w domu”. To sugeruje, że wszyscy ci migranci wcale nie są w domu. Jest to przeciwne temu, czym była dotąd francuska prawica głównego nurtu, która przyjmowała obywatelską koncepcję narodu.
Innym znakiem jest ich retoryka odwołująca się do ludu: „ludzie tego chcą”. Natomiast elity są skorumpowane, odległe i niezainteresowane waszymi problemami. To zaś wiąże się z wiarą w silnego przywódcę i silną władzę wykonawczą. Jest też wiele podobieństw z przedstawicielami narodowego populizmu na świecie, takimi jak PiS w Polsce.
Jednak w sprawie terminologii trwa debata. W obecnych wyborach lewica zjednoczyła się pod hasłem zatrzymania faszyzmu. Nawet nazwa koalicji – Nowy Front Ludowy – w jasny sposób nawiązuje do antyfaszystowskiego Frontu Ludowego z 1936 roku. Sympatyzuję z życzeniem zatrzymania Frontu Narodowego, chociaż nie wydaje mi się, żeby określanie ludzi mianem faszystów było w tym szczególnie pomocne.
Może nie wystarczyć.
Ludzie, którzy na nich głosują, nie są zbyt faszystowscy. Patrząc historycznie, Front Narodowy miał dwa główne elektoraty. Po pierwsze, byli to ludzie wypędzeni z Algierii po ogłoszeniu niepodległości. To ponad milion osób, które osiedliły się w większości w południowej Francji. Nie byli witani szczególnie ciepło i nie czuli się za bardzo w domu, ponieważ przez 150 lat mieszkali po drugiej stronie morza. A potem, ledwie się osiedlili, proszę zgadnąć, kto zaczął przybywać do Francji – imigranci z Algierii, przyjeżdżający do pracy. To im się niezbyt podobało.
Drugą grupą była klasa pracująca – która przychodziła tam z Partii Komunistycznej. Po drugiej wojnie światowej Partia Komunistyczna była we Francji bardzo silna, miała nawet ponad 20 procent poparcia. Mówiło się o czerwonym pasie wokół Paryża, co oznaczało robotnicze przedmieścia stolicy. A kiedy przybyli migranci, osiedlali się właśnie na tych przedmieściach. Mieszkańcy, którzy mogli sobie na to pozwolić, przeprowadzili się do miasta. A reszta, która nie mogła sobie na to pozwolić, stopniowo wyprowadzała się jeszcze dalej, z niechęcią patrząc na rosnącą liczbę przybyszów. Jest to nowa kategoria społeczna, której przedstawiciele w gruncie rzeczy nie mieszkają ani w miastach, ani na wsi, lecz w nowego typu osiedlach niewielkich domów, około 100 kilometrów od miasta. I dojeżdżają samochodem do pracy, więc jeśli z powodów ekologicznych wzrasta cena benzyny, co chciał wprowadzić Macron… to zaczynają się protesty „żółtych kamizelek”.
Jednak obecny sukces Le Pen wynika z tego, że doszła trzecia grupa wyborców, czyli część niższej klasy średniej, która ma poczucie deklasacji i dołącza do głosu protestu. Nie oznacza to, że zgadzają się ze Zjednoczeniem Narodowym we wszystkim albo będą zawsze głosować tak samo.
Ale rezultat jest taki, że Le Pen zyskuje, a Macron traci.
Nie jest to wynik, który chciał osiągnąć Macron – chciał on zbudować silne, proeuropejskie i liberalne centrum, pożyczając od centrolewicy i centroprawicy. Tymczasem osłabił jednych i drugich, a wzmocnił skrajności. Jak pan słyszy, jestem wobec tego bardzo krytyczny – jako zwolennik, bo głosowałem na niego dwukrotnie.
Mam bardzo dobre zdanie o jego błyskotliwym umyśle – jest z pewnością najbystrzejszym politykiem w Europie, nie mam co do tego wątpliwości. Ale weźmy jego niedawny wykład o Europie na Sorbonie – był świetny, tylko zupełnie nie miał przełożenia na debatę w kampanii parlamentarnej. Im więcej o tym myślę, tym bardziej polityczne centrum przypomina mi Trójkąt Bermudzki – im bardziej ktoś się do niego zbliży, tym bardziej znika.
Lewica zdobyła w pierwszej turze 28 procent głosów, a ostatecznie wygrała wybory, uzyskując największą liczbę mandatów. Czy może ona zastąpić koalicję Macrona w roli głównej siły, która powstrzymuje Zjednoczenie Narodowe przed władzą?
Lewica miała dobry wynik w wyborach, tyle że lewicowa koalicja została zbudowana wokół jednej sprawy: odkładamy na bok wszystko, co nas dzieli, aby zatrzymać Zjednoczenie Narodowe. Cóż, jest to ważna kwestia, ale nie jest to program rządzenia [śmiech]. Jeśli zaś spojrzeć na programy poszczególnych składowych koalicji, są one kompletnie odmienne, a niektóre z kosmosu. W rządzie pokłóciliby się o wszystko. Nie są więc partią zdolną do rządzenia. I nie jest taką partią Zjednoczenie Narodowe. Dlatego jest to wszystko niepokojące.
Nowy Front Ludowy ma 182 mandaty, koalicja Macrona – 168, a Zjednoczenie Narodowe – 143. Czyli nikt nie ma samodzielnej większości, do której potrzeba 289 głosów. Co to oznacza dla francuskiej sceny politycznej?
Po pierwsze, trzeba zwrócić uwagę, że jest różnica między sondażami i spekulacjami – a wyborami. We francuskim systemie mamy dwie tury. W pierwszej głosuje się na osobę albo partię, która jest mi najbliższa. I wyraża się frustrację wobec rządu albo prezydenta. Natomiast w drugiej turze głosuje się przeciwko – eliminuje się kandydata, który jest mi najdalszy.
Między pierwszą a drugą turą wycofało się wielu kandydatów, którzy przekroczyli wymagany próg 12,5 procent, ale zajęli w pierwszej turze miejsce trzecie lub dalsze. Chodziło o to, żeby pomóc kandydatowi z pierwszej dwójki, który jest z innej partii, może nawet takiej, której nie lubisz, ale jest mniejszym problemem niż ten, którego chcesz zatrzymać. Pytanie w drugiej turze było więc takie: czy naprawdę chcesz rządu Zjednoczenia Narodowego? Jasna odpowiedź wyborców brzmiała: nie.
Jakie są zatem scenariusze na przyszłość? Kto może utworzyć nowy rząd?
Jedna rzecz to postanowienia konstytucji, a druga to okoliczności polityczne. Najpierw premier Attal musi złożyć rezygnację, ponieważ jego obóz przegrał. Prezydent może poprosić go o pełnienie urzędu, dopóki zwycięzcy nie wyłonią własnego kandydata – bo Nowy Front Ludowy nie wskazał w kampanii żadnych nazwisk. A to nie będzie łatwe. Na przykład, Mélenchon jest nieakceptowalny dla umiarkowanej lewicy. A jak już wyłonią kandydata, to będą musieli uzyskać większość w parlamencie – i jej nie otrzymają. Chyba że… i tutaj mamy całą serię bardziej skomplikowanych scenariuszy.
Który scenariusz jest najbardziej prawdopodobny?
Możemy wejść w okres chaosu. Albo Francuzi mogą odkryć coś, do czego nie są przyzwyczajeni, ze względu na system prezydencki i wybory parlamentarne w dwóch turach – czyli rodzaj republikańskiej monarchii, w której prezydent wygrywa wybory, ma większość i podejmuje decyzje. Otóż mogliby się nauczyć, że jeśli w parlamencie nikt nie ma większości, to trzeba negocjować, pójść na kompromis, utworzyć koalicję – tak jak się dzieje w innych krajach. Trzeba by znaleźć konstelację, która włącza centrolewicę, ale byłaby akceptowalna zarówno dla partii Macrona, jak i części centroprawicy.
Czy to w ogóle możliwe?
Będzie to trudne, ale nie widzę innego rozwiązania. Jeśli tak się nie stanie, to za rok będziemy mieli powtórne wybory. I wszystko się zacznie od nowa.