Na kolonie letnie jeździłam w każde wakacje, od ósmego do piętnastego roku życia. W tamtych czasach taki wyjazd trwał trzy tygodnie i zwykle oznaczał całkowity brak kontaktu z rodzicami. Telefonów komórkowych oczywiście nie mieliśmy, czasem więc tylko przychodziły listy albo paczka z domu.

Dlatego szybko zawiązywały się bliskie rówieśnicze znajomości. Był to intensywny czas nauki budowania relacji z innymi i współdziałania w grupie. Znalezienie bratniej duszy okazywało się niezwykle pomocne, gdy dopadał smutek, tęsknota, a codzienność kolonijna dawała w kość, bo wiązała się ze zmianą nawyków, nowymi obowiązkami i wymaganiami.

Pod tym względem dla współczesnych kolonistów nie zmieniło się wiele. 

Halszkę poznajemy w chwili, gdy jedzie autokarem na swoje pierwsze w życiu kolonie nad jezioro. Niedługo skończy jedenaście lat i pójdzie do czwartej klasy, nie uważa się już za dzieciucha i cieszy się na ten samodzielny wyjazd, ale w tym momencie martwi też, że nie zrobiła dobrego wrażenia w swoim zielonym kapeluszu z żabimi oczami i dlatego od pół godziny siedzi bez pary i gapi się w okno. I nagle ktoś przysiada się do niej, uśmiecha, zaczyna rozmowę. Dziewczynka o kędzierzawej czuprynie i w jaskrawożółtych kroksach. Zaczynają gadać i po półgodzinie mają wrażenie, że znają się od zawsze. Ach, dziecięce przyjaźnie!

Halszka i Emilka zostają zakwaterowane w domku numer trzydzieści siedem razem z czterema innymi dziewczynkami: Ulą, Leną, Zuzą i Magdą. Wkrótce stworzą zgraną ekipę, choć bardzo się od siebie różnią: Halszka jest wrażliwa i nieco nieśmiała, Magda rozsądna i odpowiedzialna, Zuza pewna siebie i odważna, Lena cicha i zdystansowana, Ula roztrzepana i zabawna, a Emilka to chodząca encyklopedia. Wie wszystko o wszystkim i o wszystkich – zdaje się wręcz czytać innym w myślach…

Każdego dnia dzieje się coś ciekawego: dziewczynki znajdują w lesie dzięcioła ze złamanym skrzydłem, walczą z mrówkami, które wprowadziły im się do szafy, uczestniczą w wyprawie na jagody. Jednak w kolonijną codzienność pomalutku wkradają się zaskakujące, niezwykłe momenty, które trudno zdroworozsądkowo wyjaśnić. 

Oto pan Kwiatek okazuje się tak silny, że wnosi do domku sześć walizek jednocześnie, jest też pogromcą mrówek, bo wystarczy, że krzyknie, a te uciekają, gdzie pieprz rośnie, w dodatku najwyraźniej potrafi przewidywać przyszłość, na przykład taką, że zaraz autokar złapie gumę. Dwie wychowawczynie nie pozostają w tyle: pani Jowita nigdy nie jest zmęczona i nawet podczas intensywnego biegu się nie poci, pani Halinka znajduje bez problemu dziewczynki, które zgubiły się w środku lasu, oraz wchodzi do domku, choć drzwi są zamknięte na klucz. Wychowawców nie gryzą komary, nie parzą pokrzywy, jagody nie barwią im dłoni…

Halszka pierwsza dodaje dwa do dwóch i informuje dziewczyny o swoich podejrzeniach. Potem cała ekipa z domku trzydzieści siedem przypiera wychowawców do muru. Niech wyjawią, kim są, bo inaczej o sprawie dowiedzą się rodzice. 

Tak oto dziewczyny poznają prawdę: ich wychowawcy są DUCHAMI. W tym momencie na całego zaczynają się nawiedzone kolonie!

To mogłaby być zupełnie zwyczajna, zabawna obyczajowa historia o grupce dzieciaków na koloniach. I też dobrze by się ją czytało, bo Rafał Witek pisze wciągająco, lekko, przystępnie, zabawnie i z wielką wprawą, którą po prostu czuć w każdym fragmencie tekstu. Co oczywiście nie dziwi, bo ma przecież na koncie ponad pięćdziesiąt książek dla dzieci!

Fakt, że w opowieści pojawia się fantastyczny twist, przenosi tę przygodówkę na inny poziom. Od momentu, w którym czytelnik dowiaduje się,  że wychowawcy to nie ludzie, lecz duchy, zaczyna inaczej podchodzić do lektury, dostrzegać pewne niuanse, wyczuwać klimat. A ten, mimo że ogólnie książka jest pogodna i zabawna, potrafi także skręcić na chwilę w mroczną uliczkę, wywołać wzruszenie czy skłonić do całkiem poważnych refleksji. To duża sztuka umieścić to wszystko w tak niewielkiej objętościowo publikacji i jeszcze utkać z fabuły harmonijną i logiczną całość. A na końcu czeka na czytelników prawdziwa niespodzianka, której jednak nie zdradzę – zachęcam do lektury i samodzielnego jej odkrycia!

Całość zawiera się zgrabnie w czternastu króciutkich rozdziałach, przedzielanych licznymi czarno-białymi ilustracjami Aleksandry Lipki. Dużo w nich kreskówkowej lekkości i humoru, co zapewne spodoba się młodym czytelnikom, choć ja życzyłabym sobie w tych pracach odrobinę więcej tajemniczości i nastrojowości. Książka ma wygodny, poręczny format.

Gdybym miała wskazać wzorcowy przykład polskiej powieści middle grade, czyli kierowanej do dzieci w wieku 9–12 lat, „Nawiedzone kolonie” nadałyby się idealnie. Jest tu bowiem wszystko, czego oczekuje czytelnik w tym wieku: ciekawa, ale zwięzła fabuła, wartka akcja, momenty zaskoczenia (i dużego zaskoczenia), które cały czas podtrzymują uwagę czytelnika, sympatyczni bohaterowie (nakreśleni w paru konkretnych zdaniach, co pozwala każdego z nich sobie unaocznić), fantastyczne elementy, które czynią opowieść oryginalną i frapującą, oraz zgrabnie wplecione tu i ówdzie poważne tematy, które nienachalnie zachęcają młodych czytelników do przemyśleń: wartość przyjaźni i relacji rówieśniczych, poszanowanie drugiego człowieka w jego inności, współdziałanie, sztuka kompromisu, opieka nad zwierzętami, pomoc słabszym, żałoba po bliskich i tęsknota za nimi. 

Dorośli także otrzymują – w specjalnym końcowym rozdziale – garść sugestii i porad, z którymi warto się zapoznać, gdy chce się być wychowawcą kolonijnym. Albo… po prostu wychowawcą.

 

Książka:

Rafał Witek, „Nawiedzone kolonie”, il. Aleksandra Lipka, wyd. Zielona Sowa, Warszawa 2024.
Proponowany wiek odbiorcy: 9+

 

Rubrykę redaguje Paulina Zaborek.