To chyba Hegel powiedział, że jeżeli historia czegokolwiek uczy, to jedynie tego, że ludzkość niczego z niej się nie nauczyła. Gorzkie potwierdzenie tej tezy stanowią wydarzenia na granicy Unii Europejskiej z Białorusią, gdzie według opublikowanego niedawno raportu fundacji humanitarnych zginęło już 130 migrantów.
Sytuacja – nie miejmy złudzeń – jest pod względem politycznym wyjątkowo skomplikowana. W efekcie cynicznej geo-bio-polityki prowadzonej przez Putina i Łukaszenkę w stronę Polski, Litwy i Łotwy kierowane są całe strumienie ludzi mających szturmować nasze granice.
Wśród tych włamujących się do wnętrza Europy grup znajdują się zarówno uchodźcy, migranci ekonomiczni, jak i osoby potencjalnie niebezpieczne. Nie sposób ich a priori od siebie odróżnić. Członkowie Straży Granicznej bywają przez migrujące grupy atakowani. 6 czerwca zmarł raniony na granicy nożem żołnierz, co wstrząsnęło polską opinią publiczną. W badaniu przeprowadzonym przez IBRiS zaraz po tym tragicznym zdarzeniu aż 85,7 procent ankietowanych wyraziło przekonanie, że przy próbach siłowego przekroczenia granicy przez migrantów wojsko powinno strzelać.
Nowy, demokratyczny rząd nie tylko nie zniósł niezgodnych zarówno z polską konstytucją, jak i z prawem międzynarodowym przepisów wywózkowych wprowadzonych przez Prawo i Sprawiedliwość w październiku 2021 roku – ale zdecydował o ponownym utworzeniu przy granicy z Białorusią specjalnej strefy buforowej. Więcej: 12 lipca bieżącego roku Sejm przyjął ustawę, zgodnie z którą funkcjonariusze państwa (żołnierze, policjanci, Straż Graniczna), używając broni z naruszeniem zasad stosowania środków przymusu bezpośredniego, nie popełniają przestępstwa. Helsińska Fundacja Praw Człowieka oraz Krakowski Instytut Prawa Karnego alarmowały, że projekt nie tylko stoi w sprzeczności z szeregiem wpisanych do polskiej konstytucji zasad (legalizmu, proporcjonalności, określoności przepisów karnych), lecz także de facto narusza prawo do ochrony życia i zdrowia każdego człowieka.
Co ta sytuacja mówi o polskiej demokracji, a nawet szerzej: o demokracji w ogóle? Czy zapatrzeni w kodeksy i paragrafy prawnicy nie rozumieją doniosłości politycznego zagrożenia, z którym mamy do czynienia na naszej wschodniej granicy? A może to politycy nie są świadomi grozy zaszytej w przepisach, które właśnie wprowadzili w życie?
Przyznam, że choć nie mam wysokiej opinii o politycznej roztropności środowiska prawniczego, w tej sprawie jestem po jego stronie. Wydaje mi się, że dokonuje się właśnie coś zarazem niezmiernie istotnego i niebezpiecznego. Coś, co dotyka samych fundamentów demokratycznego porządku prawnego.
Obietnica demokracji
Moralną siłę nowoczesnej demokracji stanowi postulat równości. Zgodnie z jej własnymi deklaracjami, tam gdzie rządzi demokracja, wszyscy mają być traktowani jako równi, to znaczy mający jednakowy udział w człowieczeństwie. Wszystkie indywidualne lub zbiorowe charakterystyki, za pomocą których chcielibyśmy ludzi określać lub oddzielać od siebie (narodowość, rasa, płeć, wiek, orientacja seksualna etc.), milkną w obliczu ich tyleż powszechnej, co pierwotnej równości. Innymi słowy, demokracja ma w przestrzeni polityki zakreślać terytorium, wewnątrz którego nikomu nie odmawia się przynależnych mu praw – uniwersalnych praw ludzkich, mających swoje źródło w tym jednym, prostym i dającym się łatwo stwierdzić za sprawą cielesnej obecności fakcie: fakcie bycia człowiekiem.
Nieprzypadkowo określam tu demokrację za pomocą przestrzennej metafory. Będąc ustrojem, którego naczelną obietnicą jest zapewnienie powszechnych, a więc dotyczących całej ludzkości uprawnień, nowoczesna demokracja niejako za sprawą przypadku – lub w związku z tym, że historia nie dotarła jeszcze do swojego kresu – przybiera terytorialnie ograniczoną postać państwa. Jednak na mocy rządzącej nią logiki ma charakter planetarny. Wszelki partykularyzm, w jaki mogłaby się przyoblec – terytorialny, kulturowy czy jakiś inny jeszcze – nie przesądza o jej istocie ani do niej nie przynależy.
Różnicę, którą mam tu na myśli, znakomicie widać w tym, czym demokracja nowoczesna góruje nad jej dawną, znaną głównie z Grecji, antyczną wersją. W Helladzie zasada równości obejmowała bowiem jedynie wolnych obywateli – to oni mogli spotykać się ze sobą na publicznym rynku oraz dyskutować i podejmować decyzje w dotyczących ich sprawach. Kobiety i niewolnicy – a więc zdecydowana większość mieszkańców owych dawnych demokracji – była z tego procesu całkowicie wyłączona. Równość i wolność były więc de facto wyjątkiem od powszechnie obowiązującej reguły. Za swoją podstawę, określającą, kto jest obywatelem, miały nierówność i niewolę. Inny polityczny świat, to znaczy taki, w którym wszyscy byliby obywatelami, przekraczał wyobraźnię wspaniałych Greków.
Czy nowoczesne demokracje w praktyce politycznego działania potrafią wznieść się na poziom swojej moralnej doktryny? Czy partykularny charakter państw demokratycznych – tworów przestrzennie ograniczonych, o swoistej kulturze i historii – nie wymusza na nich odchodzenia od swojej naczelnej zasady? I czy z faktu, że ową zasadą ma być samo człowieczeństwo człowieka nie wynika, że wyjątkiem od niej może być tylko uznanie, że ktoś – pojedynczy człowiek lub jakaś grupa ludzi – kryteriów bycia człowiekiem nie spełnia; że może zostać poza granice człowieczeństwa wypchnięty?
Homo sacer i nieuchronność biopolityki
W prawie rzymskim – o czym przypominał w swoich książkach choćby włoski filozof Giorgio Agamben – istniała figura tak zwanego homo sacer, osoby wyjętej spod obowiązywania prawa, którą można było w związku z tym pozbawić życia, nie dokonując przestępstwa.
Klasycznym przykładem homo sacer jest człowiek, który w nielegalny sposób przekracza granicę pomiędzy państwami. Chociaż formalnie znajduje się na terytorium określonego kraju, nie staje się przez to częścią zamieszkującego go społeczeństwa. Przeciwnie: w odniesieniu do populacji autochtonów stanowi element obcy, któremu państwo mocą swojej suwerennej decyzji odmawia prawnej ochronny. Innymi słowy, mimo że homo sacer jest żywą ludzką istotą, jej obecność nie pociąga za sobą żadnych skutków natury politycznej czy prawnej. Istnieje jedynie jako życie „nagie”, to jest nieosłonięte ochronnym parasolem jakichkolwiek obowiązujących w społeczeństwie norm czy regulacji; życie, które posiada wprawdzie swój namacalny wymiar fizyczny, natomiast pozbawione jest wymiaru politycznego. Ujmując rzecz prościej: homo sacer to człowiek zredukowany do swojego cielesnego istnienia; taki, któremu odmówiono prawa do posiadania praw.
Nie należy mieć w tej kwestii złudzeń: polityka dotycząca ludzkich ciał – oraz społeczeństwa jako biologicznie rozumianej populacji – na dobre i na złe stanowi element nowoczesnego życia państwowego. Biopolityka znajduje swoje przejawy choćby w uregulowaniach dotyczących obowiązkowych szczepień, w rozwiązaniach pronatalistycznych czy dotyczących możliwości odłączenia ludzkiego ciała od sztucznie podtrzymującej jego życie aparatury medycznej.
Nieuchronności dokonywania przez nowoczesne państwo biopolitycznych rozstrzygnięć być może nigdzie nie widać lepiej niż w przypadku aborcji. Zakazując jej, władza odmawia kobietom prawa do decydowania o własnym ciele, a tym samym ingeruje w nie. Zezwalając na aborcję, określa, w jakich przypadkach biologiczne życie może zostać usunięte bez następstw prawnych. Tak jedno, jak i drugie jest w oczywisty sposób rozstrzygnięciem o biopolitycznym charakterze.
Z powyższego wynika jasno, że nie każda postać biopolityki musi z definicji być niebezpieczna czy godna potępienia. Czasami stanowi odbicie dramatycznych wyborów, przed jakimi stają nowoczesne społeczeństwa. Samo jej istnienie nosi w sobie jednak pewną przerażającą możliwość. Mam mianowicie na myśli możliwość decydowania o tym, które życie domaga się ochrony prawnej ze strony państwa, a które może zostać jej pozbawione. Fakt, że moc dokonywania tego rozróżnienia została niejako zaszyta w strukturach nowoczesnego państwa oznacza, że jego władza – zawsze, a nie tylko w jakichś określonych okolicznościach – jest przynajmniej potencjalnie niszczycielska. Mechanizm określenia, a następnie selekcji, koncentracji oraz eliminacji „nagiego życia” istnieje w nim niejako w uśpieniu. I nie ma żadnej gwarancji, że nie zostanie z uśpienia wybudzony.
Powiedzmy to zupełnie wprost, bo wydaje się, że ta lekcja XX stulecia została zdumiewająco szybko zapomniana. Żaden z elementów potrzebnych do przeprowadzenia masowej zagłady jakiejś grupy ludności nie został w nowoczesnych demokracjach wyeliminowany. Przeciwnie, wszystkie znajdują się na wyciągnięcie ręki. Dysponujemy środkami transportu pozwalającymi przemieszczać ogromne masy ludzkie z jednego miejsca w drugie. Posiadamy ośrodki, w których można owe masy zgromadzić. Dostępne są dla nas substancje chemiczne pozwalające szybko i sprawnie przeprowadzić proces fizycznej likwidacji „nagiego życia”. Przede wszystkim zaś – co widać właśnie na naszej wschodniej granicy – dysponujemy władzą decydowania o tym, kto faktycznie posiada przysługujące ludziom uprawnienia, a komu mogą one zostać bez żadnych konsekwencji odebrane. Ruchomy charakter rozróżnienia na życie prawnie zabezpieczone oraz „nagie” świadczy o eksterminacyjnym potencjale nowoczesnego państwa jako takiego. To, czy owo państwo jest demokratyczne, czy totalitarne, okazuje się wobec ruchomości wspomnianej granicy wtórne. Więcej: to właśnie jej mobilność – obecna tak w jednym, jak i w drugim ustroju – sprawia, że przejście z polityki demokratycznej do polityki ludobójczej lub z polityki ludobójczej do polityki demokratycznej może dokonać się w zadziwiająco krótkim przedziale czasu. Powtarzam: opisane niebezpieczeństwo nie ma przypadkowego charakteru ani nie jest czymś tymczasowym. To trwała cecha naszej politycznej nowoczesności.
Obojętność
Pisząc o tym wszystkim, staram się nie tracić z oczu bezwzględnej geo-bio-polityki prowadzonej przez Rosję i Białoruś. Jej celem – z rozmysłem używam tu odpodmiotowiającego języka – jest wstrzyknięcie do wnętrza europejskiej populacji jak największej ilości „ciał obcych”. Ma to pogłębić kryzys migracyjny, jeszcze mocniej spolaryzować społeczeństwa Europy, napędzić populistyczny nacjonalizm.
Nie neguję faktu, że zintegrowanie imigrantów o kulturze odległej od zachodniej stanowi potężne wyzwanie, a społeczeństwa nie da się zbudować na samej zasadzie otwartości. Nie zapominam również o tragicznym wymiarze polityki – o tym, że czasami przeprowadzenie politycznie uzasadnionych działań wymaga zastosowania moralnie odpychających środków. Czy jednak faktycznie w sprawie migrantów na polsko-białoruskiej granicy wyczerpane zostały wszystkie alternatywne względem przyjętego, mniej złe rozwiązania? Czy może raczej rząd zdecydował się prowadzić w tej sprawie populistyczną politykę, licząc na to, że odpowie w ten sposób zarówno na niepokój społeczeństwa, jak i wytrąci z ręki broń nacjonalistycznej prawicy? Cena tego zwycięstwa – o ile faktycznie zamierzony cel zostanie osiągnięty (w co wątpię) – wydaje mi się nad wyraz wysoka.
Być może popadam w moralną panikę, przedwcześnie biję na alarm. Być może straciłem wyczucie rzeczywistości oraz nie rozumiem skali ani konsekwencji zagrożenia, z jakim mamy na wschodniej granicy do czynienia. Nie wykluczam tego. Przemoc, z przyzwoleniem na którą mamy obecnie do czynienia, jest wciąż – patrząc na rzecz w szerokiej, historycznej perspektywie – przemocą o niewielkiej skali. Jakie jednak mamy gwarancje, że tak pozostanie? Skąd przekonanie, że nie zaczęliśmy jej właśnie rozkręcać – zapewne wbrew świadomym intencjom któregokolwiek z demokratycznych aktorów omawianych tu wydarzeń? Na czym opiera się pewność, że raz przesunięta granica pomiędzy życiem objętym prawną ochroną a życiem „nagim” nie będzie dalej przesuwana? Czy to, że określonych ludzi w określonych warunkach można bez prawnych konsekwencji zastrzelić, nie stanie się z czasem częścią naszej normalności – dokładnie tak jak częścią normalności społeczeństwa ukraińskiego jest dziś to, co jeszcze niedawno było zupełnie nie do pomyślenia: mianowicie, że na ich miasta spadają bomby i że każdego dnia giną ludzie? Czy nie znormalizujemy tej nowej sytuacji, podobnie jak znormalizowaliśmy śmierć przeszło 30 tysięcy uchodźców, którzy przez ostatnią dekadę starali się dostać do naszego dostatniego i oświeconego europejskiego domu? I co zrobimy, kiedy w skutek zmian klimatycznych fala próbujących dostać się do UE imigrantów stanie się wielokrotnie większa? Będziemy do nich strzelać, wypychać do lasu lub na morze, na śmierć? A potem, gdy nasz błogi dobrobyt zostanie zabezpieczony, w imię europejskich, humanitarnych wartości, zbudujemy na granicy miejsca pamięci wymordowanych imigrantów?
Na mediolańskim dworcu kolejowym peron dwudziesty pierwszy – Binario 21 – przekształcono jakiś czas temu w takie właśnie miejsce pamięci. To stamtąd włoscy Żydzi byli wywożeni do obozów zagłady. To tam również, w szczytowym momencie kryzysu migracyjnego lat 2015–2016 wieczorami, gdy na bok odstawiono upamiętniające Zagładę tablice, gromadzili się uchodźcy. Na jednej ze ścian na tym peronie widnieje wielki napis: INDIFFERENZA. Obojętność – to właśnie ona, a nie wściekły antysemityzm czy zapiekła nienawiść, stanowiła uczucie, które przeważająca większość mieszkańców Mediolanu żywiła względem pakowanych do bydlęcych wagonów setek „nagich” ludzkich żyć. Niech nas więc nie uspokaja fakt, że względem uchodźców – tych próbujących dotrzeć do Europy przez Białoruś, ale również tych, którzy wybierają drogę przez Morze Śródziemne – nie odczuwamy (my – moralni i oświeceni demokraci) ani grama nienawiści. Do tego, żeby tuż obok działy się rzeczy straszne, wcale jej nie potrzeba.