O Powstaniu Warszawskim zapisano już tyle stron, że trudno powiedzieć coś nowego. Oczywiście, w obszarze każdego tematu historycznego często, wraz z upływem czasu, pojawiają się przedtem nieznane źródła. Dyskusja o sensie bądź braku sensu Powstania będzie zapewne trwała, dopóki ludzie nie uznają go za część historii starożytnej. Przyszłe pokolenia będą się wypowiadać w innej poetyce…
Książki Pawliny różnią się jednak od wielu dotychczasowych tym, że są dalekie od hagiografii. On widzi niedostatki przygotowania akcji, słabości uzbrojenia nie traktuje jako dowodu tym większego bohaterstwa, widzi gotowość Niemców, posiadanie przez nich ważnych obiektów – nie mówiąc o warszawskich i londyńskich politycznych słabościach planu. Widzi słabe strony dowodzenia, niejasne wyznaczenie celów ataku, trudności przejścia od konspiracji do otwartej walki. Pisze o zmęczeniu powstańców, niedostatecznej obsadzie barykad, wręcz zasypianiu ich obrońców, trudnościach z wodą i jedzeniem, alkoholizmie. Zdaje sobie sprawę z niewiedzy powstańców na różnych polach. Nie wyklucza na przykład uznawania w powstańczych publikacjach różnych niemieckich pojazdów za czołgi (jak, nie przymierzając, w grudniu 1981 roku wielu z nas brało transportery opancerzone za czołgi). To nie jest lukrowany obraz, oj nie.
Książki Pawliny są jednak nowe przede wszystkim dlatego, że rozpatruje on konspirację, a obecnie Powstanie [1] z innego punktu widzenia niż powszechnie przyjęty. Przygląda się mianowicie codziennemu życiu Powstania. Nawet w dramatycznych sytuacjach istnieje przecież jakaś, choć smętna, codzienność. Jak pisze Pawlina, „osiemdziesiąt lat po opisywanych tu wydarzeniach Powstanie Warszawskie przestało być wydarzeniem historycznym. Stało się elementem popkultury, fundamentem wielu postaw ideowych, zbiorem historii, które służą udowadnianiu dowolnych racji, workiem, z którego wyciąga się kolorowe historyjki o bohaterstwie. W mniejszym stopniu jest obiektem badań, okazji do refleksji nad naturą wojny, szansą na lepsze zrozumienie tragedii, które wstrząsnęły światem w ostatnich latach. Takich jak zniszczenie Aleppo w Syrii i Mariupola na Ukrainie. Powszechne stało się porównywanie obu miast do Warszawy w 1944 roku. Media prześcigały się w zestawianiu fotografii ruin tych miejsc. Zupełnie tak, jakby Postanie Warszawskie nie miało opowieści innych niż bohaterstwo powstańców i zniszczenie budynków. A przecież przez tamte 63 dni stolica Polski, zanim umarła, żyła. Pod zasłaniającymi ją dymami buzowała codzienność – intensywna, dramatyczna, domagająca się uwagi” [s. 255]. Wielokrotnie Pawlina nawiązuje do Białoszewskiego – dziś już zaakceptowanego, ale w swoim czasie, po pierwszym wydaniu, wywołującego sprzeciw, gdyż mówiącego właśnie o codzienności, a nie o bohaterstwie powstańców.
Książka jest interesująca dla historyków, którzy nie ograniczają się do faktografii, oraz dla szerszej publiczności, zainteresowanej szerszymi zjawiskami. Pawlina przedstawia często patetyczne w swojej wymowie sceny – jak choćby uratowanie przez powstańców piętnastowiecznej figury Chrystusa z Katedry świętego Jana. Częściej jednak skupia się na charakterystycznych bądź ciekawych dla stawianego problemu obrazach. To, co możemy zaobserwować w sytuacjach wyjątkowych, nieraz bardzo dużo mówi także o sytuacjach powszednich.
Barykada – historyczne miejsce oporu
Pierwszym zagadnieniem analizowanym w książce jest zjawisko barykady jako takiej. W jednej ze swych poprzednich prac autor zajął się zjawiskiem wykorzystywania kanałów [2]. Tych sami powstańcy, rzecz jasna, nie budowali – choć w różnych konfliktach na świecie znane jest konstruowanie szlaków podziemnych (na przykład w Wietnamie). Jednak nawet korzystanie z istniejących kanałów nie było proste. Tym razem, w recenzowanej książce Pawlina analizuje zjawiska barykady i sieci barykad, zresztą ciekawsze do analizy niż kanały. Autor pyta, gdzie je budowano, kto je budował, z jakich materiałów i jaką techniką, a także: czy ludzie przygotowujący się w konspiracji do walki byli przyuczani do takich działań, czy Niemcy mogli barykady łatwo rozwalić i jaka była taktyka ataku na nie oraz ich obrony… Wbrew najczęstszemu myśleniu barykada nie była tylko konstrukcją wznoszącą się, ale również wykopem, także rowem przeciwczołgowym. Bliskie zagadnieniu barykad jest chronienie nasypami przejść przez ulice, przebijanie ścian piwnic dla tworzenia szlaków komunikacyjnych itd.
W cenionej przeze mnie formie badania historii ważne jest spojrzenie na barykady powstańcze jeszcze w dwóch perspektywach – urbanistycznej i historycznej. Urbanistyka danego obszaru miejskiego, poczynając od szerokości ulic, ma znaczenie zarówno dla budowy i przeznaczenia barykad, jak i w ogóle dla przebiegu walki w mieście czy przebiegu rozruchów – co, znów nie przymierzając, moje pokolenie mogło potwierdzić choćby 3 maja 1982 roku na placu Zamkowym i Starym Mieście. Na szerokich ulicach barykady mogą mieć charakter osłonowy – by umożliwić przejście mimo ostrzału. Tu pozwolę sobie na akcent osobisty: kiedyś przy przejściu przez Aleje Jerozolimskie Ojciec powiedział mi, że dopiero przebiegając przez nie podczas Powstania, zauważył, jakie one są szerokie. Na takich ulicach funkcja obronna barykady maleje. Baron Haussmann w połowie XIX wieku zastępował wąskie uliczki paryskich dzielnic nędzy szerokimi bulwarami nie tylko w celu modernizacji miasta i dla poprawy komfortu spacerowiczów, lecz także po to, by ułatwić władzom użycie wojska i armat.
Z kolei perspektywa historyczna Pawliny to nie tylko wstęp historyczny, w różnych książkach mało użyteczny. To spojrzenie na budowę barykad i ich rolę także w innych epizodach dziejowych, rozgrywających się nie tylko w Polsce. Autor mówi o latach 1848, 1905, 1926, 1939 („Warszawskie barykady, niczym paryskie, rzymskie, czy wiedeńskie, połączyły na krótką metę społeczeństwo”, s. 55). Przywołuje zdanie Michała Rusinka, zapisane wkrótce po wojnie, że udział cywilów w budowie barykad przypominał „obraz z rewolucji francuskiej” [s. 156]. Pawlina komentuje: „Zupełnie jak u Hugo, gdy Gavroche biegał po barykadach” [s. 157]. Ta perspektywa badania zdarzeń z różnych terenów i czasów, niemodna wśród historyków, jest godna poparcia, gdyż pozwala dokładnie przeanalizować zjawisko.
Oczywiście można dyskutować, w jakim stopniu jest to ten sam fenomen. Pawlina pisze, że od góry (z wyższych pięter) obrzucano Niemców w odkrytych samochodach kamieniami. Mnie się z tym skojarzyło znacznie dawniejsze lanie smoły na głowy wrogów, zdobywających mury zamków. Jednocześnie nawet prymitywna broń może mieć cechy współczesnej – jak rzucanie w Niemców puszkami, które ci brali za granaty. W dzisiejszej wojnie ukraińskiej najnowsze sposoby prowadzenia wojny współwystępują z siedzeniem w okopach, jak pod Verdun. Podobnie podobało mi się uwzględnienie w książce Pawliny o kanałach w 1944 roku roli kanałów dla ludzi zamkniętych w getcie (warto wspomnieć o tym, że to zagadnienie wchodziło do wspólnej dla wszystkich mieszkańców historii miasta!).
Powstanie czy rewolucja?
Autor rozpatruje symbolikę barykady. Jej obrona to kwintesencja walki oraz owoc wybuchu polskości. To granica Polski wyzwolonej – jak zatknięte na budynkach flagi (notabene też na barykadach) czy w innych sytuacjach szlabany graniczne. „Barykada – pisze Pawlina – była przestrzenią symboliczną, miejscem pamięci i poświęcenia, wytwarzającym sens walki. To na barykadach rodziła się powstańcza legenda. Barykada wyznaczała granice państwa polskiego. Barykada była Polską” [s. 419]. Przy czytaniu o tym nasuwa się kwestia znanych, zwłaszcza z różnych wojen partyzanckich, stref wyzwolonych.
Barykady są ozdabiane, noszą imiona (na przykład Marszałka Piłsudskiego). Wiesza się też na nich portrety Hitlera – by Niemcy do nich strzelali (duża przyjemność!). Barykada to też miejsce współpracy z ludnością cywilną – najpierw przy jej budowie, a potem w trakcie jej funkcjonowania. Podobnie jak żadna partyzantka nie utrzymałaby się bez wsparcia ludności danego terenu, tak walka z najeźdźcami w mieście nie mogłaby trwać bez współpracy cywilów. Współpracy o tyle łatwiejszej, że przecież żołnierze AK tylko w małym procencie byli zawodowymi żołnierzami. Mówiąc konkretnie – do walki najczęściej wyszli z własnych domów, żegnając się z rodzinami. Współpraca z cywilami w trwaniu (w walce) powstańców to kolejny wielki temat recenzowanej książki. Pawlina widzi zarówno entuzjazm ludności Warszawy, zwłaszcza po wybuchu Powstania, wyrazy braterstwa z powstańcami, jak i tragedię ludzi, ich trudny los w piwnicach, a także ich zmieniający się stosunek do powstańców.
Na skutek udziału cywilów, jak i z tego powodu, że powstańcy różnią się jednak od regularnego wojska, a ich działania mają mnóstwo elementów spontaniczności, powstanie nabiera cech rewolucji. Następnego dnia po jego wybuchu Antoni Chruściel „Monter” oceniał, że „wytworzyło się szereg ognisk walki, co stwarza w mieście charakter wielkiej rewolucji” [s. 159]. Dodajmy, że historia zna liczne przypadki łączenia walki mniej czy bardziej intencjonalnie wiążącej postulaty zmiany sytuacji społecznej z motywem emancypacji narodowej.
Żołnierze i cywile
Barykada podsuwa też temat wspólnoty ludzi w walce, bardzo ważny dla analizy wielu dramatycznych sytuacji. Już konspirowanie miewało cechy bliskości prawie rodzinnej, choć zdrowy rozsądek, a nawet organizacyjne zakazy nieraz przeciwdziałały zbyt bliskim kontaktom. W kontekście barykad Pawlina rozpatruje wspomnianą już kwestię wspólnoty żołnierzy i cywilów przy ich budowie, a także wspólnotę walki i cierpienia. Przytoczmy świadectwo ze Starego Miasta Moniki Żeromskiej: „Płyty noszę za każdym razem, tak nam się jakoś złożyło, z prostytutką z domu publicznego z Piekarskiej i z druga młodą kobietą, chyba w ostatnich chwilach ciąży. Widzę nagle, że ona ma twarz zalaną łzami. Mówię do niej, przerażona: «Niech pani to zostawi, przecie jeszcze się tu pani co stanie». Trzęsie głową, a potem, ledwo łapiąc oddech, mokra od potu, uśmiechnięta, mówi: «Nie, ja tylko tak płaczę z radości, że ten dzieciak się już w wolnej Polsce»” [s. 158]. Owa wspólnota rozwija się tym łatwiej, że zło przyszło i wówczas nadal przychodziło od ludzi bezapelacyjnie obcych i znienawidzonych bez reszty, a nie od swoich, jak w niejednej sytuacji historycznej.
Pawlina nie jest naiwny – wie, że sytuacja nieraz zmniejsza granice społeczne między ludźmi – ale może również wytwarzać swoiste czynniki budujące dystans. Wie, że nieszczęście potrafi dzielić, a priorytetem może stać się uratowanie bliskich i siebie samego. Może też skłaniać do szukania „kozła ofiarnego”. Mrożek w swoich wspomnieniach opowiada, jak chronienie się w piwnicy wyrównywało różnice społeczne, z kolei Stefan Kieniewicz w swoich pisze, że wieziony do niewoli wraz z robotnikami słyszał wyrazy ich zapieczonej złości wobec inteligentów, którzy wywołali Powstanie.
Powstańcy, przechodzący przez piwnice, bywają źle widziani przez chroniących się tam ludzi. „Zrozpaczeni cywile pluli na nich – pisze Pawlina – wyzywali, wyrzucali swoje żale, oskarżali o wszystkie nieszczęścia” [s. 267]. I przywołuje takie oto świadectwo: „W schronach dzieją się dantejskie sceny. Dzieci głodne, spragnione; matki nie mogą darować sąsiadom, którzy sami jedzą i nie dzielą się zapasami” [s. 320]. W książce pojawia się także kwestia wspólnoty (bądź jej braku) polskich chrześcijan i polskich Żydów. To zagadnienie było już obecne w dyskusjach o Powstaniu, występuje też w niektórych wspomnieniach – z rozmaitymi konstatacjami. U Pawliny pojawia się raz (z przywołaniem niedobrych słów lokalnego dowódcy, w odpowiedzi na czyjeś pytanie, czy nie warto zabrać również Żydów do pracy przy budowie barykady: „Żadnych Żydów! My sami musimy budować Polskę”). Trudno, żeby o sprawie była często mowa, skoro Żydów już wtedy prawie nie ma.
Kult powstań narodowych
Dla historyka ciekawe jest wyżej już wspomniane wkomponowanie badanego zjawiska w proces dziejowy. Uczestnicy wydarzeń postrzegają je jako kolejne powstanie – po listopadowym i styczniowym przyszło sierpniowe… I tu jeszcze raz pozwolę sobie na akcent osobisty: we wspomnianym już pamiętniku Stefana Kieniewicza ten odnotowuje, że któregoś wrześniowego, zimnego już dnia, spotkał na ulicy mego Ojca, zziębniętego z braku stosownego okrycia. Ojciec mówił, może ironizując, że wyszedł na powstanie „sierpniowe”. Pawlina zwraca uwagę, że powstańcy byli wychowani w kulcie Powstania Styczniowego, więc forma działania, jaką było powstanie, narzucała się sama. W pismach powstańczych można wyczytać: „Nie pierwszy raz Warszawa powstaje” [s. 144]; „Nikt nie zwycięży takich obrońców, gdyż pomni na bohaterską spuściznę Ordona i Sowińskiego” [s. 417]. Autor innego znów artykułu, „nawiązując do walk powstańczych od Pułaskiego i Kościuszki, poprzez walki 1831, 1863 r. i legiony Piłsudskiego, podkreślił ofiarność i dyscyplinę młodego żołnierza powstania sierpniowego oraz udział kobiety polskiej w akcji” [s. 417]. Ktoś znowu chce wierzyć, że trwanie Powstania „pozwala nam wierzyć w nowy cud Wisły, w cud, który historia wpisze na swe najpocześniejsze miejsce” [s. 418]. Kolejny autor pisze, że w sierpniowych dniach, „jak kiedyś, w dniach Insurekcji Kościuszkowskiej i jak w powstaniu r. 1831 Rzeczpospolita tworzy się w gwiździe kul, w dymie pożarów, na barykadzie” [s. 419]. Sam Pawlina nawiązuje do wydarzeń z przeszłości, i to w bardzo konkretnych sprawach. Wspomina na przykład niemieckie zarządzenie kopania rowów przez Polaków w związku ze zbliżaniem się Rosjan i komentuje, że ten rozkaz „stał się tym, czym branka zorganizowana przez Aleksandra Wielopolskiego w 1863 roku – iskrą, która prawdopodobnie przyspieszyła wybuch” [s. 92].
Oczywiście, fakty wzięte z historii mogą pełnić dwojaką rolę: sugerując drogę postępowania z jednej strony, a z drugiej – będąc symbolem, swoistym znakiem alfabetu wypowiedzi. W Polsce istnieje charakterystyczna, wyniesiona z dawniejszych czasów, wiedza, co robić w pewnych sytuacjach. By przywołać przykład jaskrawo innej skali niż temat recenzowanej książki, wspomnę, że w Polsce istnieje dobrze zakorzeniona wiedza, jakie produkty warto magazynować w sytuacjach zagrożenia. Moje pokolenie wyćwiczyło się w tym za PRL-u. Nie zdziwiło mnie, gdy na początku covid-19 ludzie zaczęli wykupywać papier toaletowy.
Bywa wszakże, że fakt zaczerpnięty z historii staje się symbolem. W Powstaniu Warszawskim przeszłość odegrała chyba obie role: wskazania drogi i symbolu. O nauce zaczerpniętej z powstań narodowych była już mowa. Gdy mowa o symbolach, warto za Pawliną przytoczyć wzruszającą scenę z wymarszu powstańców do niewoli: „I tak szli, płakali, wspominali. Na to patrzył «Bór». W pewnym momencie z jednej z kolumn wybiegła do niego kobieta, Anna Rothenberg-Rościszewska «Margot», siostra Kazimierza Moczarskiego. Nikt jej nie zatrzymywał. Zbliżyła się do generała, wyciągnęła coś spod ubrania i wręczyła mu srebrny ryngraf z czasów Powstania Styczniowego. «Proszę przyjąć, panie generale, tę pamiątkę z powstania 1863 roku». Po chwili odeszła” [s. 447].
Można zapytać, czy dla późniejszych pokoleń Powstanie Warszawskie stało się takim symbolem jak dla powstańców Powstanie Styczniowe. Kult powstania 1944 roku przetrwał – choć wzmocniony postponowaniem, a potem wyciszaniem jego wspomnienia przez większość okresu PRL. Gdy z czasem zaczęto więcej mówić, to robiono to w jakiś pokręcony sposób. Dzieje budowy pomnika Powstania są znakomitą tego ilustracją. Różne odwołania do historii stały się wówczas swoistym orężem antykomunistycznym.
Klęska jako symbol walki
Do dziś kult Powstania Warszawskiego jest wyrazem kultu walki o niepodległość. Jest on nie tylko oddawaniem należnego hołdu walczącym. Niestety, jest też znakiem używanym w walce politycznej. Znaczna część Polaków jest chłonna na bohaterską, chwalebną historię. Nawet podstawowe rozgrywki między obozami politycznymi toczą się w istotnym stopniu wokół treści historycznych. Nie mnie rozsądzać, czy polityk, z którym skądinąd sympatyzuję – prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski – przemawiając pod pomnikiem Powstania w wigilię jego rocznicy, wygłosił z przekonania, czy też konkurując z prawicą, ciągle odwołującą się do hagiograficznie przedstawianej narodowej historii, następujące słowa: „Polska nie byłaby wolnym krajem, gdyby nie Powstanie Warszawskie, gdyby w genach całych pokoleń nie została zapisana niezgoda na zniewolenie i miłość do ojczyzny. Nie byłoby wolnej Polski i tego, kim jesteśmy, jako naród i jako warszawiacy”. Prezydent Warszawy odniósł się też do czasów PRL: „Nie można było mówić, że Powstanie konstytuuje nas jako naród. Bo Powstanie Warszawskie jest mitem założycielskim naszej wolności”. Zaznaczył także, że „Powstanie Warszawskie jest elementem odstraszania”. Gdyby nie Powstanie, stwierdził, historia powojenna potoczyłaby się zupełnie inaczej i czołgi byłyby na ulicach Warszawy, tak jak w Budapeszcie czy Pradze. Zwrócił się następnie do powstańców: „Sowieci się nie odważyli, bo wiedzieli, że z kim jak kim, ale z Polakami nie warto zadzierać. I jestem przekonany, że dalej to wiedzą. Właśnie dzięki wam, bo zapisaliście nam to w genach” [3].
Przy całym szacunku dla Powstania, powstańców (w tym dla poprzedniego pokolenia własnej Rodziny!) oraz dla prezydenta Trzaskowskiego, sam widzę jeszcze kilka innych – poza Powstaniem – czynników konstytuujących naród polski i wywołujących niezgodę na zniewolenie. Aprobuję zdanie mówcy, że „Powstanie Warszawskie jest elementem odstraszania”. Czytałem, jak to pierwszy sekretarz Stanisław Kania – prawda, że według własnego świadectwa – za pierwszej „Solidarności” tłumaczył Breżniewowi, iż w razie interwencji chłopcy pójdą z butelkami z benzyną na czołgi, jak w Powstaniu. Dodałbym jednak, że było ono też może szkołą rozsądku. Czy to w 1956 roku, czy w 1980, czy w 1989, bardzo uważano, by nie pójść drogą konfliktu zbrojnego. Wtedy wokół przyjętej drogi była chyba dosyć duża zgodność – nawet jeśli dziś niejednego Polaka drażni niezgodny z tradycją walki pokojowy proces, w którym nieuniknionym kosztem było coś innego niż przelana krew.
Inny polityk, Władysław Kosiniak-Kamysz, przychodzi do Sejmu z projektem ustawy o wychowaniu patriotycznym. Wychowanie obywatelskie nie wystarcza. Poczucie przynależności do grupy, które przecież powszechnie istnieje, i umacnianie zasad tej przynależności nie wystarczają. To trochę tak, jak innym przeszkadzało pokazanie wojny jako wojny w Muzeum II Wojny Światowej w miejsce akcentowania „polskiego punktu widzenia”.
Dlaczego historia wzbudza nie tylko zainteresowanie i chęć jej badania – jak wiele innych dyscyplin – ale również namiętności? Dlaczego można nią grać w polityce i dlaczego bywa orężem, instrumentem walki? Czy powodują to jakieś kompleksy? A może niepewność co do narodowego bytu? Od Jarosława Kaczyńskiego już nieraz słyszeliśmy, jakoby groziło nam stanie się „kondominium rosyjsko-niemieckim” lub „niemiecką strefą wpływów”. Nie wątpię, że przynajmniej cześć prawicowego audytorium podziela te obawy.
Może wpływ ma na to chęć budowania wspólnoty wokół wątku: ponosiliśmy klęski, ale walczyliśmy? Ponosiliśmy klęski, ale sukcesem było trwanie narodu i nieustające dążenie do niepodległości? A może wzmacnianie wspólnoty wokół historii jest reakcją na cywilizacyjne zjawisko atomizacji ludzi (tak, atomizacji mimo łatwości kontaktów oraz zwiększenia audytorium). Może ma ona działać jak narodowe sukcesy sportowe? Czy jednak poza klęskami nie ma już w historii innych motywów, które mogłyby służyć jako fundamenty?
Z klęski robi się symbole walki. Samą zaś walkę często przecenia się, w dużym stopniu pomijając współdziałające czynniki. Mówi się o Legionach Piłsudskiego, nie pamiętając o całokształcie nowego urządzania świata po Wielkiej Wojnie. Mówi się o pokonaniu komunizmu, nie pamiętając o Gorbaczowie oraz cofaniu się Jaruzelskiego itd. Zostawmy tę sumę zagadnień jako kolejne pole dyskusji.
Bohaterowie mimo woli
Historia nie jest nauczycielką życia. Nawet gdyby przyjąć, że jest, to w ogromnym stopniu my wybieramy, co z niej pamiętamy i czego z niej chcielibyśmy się uczyć. Jest jak encyklopedia, którą otwieramy na potrzebnej stronie. Jej poznawanie oraz rozumienie trudności interpretacyjnych uczy, że także dzisiejsze problemy nie zawsze są jednoznaczne i oczywiste. Chciałbym uczyć historii, żeby uwypuklić dyskusyjność wielu spraw i to, że ważne wydarzenia nie ograniczają się do jednego epizodu. Chciałbym pokazać, że jest ona wiedzą o zjawiskach i procesach, o człowieku i społeczeństwie. Cieszę się, że w książce Pawliny – przy całym hołdzie dla bohaterstwa powstańców – widzę i lepiej poznaję zjawiska, nieograniczające się do jednego kraju i jednego wydarzenia historycznego.
Jeszcze jedną mocną stroną książki jest to, że daje się ona czytać. To rzadka cecha wypowiedzi analitycznych, na ogół nadających się „tylko” do studiowania. Pawlina nieraz pozwala mówić uczestnikom wydarzeń – na podstawie zapisów przez nich robionych na gorąco lub ex post. Oni nie prezentują siebie tak, jak bohaterowie „powinni”. W różnych sytuacjach jest im zimno, czują strach, doznają emocji… To są obrazki rzeczywistości. W książce jest dużo fotografii – zarówno strasznych, jak i zaskakujących jako ilustracja tekstu. W wypadku wielu bohaterów książki zachowały się przecież nie ich fotografie z pola walki, ale legitymacyjne i inne podobne dokumenty, na dodatek zrobione w ówczesnym stylu. Ludzie, których przedstawiają, są porządnie ubrani, uczesani… Trudno dopatrzeć się w nich uczestników walk z barykad. Ten kontrast robi wrażenie: bohaterowie są normalnymi, z wyglądu nawet przeciętnymi ludźmi, którzy stanęli wobec trudnej sytuacji. Najczęściej to sytuacja uczyniła ich bohaterami. Wielu z nich stawało się nimi mimo woli.
* Śródtytuły pochodzą od redakcji.
Przypisy:
[1] Sebastian Pawlina, „Praca w dywersji. Codzienność żołnierzy Kedywu Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej”, Muzeum II Wojny Światowej, Gdańsk 2016. Tenże, „Motyl. Piotr Rylski. 101 lat Polski, czyli opowieść o Generale”, Znak Horyzont, Muzeum Powstania Warszawskiego, Kraków 2021.
[2] Sebastian Pawlina, „Wojna w kanałach. Opowieść o kanałach, ludziach i strachu w Powstaniu Warszawskim”, Znak Horyzont, Kraków 2019.
[3] Polska Agencja Prasowa.
Książka:
Sebastian Pawlina, „Barykady ’44. Nadzieja i wspólnota”, wyd. Znak, Kraków 2024.