Latem 2012 roku przeprowadziłam wywiad z 19-letnią Saną, która kilka miesięcy wcześniej przyjechała z Gazy na studia do Warszawy. Opowiadała o dzieciństwie spędzonym w Gazie. O tym, jak pewnej nocy obudził ją gigantyczny huk, a kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że w oknach nie ma szyb, a ona i jej młodszy brat są kompletnie zasypani kawałkami szkła. O lęku, który wtedy zobaczyła w oczach swoich rodziców. Pamięta, że czasem rodzice kazali im wstawać z łóżek w środku nocy i robili wspólny obóz na środku pokoju, udając, że to taka zabawa. Śmiejąc się nerwowo, próbowali zagłuszyć spadające bomby. Przez długi czas później, będąc już w Polsce, na dźwięk samolotu jej ciało zamierało. Sana, opowiadała mi wtedy o izraelskiej ofensywie wojennej w Gazie, operacji „Płynny Ołów” z 2008 roku, w której zginęło przynajmniej 759 cywilów. Dziś mieszka w Europie, za każdym razem, kiedy ją widzę, powtarza, że dzieciństwo spędzone w Gazie nauczyło ją wdzięczności za to, że żyje, i radości z małych rzeczy. W Gazie pozostaje jej tata i duża część jej rodziny.
Historia nie zaczęła się 7 października
Piszę o tym, żeby przypomnieć, że historia tak zwanego konfliktu izraelsko-palestyńskiego nie rozpoczęła się 7 października 2023 roku, wraz z atakami terrorystycznymi Hamasu. Używam sformułowania „tak zwanego”, bo słowo „konflikt” sugeruje jakiś rodzaj symetrii, istnienie dwóch porównywalnych ze sobą stron.
Tymczasem relację Izraela z Palestyńczykami od dekad charakteryzuje głęboka asymetria, w której, wbrew temu, co ciągle słyszmy, to strona izraelska trzyma wszystkie możliwe karty i klucze do wojny i pokoju. U jej współczesnych podstaw leży trwająca od 1967 roku okupacja palestyńskich terytoriów na wschód od tak zwanej Zielonej Linii z 1949 roku, oddzielającej Izrael od Zachodniego Brzegu i Gazy oraz nielegalny transfer osadników żydowskich na te tereny. Ta konsekwentna ekspansja poprzez rozbudowę osiedli i de facto przyłączanie coraz większych fragmentów terenu do Izraela uniemożliwia powstanie spójnego terytorialnie państwa palestyńskiego.
Obecność osadników i wojska na Zachodnim Brzegu i blokada militarna Stefy Gazy odbiera milionom Palestyńczyków szansę na normalne i bezpieczne życie nawet poza czasem tak zwanych operacji militarnych. Dla zdecydowanej większości z nich strategią oporu wobec codziennej przemocy wcale nie jest terroryzm, a raczej jego przeciwieństwo – sumud, czyli cicha wytrwałość, próba przetrwania na swojej ziemi. Ostatnie dni – bezprecedensowy atak izraelski na Hezbollah i Liban, odepchnięcie ataku irańskiego – potwierdzają tę asymetrię i miażdżącą przewagę Izraela w skali regionalnej. W dużej mierze dzięki amerykańskim sojusznikom.
Rozpoczynam od rozmowy z Saną jeszcze z innego powodu. Szukam jakichkolwiek odniesień, które pozwoliłyby pokazać, jak bardzo po 7 października znormalizowaliśmy niepojętą skalę destrukcji palestyńskiego życia. Nie chcę przez to powiedzieć, że operacja „Płynny Ołów” z 2008 roku, o której mówiła Sana, była jakimś przykładem trzymania się zasad międzynarodowego prawa wojny (IHL).
Przeciwnie, już wtedy Izrael używał metod niedozwolonych w świetle prawa międzynarodowego – celował w infrastrukturę krytyczną, używał broni chemicznej (biały fosfor), stosował na masową skalę zasadę zbiorowej odpowiedzialności, atakując w większości cywilów. Specjalna Komisja ONZ powołana do badania tamtej wojny konkludowała, że praktyki z operacji „Płynny Ołów” mają znamiona zbrodni przeciwko ludzkości.
W czasie trwającej już prawie rok inwazji izraelskiej na Gazę zginęło już 42 511 osób [jak podają CNN i Al Jazeera], a prawie dwie trzecie z nich to ludność cywilna, w tym 16 500 dzieci. Prawie 100 tysięcy ludzi zostało rannych, praktycznie wszyscy z ponad dwumilionowej ludności Gazy musieli uciekać ze swoich domów, żyją bez dostępu do wody pitnej i w permanentnym niedożywieniu. Żadne miejsce w Gazie nie jest bezpieczne.
Nie, to nie jest wojna jak każda inna. Nie, nie na każdej wojnie giną cywile w takiej skali i proporcji. Prześladuje mnie pytanie, co mówią matki w Gazie swoim dzieciom, gdy kładą je spać. Że wszystko będzie dobrze? Że ten koszmar się skończy? Że kiedyś wrócą do swoich domów i pokojów? Według raportów ONZ OCHA 66 procent budynków, czyli 227 591 zostało zniszczonych i odbudowa Gazy zajęłaby 80 lat. Ile kolejnych pokoleń Palestyńczyków będzie pamiętać tę katastrofę? I co będzie dalej z Gazą?
Amerykańska polityka umożliwiania
Po 7 października kraje zachodnie, a w szczególności Stany Zjednoczone, udzieliły nieograniczonego wsparcia dla izraelskiej inwazji militarnej w Gazie, tak jakby jedyną naturalną konsekwencją horroru zgotowanego Izraelczykom przez Hamas był wielokrotnie krwawszy rewanż na ludności w Gazie.
Izrael musiał zrzucić największe bomby o masie 2000 funtów na cywilną infrastrukturę (szpitale, szkoły, meczety, wodociągi, oczyszczalnie ścieków), zabić kilkanaście tysięcy Palestyńczyków, kilkuset pracowników organizacji humanitarnych i dziennikarzy, aby administracja Bidena wspomniała o tym, że wojna z Hamasem realizowana bombami amerykańskimi powinna oszczędzać ludność cywilną. Gaza musiała stanąć na skraju głodu, a ataki powietrzne dotknąć ludzi przebywających w strefach wcześniej określonych przez armię izraelską za „bezpieczne”, żeby Amerykanie powiedzieli, że miasto Rafah to czerwona linia, i że nie może zostać zaatakowane. Po zmieceniu Rafah już chyba nie zostało nic do powiedzenia, z wyjątkiem powtarzanego jak mantra przez prezydenta Joe Bidena i wiceprezydentkę Kamalę Harris sformułowania, że Amerykanie pracują non stop, żeby uwolnić zakładników, doprowadzić do zawieszenia broni i nie pozwolić na eskalację konfliktu na inne kraje regionu.
Ostatni rok pokazuje, że albo Amerykanie nie mają żadnego przełożenia na politykę Izraela, albo że wspierają ją w całości i są gotowi jej bronić bez względu na koszty ludzkie i materialne po stronie arabskiej. Mało tego, Ameryka, w obronie swojego sojusznika, jest gotowa podważyć działania multilateralnych instytucji międzynarodowych. Stany Zjednoczone zdążyły zdyskredytować zarówno decyzje Międzynarodowego Trybunału Karnego o nakazie aresztowania dla Natanjahu, jego ministra obrony i trzech przywódców Hamasu, jak i orzeczenie Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości wzywające Izrael do niepodejmowania działań, które mogą być uznane z ludobójstwo w Gazie, nie mówiąc o blokowaniu kolejnych rezolucji ONZ wzywających obie strony do zawieszenia broni.
Kiedy piszę te słowa, Izrael kolejną noc bombarduje Liban, w tym południowe, gęsto zaludnione dzielnice Bejrutu. Znowu, jak w przypadku wojen w Gazie, jesteśmy karmieni narracjami sił zbrojnych (IDF) amplifikowanymi przez zachodnie media o „precyzyjnych uderzeniach” w jednostki terrorystów z Hezbollahu. Znów do tych „precyzyjnych uderzeń” używane są bomby 200-funtowe pochłaniające całe kwartały południowego i centralnego Bejrutu, a wraz z nimi już 2000 ofiar, w tym dzieci, pracowników medycznych i całe rodziny. Wcześniejsze ataki na pagery i krótkofalówki należące do pracowników Hezbollahu doprowadziły do potężnych okaleczeń kilku tysięcy postronnych ludzi znajdujących się w miejscach, gdzie wybuchały sprzęty: w sklepach, na ulicach, w szkołach, w samochodach tkwiących w korkach.
Amerykanie twierdzą, że nic nie wiedzieli o ataku na przywódcę Hezbollahu i apelowali o deeskalację, ale to nie przeszkadzało sekretarzowi stanu Antony’emu Blinkenowi podkreślić, że „Izrael ma oczywiście prawo się bronić”. Czy ktoś też już poznaje ten „playbook”? Zaraz dowiemy się, że w Libanie każdy jest Hezbollahem. Czy naprawdę Izrael może robić wszystko w ramach swojego „prawa do obrony”? Czy to prawo gdzieś się kończy? Bo po roku izraelskich wojen już wiemy, że granicą tego prawa na pewno nie są ani cywile palestyńscy ani libańscy.
Życia arabskie znaczą mniej i na Bliskim Wschodzie, i w Ameryce
Tak się składa, że w ramach stypendium naukowego Fundacji Kościuszkowskiej znowu prowadzę wywiady z Palestyńczykami, tym razem w USA, gdzie goszczę na uniwersytecie stanowym Rutgers. Tydzień temu w Paterson, mieście w na północy stanu New Jersey, zwanym potocznie „małą Ramallą” rozmawiałam z 24-letnią Leilą.
Kobieta opowiadała o swoim dzieciństwie spędzonym w Ameryce po 11 września: „Zawsze będę miała w sobie ten lęk, że ktoś może mnie wyciągnąć z domu w środku nocy za to, że skrytykowałam politykę USA. To jest międzypokoleniowy strach, który zakorzeniono w nas w Guantanamo, a potem wzmocnił to Trump i MAGA”.
Leila ma pewność, że w Stanach Zjednoczonych ona i jej palestyńska społeczność będzie wykluczana i marginalizowana bez względu na to, które środowisko polityczne będzie przy władzy. Opowiada, jak po inwazji na Gazę mieszkańcy Paterson próbowali bezskutecznie namawiać reprezentujących ich polityków różnych szczebli, by wezwali do zawieszenia broni. Według niej, słowo ceasefire [zawieszenie broni] było przez wiele miesięcy uznawane za toksyczne i z natury za antyizraelskie. Od roku ona i jej społeczność przeżywają wspólną żałobę, wspominając każdą ofiarę izraelskiej ofensywy w Gazie – imię każdego dziecka, każdej matki, ojca, braci, siostry, całych rodzin, które zginęły. „To nasza żałoba, i to dzięki temu, jak ją przeżywamy, inni po raz pierwszy zobaczyli w nas ludzi”.
Kilka dni później rozmawiam z Karimem, 30-letnim programistą również urodzonym w Stanach w palestyńskiej rodzinie. Karim śmieje się, kiedy pytam go o lęk, i mówi, że on go nie odczuwa, ale dodaje, że stoją za tym kwestie genderowe, bo kobiety bardziej narażone są na zastraszanie, jeśli wypowiadają treści propalestyńskie. Kiedy pytam dlaczego, odpowiada, że sam jego wygląd, a jest wysokim wysportowanym mężczyzną, działa odstraszająco. Kobiety spotyka dużo większa agresja i ostracyzm. Ale przyznaje, że trzyma się z boku, od kiedy pół roku temu został aresztowany przez nowojorską policję w czasie jednych z protestów przeciwko wojnie. Za co? Za to, że poprosił podczas protestu policjanta, żeby nie zwracał się w nieprzyjemny sposób do jego koleżanki. Kiedy pytam, czy zagłosuje w nadchodzących wyborach, opowiada, że tak. Na Myszkę Miki. Jak to robi od ośmiu lat. I do tego samego namawia palestyńskich rodziców.
Słuchając tego, nie dziwię się Karimowi ani tysiącom tak zwanych niezdeklarowanych arabskich obywateli USA, że nie chcą wybierać mniejszego zła. Że mają poczucie, że ich głos, choć słyszalny, jak na przykład na ostatniej konwencji demokratów, nie ma żadnego wpływu ani przełożenia na politykę amerykańską na Bliskim Wschodzie i na to, że amerykańskie bomby wysyłane do Izraela będą nadal zabijać ich rodziny, przyjaciół i innych ludzi na miejscu.