18 lat temu, tuż przed wybuchem poprzedniej wojny Izraela z Hezbollahem, amerykańsko-brytyjski historyk pochodzenia żydowskiego Tony Judt opublikował na łamach „Haaretza” esej o państwie, które nie chce dorosnąć. Tłumaczył w nim, że Izrael przypomina nastolatka z zaburzonym poczuciem własnej wartości i kruchą wiarą w swoją wyjątkowość; pewnego, że nikt go nie rozumie i wszyscy są przeciwko niemu. „Podobnie jak wielu nastolatków, Izrael jest przekonany, że może robić, co chce, że jego działania nie pociągają za sobą żadnych konsekwencji, a on sam jest nieśmiertelny” – przekonywał Judt.
Nie powinno to szczególnie dziwić, jeśli pod uwagę weźmie się historię narodu żydowskiego, nękanego prześladowaniami i zmuszonego do wielokrotnych migracji, doświadczonego w czasie drugiej wojny światowej najgorszym: ludobójstwem, które pochłonęło życie 6 milionów Żydów.
Jednak współcześni Izraelczycy wciąż żyją traumą przeszłości. Według Omera Bartova, izraelskiego badacza ludobójstwa, jest to przede wszystkim efekt edukacji młodych obywateli. W czerwcowej rozmowie, która ukazała się na łamach „Dziennika Gazety Prawnej”, tłumaczył mi, że kolejne pokolenia Izraelczyków uczy się, aby bali się ludobójstwa. „Oni nie widzą świata takim, jaki jest. Patrzą przez pryzmat Auschwitz” – przekonywał.
Największa tragedia od czasów Holokaustu
7 października 2023 roku był spełnieniem najczarniejszego scenariusza. Dla większości Izraelczyków stanowił dowód, że pielęgnowany w nich lęk był uzasadniony. W brutalnym ataku Hamasu, którego członkowie dokonali inwazji na terytorium państwa żydowskiego, zginęło prawie 1,2 tysiąca osób, a 251 zostało porwanych do Strefy Gazy. Nagrania z tego dnia, które dziennikarzom udostępniła ambasada Izraela w Warszawie, można opisać tylko jednym słowem: rzeź. Izraelczycy mówili, że to największa tragedia, jaka spotkała Żydów od czasu Holokaustu.
W podobnym tonie wypowiadali się zachodni sojusznicy Izraela. Do Tel Awiwu w pierwszych tygodniach po ataku w ramach solidarności wybrali się zarówno prezydent USA Joe Biden, jak i przewodnicząca Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen. Państwa Zachodu zgodnie wypisały Tel Awiwowi czek in blanco na odpowiedź w Strefie Gazy.
Izrael ofiarą był przez chwilę
Ale Izrael w oczach świata ofiarą był tylko przez chwilę. Żądza zemsty, która doprowadziła do destrukcji palestyńskiej enklawy, jak również rosnąca z każdym dniem liczba ofiar śmiertelnych – dziś szacowana przez Hamas na około 41 tysięcy, w tym 15–17 tysięcy to jego bojownicy – sprawiła, że 1,2 tysięcy zabitych Izraelczyków nie tylko zeszło na dalszy plan, ale na wielu – szczególnie młodych obywatelach Zachodu, którzy w mediach społecznościowych od początku wojny śledzili relacje Palestyńczyków zmuszonych do przesiedleń i tracących bliskich w izraelskich nalotach – przestało robić wrażenie. Tel Awiw zaczął się mierzyć z oskarżeniami o brak umiaru i łamanie prawa międzynarodowego, a w przestrzeni publicznej pojawiały się też zarzuty o ludobójstwo. W sierpniu na łamach brytyjskiego „Guardiana” o jego przeprowadzenie Izrael oskarżył wspomniany wcześniej Omer Bartov, profesor Uniwersytetu Browna. „10 listopada napisałem w «New York Timesie», że nie ma dowodów na ludobójstwo w Gazie, chociaż jest bardzo prawdopodobne, że mają miejsce zbrodnie wojenne, a nawet zbrodnie przeciwko ludzkości. Już nie wierzę w to, że w Gazie nie dochodzi do ludobójstwa” – napisał.
Bartov uznał bowiem, że ostatecznym celem izraelskiego przedsięwzięcia od samego początku było uczynienie z enklawy „miejsca niezdatnego do życia” i osłabienie jej ludności do tego stopnia, aby „albo wymarła, albo szukała opcji ucieczki z tego terytorium”. Innymi słowy, kontynuował badacz, to co dotychczas uznawano wyłącznie za retorykę izraelskich przywódców, stało się rzeczywistością. „Zgodnie z Konwencją ONZ o ludobójstwie z 1948 roku, Izrael działał z zamiarem zniszczenia, w całości lub w części, ludności palestyńskiej w Strefie Gazy, poprzez zabijanie, wyrządzanie poważnych szkód lub stwarzanie warunków życia mających na celu doprowadzenie do zniszczenia tej grupy” – stwierdził.
Siła odbiła się czkawką
Trudno było oczekiwać, że Izrael nie odpowie siłą na masakrę 7 października. Obawy o kolejny masowy atak na obywateli państwa żydowskiego były uzasadnione. W końcu Izrael miał do czynienia z grupą, którą zarówno Stany Zjednoczone i Unia Europejska uznają za organizację terrorystyczną. Siła odpowiedzi odbiła się jednak władzom tego bliskowschodniego państwa czkawką. Na całym świecie wybuchły protesty i demonstracje solidarności z Palestyńczykami. Już w listopadzie, kiedy siły obronne Izraela dopiero rozkręcały falę przemocy w odciętej od świata enklawie, w Londynie z flagami palestyńskimi maszerowało około 300 tysięcy osób, a w Waszyngtonie drugie tyle.
Na kampusach uniwersyteckich – również w Polsce – studenci zaczęli zakładać miasteczka namiotowe na wzór protestów sprzed lat przeciwko wojnie w Wietnamie czy apartheidowi w RPA. Żądali od swoich uczelni między innymi zerwania współpracy z izraelskimi instytucjami naukowymi.
Owszem, sprzeciw ulicy można zignorować, zbyć argumentami o dużej populacji imigrantów pochodzenia arabskiego na Zachodzie i lewicowej wrażliwości młodych ludzi, którzy słabszą stronę widzą w Palestyńczykach. Ale izraelską strategię w Gazie pod lupę wzięły też poważne instytucje międzynarodowe. Prokurator Międzynarodowego Trybunału Karnego Karim Khan wniósł w maju o wydanie nakazów aresztowania premiera Benjamina Netanjahu i ministra obrony Jo’awa Galanta, stawiając ich na równi z przywódcami Hamasu.
Władze państw sojuszniczych znalazły się zaś pod presją społeczną, by skorygować swoje stanowisko i położyć większy nacisk na kwestie humanitarne oraz konieczność przestrzegania prawa międzynarodowego. Po izraelskim ataku na konwój humanitarny World Central Kitchen w Gazie, w którym zginęło siedmiu wolontariuszy, w tym Polak, Biden mówił wprost: „to, co robi [Netanjahu], jest błędem. Nie zgadzam się z jego podejściem”.
Ostatni rok pokazał, że spostrzeżenia nieżyjącego już Judta pozostają aktualne. Rząd Benjamina Netanjahu ignorował wszelkie czerwone linie wyznaczane przez zachodnich sojuszników, a krytykę uznawał za przejaw antysemityzmu. Każdy, nawet najbardziej brutalny atak na Palestyńczyków uznawał za moralnie uzasadniony.
Nawet najbliżsi partnerzy Tel Awiwu – Waszyngton i Berlin – sprzeciwiali się planom inwazji na Rafah, miejscowość położoną na granicy z Egiptem, w której schronił się ponad milion palestyńskich przesiedleńców z północy i centrum Strefy Gazy. Szefowa niemieckiej dyplomacji Annalena Baerbock mówiła, że byłaby to „katastrofa humanitarna”, a Biden zagroził chwilowym wstrzymaniem części dostaw broni do Izraela. Netanjahu ignorował ostrzeżenia, przekonywał, że Izrael „musi walczyć do końca”. „Jedyną czerwoną linią jest kolejny 7 października” – stwierdził. I uderzył na Rafah.
Wojna nieskuteczna
Ostateczne zwycięstwo jednak nie nadeszło, a przygasająca od dłuższego czasu inwazja na Strefę Gazy nie doprowadziła do realizacji podstawowych założeń Izraela. Niedługo po ataku Hamasu premier Netanjahu wskazywał, że wojna ta ma dwa cele: zniszczenie Hamasu i uratowanie zakładników porwanych przez palestyńską bojówkę.
Ten pierwszy już na początku został uznany przez ekspertów za dość naiwny. Nie da się przecież siłą militarną zniszczyć ideologii, która mobilizuje terrorystów. Można też było założyć, że młodzi Palestyńczycy, którzy w wyniku izraelskich nalotów stracili matki, ojców, rodzeństwo czy kolegów, szybko się zradykalizują i będą szukać zemsty. Nawet jeśli część z nich Hamasu nie popiera, widząc w nim źródło swoich problemów, to Izrael, którego bomby spadają na szkoły, szpitale i budynki mieszkalne, pozostanie wrogiem numer jeden. Argument wykorzystywania przez palestyńską organizację terrorystyczną infrastruktury cywilnej jako „żywej tarczy” może docierać do zachodniej opinii publicznej, ale nie do Palestyńczyków, których życie legło po 7 października dosłownie – w gruzach.
Co jednak ważniejsze, Izrael nie zdołał odbić przetrzymywanych w tunelach zakładników. W drugim miesiącu wojny wynegocjowano co prawda kilkudniowe zawieszenie broni, w ramach którego do Izraela wróciło 105 osób – 81 Izraelczyków i 23 obcokrajowców (w zamian Izraelczycy uwolnili z więzień 300 Palestyńczyków, głównie niepełnoletnich chłopaków, którzy trafili za kratki w związku z udziałem w zamieszkach).
Był to dowód, że najlepszym sposobem na uratowanie porwanych przez Hamas ludzi – kobiet, mężczyzn, dzieci i osób starszych – jest dyplomacja. Tak uważali zresztą sami Izraelczycy, którzy na przestrzeni ostatniego roku niemal co tydzień wychodzili na ulice, by żądać od Netanjahu politycznego porozumienia z Hamasem. Rząd pozostawał na te wezwania głuchy. Upierał się, że w osiągnięciu celu pomoże jedynie zwiększanie presji militarnej na Gazę. W rezultacie przez pierwsze dwa miesiące wojny wolność odzyskało więcej osób niż przez kolejne dziesięć. Od wygaśnięcia listopadowego zawieszenia broni liczba ludzi, którzy wrócili na terytorium państwa żydowskiego, wzrosła do zaledwie 117. W enklawie wciąż przebywa około 100 zakładników, z czego co najmniej 35 uważa się za zmarłych.
Wojsko znaczących sukcesów w tym zakresie nie odniosło, sprowadzając do kraju tylko osiem osób. Cztery z nich udało się uratować w ramach operacji w czerwcu. Planowana przez kilka tygodni akcja ratunkowa odbyła się w gęsto zaludnionym obozie dla uchodźców Nuseirat. Na świecie wzbudziła kontrowersje: aby uratować czterech Izraelczyków, żołnierze zabili 270 mieszkańców obozu.
Kolejny front Netanjahu
Dziś, rok po tragicznych wydarzeniach 7 października, po miesiącach walk, które nie zakończyły się ani zdecydowanym zwycięstwem Izraela, ani nie dały Izraelczykom nadziei na lepsze i bardziej bezpieczne jutro, Netanjahu otwiera kolejny front. W ubiegłym tygodniu wojska izraelskie pod osłoną nocy wkroczyły na terytorium Libanu, by rozprawić się z kolejną wrogą organizacją. Hezbollah w ubiegłym roku rozpoczął regularny, aczkolwiek ograniczony, ostrzał północnego Izraela w ramach solidarności z Hamasem. Tel Awiw uznał, że musi zmusić go do wycofania się z terenów przygranicznych i w ten sposób umożliwić powrót do domów mieszkańcom północnej części kraju, którzy uciekli z nich w obawie przed rakietami Hezbollahu. Tylko że działalność ruchu Huti, który ostrzeliwuje państwo żydowskie z Jemenu, sugeruje, że przesunięcie granicy o kilkanaście kilometrów nie wpłynie znacząco na bezpieczeństwo Izraela.
Krytyczni wobec Netanjahu Izraelczycy, których pełne żalu opinie można przeczytać każdego dnia w izraelskiej prasie, sugerują, że kolejna wojna jest dla premiera wyłącznie sposobem na przedłużenie rządów. Bibi, człowiek władzę kochający i sprawujący ją – z przerwami – przez dwadzieścia lat, zrobi wszystko, by szefem rządu nie został nikt inny. Tym bardziej że ciążą na nim zarzuty korupcyjne. Bibi od kilku lat skutecznie unika odpowiedzialności karnej i zapewne boi się, że tracąc władzę musiałby się w końcu zmierzyć z wymiarem sprawiedliwości.
To jednak tylko częściowo tłumaczy, dlaczego zaryzykował wciągnięcie kraju w kolejny długi konflikt, który nie tylko odbije się na izraelskiej gospodarce, ale również pogłębi traumę Izraelczyków. Można było przecież najpierw spróbować dyplomacji, przekonać Libańczyków do przywrócenia rezolucji ONZ nr 1701, która zakończyła wojnę w 2006 roku i zakłada, że jedynymi siłami obecnymi w południowym Libanie mogą być libańska armia i Tymczasowe Siły Zbrojne ONZ w Libanie (UNIFIL).
Nie powtórzyć losu Goldy Meir
Ale Benjamin Netanjahu buduje legendę. Jako premier postawił sobie za główny cel wzmocnienie bezpieczeństwa państwa. Po 7 października stał się więc jego osobistą tragedią. Szybko został obarczony winą za dopuszczenie do tej masakry. Badanie Israel Democracy Institute wykazało, że zdaniem 70 procent Izraelczyków na decyzję organizacji terrorystycznej o ataku wpłynęły na przykład podziały społeczne i polityczne w Izraelu związane z reformą sądownictwa, którą forsował Netanjahu. Z kolei ci, którzy dystansują się od izraelskiej okupacji terytoriów palestyńskich, tłumaczyli, że wieloletnia blokada enklawy, wspierana przez Bibiego, musiała się w końcu obrócić przeciwko Izraelowi.
Poparcie dla rządów Likudu, dość niskie nawet przed inwazją Hamasu, zaraz po niej skurczyło się jeszcze bardziej, a ludzie wyszli na ulice, by żądać dymisji premiera. Netanjahu nie mógł do tego dopuścić. Postrzega siebie jako izraelskiego Winstona Churchilla i chciałby zostać zapamiętany jako przywódca, który stawił czoła irańskiemu zagrożeniu – jako zbawca Izraela, który zapewnił mu ostateczne zwycięstwo we wrogim regionie.
7 października Hamas pokazał, że jest odwrotnie. Trend trzeba było więc odwrócić. Netanjahu nie chce powtórzyć losów Goldy Meir, za której rządów wybuchła wojna Jom Kipur. Meir zbudowała reputację premierki, która zagorzale stawia bezpieczeństwo na pierwszym miejscu. Od władzy została odsunięta po poważnych porażkach w tym zakresie. Choć polityczkę wielokrotnie ostrzegano, że Egipt i Syria planują uderzyć w terytorium państwa żydowskiego, ona zdawała się ignorować niepokojące sygnały. Porównania do Jom Kipur są zresztą w izraelskiej przestrzeni publicznej powszechne. Hamas zadbał o symbolikę: jego atak został przeprowadzony równo 50 lat po uderzeniu sił arabskich.
Zmiana narracji jest ważna nie tylko dla Bibiego, bo o honor walczą dziś także niektórzy żołnierze, których reputacja została nadszarpnięta po 7 października. Otwarcie kolejnego frontu i wieczna wojna są szansą na odciągnięcie uwagi od niepowodzeń w Gazie. Wydarzenia ostatnich kilku tygodni faktycznie dały Izraelczykom nadzieję na sukces, a Netanjahu zagwarantowały wzrost poparcia w sondażach. Niewątpliwie, spektakularne eksplozje pagerów i krótkofalówek czy zabójstwo przywódcy Hezbollahu Hassana Nasrallaha wraz z większością elit organizacji, świadczą o potędze izraelskich służb wywiadowczych i przewadze tego kraju nad wspieranymi przez Iran bojówkami.
Pytanie, czy nie jest to strategia krótkowzroczna. Yossi Melman, izraelski pisarz, mówił mi niedawno, że nie sądzi, żeby można było wygrać kolejną wojnę. „Hezbollah nigdy się nie podda, a Netanjahu nie jest zainteresowany prawdziwym rozwiązaniem konfliktu. Woli nadęte slogany. Mówi, że będziemy walczyć aż do zwycięstwa. To bzdura” – przekonywał.
Hezbollah, choć osłabiony, zapewne się odbuduje i dalej będzie stanowił zagrożenie. W międzyczasie zginą tysiące Libańczyków (na ten moment władze kraju mówią o około 2 tysiącach ofiar), a niechęć do Izraela będzie się pogłębiać także na Zachodzie. Ostatnie dwanaście miesięcy pokazało, że Izrael stracił status państwa wyjątkowego. Zachodnie społeczeństwa zrozumiały, że demokracje też popełniają zbrodnie i muszą być pociągane do odpowiedzialności.
W końcu również Izraelczycy, dziś cieszący się z zabójstwa Nasrallaha, uznają, że Bibi nie przybliżył ich do zwycięstwa. Wrócimy do punktu wyjścia. A po zakończeniu wojny, która wciąż grozi przerodzeniem się w bezpośredni konflikt izraelsko-irański, obudzimy się na Zachodzie z kacem moralnym, że dopuściliśmy do kolejnej bezsensownej rzezi na Bliskim Wschodzie.