Argumentum ad Dudum

„Co, do licha, dzieje się w Polsce?” – jakiś czas po październikowych wyborach 2023 roku pytał brytyjski „The Economist”. Rzeczywiście, trudno zrozumieć prawne batalie toczące się od powołania koalicyjnego rządu Donalda Tuska dosłownie o każdą państwową instytucję. Prawo i Sprawiedliwość jak bluszcz oplotło państwowe urzędy. Przywracanie demokracji po populizmie u władzy jest pod pewnymi względami bezprecedensowe. 

Po pierwsze, koalicja rządowa, chociaż w mediach często napina muskuły, wcale nie przejęła całej władzy. Zdobyto władzę ustawodawczą. Zdobyto tylko część władzy wykonawczej. Co do władzy sądowniczej – trwają gorące zmagania środowisk prawniczych co do tego, jak rozumieć i odbudowywać jej niezależność od władzy ustawodawczej i wykonawczej.

Z tego wynika, po drugie – czyli od początku rząd gra powyżej swoich możliwości. Do spokojnego przywrócenia praworządności potrzebna byłaby kontrola całej ścieżki legislacyjnej. Jednak na jej końcu wciąż znajduje prezydent Andrzej Duda z długopisem oraz prawem weta. Gdyby przypadkiem się zawahał, za plecami ma jeszcze część Sądu Najwyższego, sympatyzującą z poprzednią władzą, oraz Trybunał czy pseudo-Trybunał Konstytucyjny, który w razie potrzeby wypuszcza torpedy z paragrafów. Niekiedy trafia w rządową burtę. 

Po zaprzysiężeniu gabinetu w grudniu 2023 roku zaczęto przywracać praworządność – metodami poniżej pasa ustawy – tam, gdzie to było możliwe. Minister kultury Bartłomiej Sienkiewicz bez ceregieli pozbawił Prawo i Sprawiedliwość wpływu na media publiczne. Minister sprawiedliwości Adam Bodnar przedstawił plan resetu konstytucyjnego, następnie zaczął usuwać niektórych prokuratorów i sędziów ze stanowisk oraz pracować nad rozliczeniami przestępstw popełnionych przez poprzednią ekipę. Do finału droga pozostaje jednak bardzo daleka, albowiem najważniejsze zadania w procesie przywracania pełnej niezależności sądownictwa, w tym zmiany we wspomnianym Trybunale czy pseudo-Trybunale Konstytucyjnym i Sądzie Najwyższym, nie zostały wykonane. I tu znów powraca: argumentum ad Dudum, czyli że do wyborów prezydenckich w 2025 nic poważnego się nie da zrobić.

Rozczarowanie szarością 

Ci, którzy spodziewali się, że po wyborach do Polski z dnia na dzień wróci liberalna demokracja, mogą dziś mieć mieszane uczucia. Po jesiennych wyborach w Polsce, słusznie czy nie, pozostaje wrażenie chaosu w najważniejszych instytucjach wymiaru sprawiedliwości, choćby w Sądzie Najwyższym. Jednych jego części nie uznaje PiS, innych – obecni ministrowie na podstawie wyroków unijnych trybunałów. Do zamieszania dokłada się niewątpliwie „wojna domowa prawników”, którzy swoimi opiniami, często dla polityków „nieprzeniknionymi”, wpływają na zapadające decyzje. 

Wybory 15 października 2023 często porównuje się do tych z 4 czerwca 1989 roku, po których w Polsce rozpoczęła się transformacja demokratyczna. Wtedy, po upadku komunizmu, pojawiło się pytanie, w jaki sposób obóz prodemokratyczny może przejąć instytucje państwowe od komunistów. Dziś teoretycznie pojawia się to samo pytanie – o odebranie władzy populistom. W ciągu prawie dekady swoich rządów PiS skolonizowało niezależne niegdyś instytucje – urzędy państwowe, instytucje finansowe, na przykład Narodowy Bank Polski, spółki skarbu państwa, instytucje kultury. Nasi populiści zrobili to tak skutecznie, że mimo utraty władzy w parlamencie, nadal mają zasoby, stanowiska i kontrolę nad niektórymi kluczowymi instytucjami. Zawdzięczają to pułapkom legislacyjnym i wysiłkom mającym na celu na przykład przyznanie w ostatniej chwili większej władzy prezydentowi Andrzejowi Dudzie w związku z uzależnieniem odwołania prokuratora generalnego od jego zgody. 

A jednak moment postpopulizmu zasadniczo różni się od momentu postkomunizmu. 

Po pierwsze, w przeciwieństwie do komunizmu w 1989 roku, partie oraz ruchy populistyczne nie znajdują się dziś w globalnym odwrocie. Populistyczno-autorytarny wiatr mocno wieje nie tylko z krajów takich jak Rosja i Chiny, lecz także z Zachodu. Jeśli w 1989 roku symbolem epoki był Michaił Gorbaczow, przywódca Związku Radzieckiego i ojciec pierestrojki, to obecnie twarzą ery populistycznej pozostaje były prezydent USA Donald Trump (który może powrócić o Białego Domu po wyborach w listopadzie). Narodowi populiści są u władzy to tu, to tam, na Starym Kontynencie – we Włoszech, w Holandii, rosną w siłę we Francji, w Niemczech, tworzą dużą reprezentację w Parlamencie Europejskim.  

Po drugie, w przeciwieństwie do komunizmu w 1989, populizm w 2024 nie jest ideologią wygasłą i skompromitowaną. Wręcz przeciwnie: jego ideologiczne zręby właśnie są rozbudowywane i mają się doskonale. Jeszcze kilka lat temu populizm przypominał bardziej medialną strategię, kontestacyjny styl polityczny niż skonsolidowaną propozycję światopoglądową i polityczną. Dziś sprawy mają się inaczej. Antyzachodniość, antyimigracyjność, antyelitarność – to wszystko elementy nowej populistycznej ideologii (wszystko jedno „cienkiej” czy „grubej”, jak spierają się eksperci). Ideologii żywej, która wytwarza programy polityczne, jak amerykański „Project 2025” – i pozostaje przekonująca dla wielu wyborców w Polsce i za granicą. 

Ze względu na te dwa aspekty, zresztą przykładowe, walka z PiS-em jest dziś trudniejsza niż walka z pozostałościami po rządach komunistów w 1989 roku. Co więcej, w 2024 najbardziej nowe politycznie pozostaje wyzwanie komunikacyjne. Nie chodzi tylko o budowę lepszego państwa, lecz także o wymyślanie lepszych pomysłów i innowacyjnych sposobów ich przekazywania niż u populistów. 

Z tym bywa różnie, a niekiedy słabo. Tutaj dotychczasowy bilans rządu Donalda Tuska jawi się raczej bladawo. Z jednej strony, dawna opozycja rzeczywiście przeprowadziła w 2023 roku dobrą kampanię wyborczą. Za zwycięstwem stało mnóstwo oddolnych inicjatyw cyfrowych. 

W świecie mediów dwudziestoczterogodzinnych i społecznościowych owa kampania sprzed roku to jednak sprawa odległa. Ekipie Tuska u władzy brakuje umiejętności powodowania intelektualnego i kulturalnego fermentu, inwestowania w budowę idei, poszukiwania nowych języków, sposobów komunikacji. Jak gdyby na rząd zwaliła się góra obowiązków i zapomniano, że świat demokratyczny w 2024 wygląda inaczej niż przed 2015. 

Sam Tusk niejednokrotnie przemawia w interesujący sposób, jednak trudno oczekiwać, aby tego rodzaju występy solo wystarczyły. Poza tym, postępowanie rządu wobec ludzi akademii, kultury i wobec intelektualistów, przypomina niepokojąco, niestety, zachowanie rządu Platformy Obywatelskiej lat 2007–2015. 

Rząd nie tylko nie ma pomysłu, w jaki sposób te grupy społeczne zaangażować do wspólnego wymyślania Polski, ale także – bywa – okazuje im jawne lekceważenie, nie budując żadnych wartościowych programów dla ich wsparcia finansowego. Przykładem jest nie tylko polityka Ministerstwa Nauki, ale również kontrowersyjnie zorganizowany program wsparcia w ramach wykorzystania funduszy z KPO dla instytucji kultury, wreszcie brak jakiegokolwiek sensownego programu systemowego wsparcia dla organizacji pozarządowych po populizmie. W czasach opozycyjnych, przypomnijmy, to właśnie trzeci sektor okazał się przyczółkiem demokracji w Polsce. Może warto o tym pamiętać.

Prawne pole minowe

Po roku od wyborów warto zastanowić się, gdzie jesteśmy jako społeczeństwo. Odpowiedzi są dwie. 

Primo, znajdujemy się na prawnym polu minowym.

Secundo, pogrążamy się w semantycznej anarchii. 

Co do punktu pierwszego, przypomnijmy, że w dyskusji o tym, jak należy zreformować sądownictwo, aby przywrócić równowagę władz, starły się dwa zasadnicze rodzaje poglądów. Z jednej strony, osoby takie jak profesor Wojciech Sadurski wierne są poglądowi, że pisowskie zmiany w sądownictwie powinny zostać „wyzerowane”. Na przykład w przypadku Trybunału Konstytucyjnego wszyscy nielegalnie powoływani za czasów PiS-u sędziowie powinni zostać usunięci ze skutkiem natychmiastowym. W praktyce oznaczałoby to chyba wyproszenie osób, które – w tej interpretacji – tylko udają przed nami sędziów.

Inni, jak profesor Ewa Łętowska, sędzia Trybunału Konstytucyjnego w stanie spoczynku i pierwsza Rzecznik Praw Obywatelskich, wskazują, że nie można w ten sposób postępować z instytucją państwową, ponieważ przywoływałoby to modus operandi Prawa i Sprawiedliwości. Łętowska argumentuje na rzecz bardziej cierpliwego podejścia, chociaż – wobec niemożności działania ustawowego – bywa to trudniejsze. 

Ognista dyskusja trwa. Ostatnio środowiska prawnicze spierają się szczególnie o status neosędziów. Tak było na przykład, gdy Sejm pracował nad ustawą o Krajowej Radzie Sądownictwa – wtedy spór dotyczył tego, czy neosędziowie z neo-KRS będą mogli być wybierani do nowej KRS. Wciąż trwają debaty dotyczące tego, czy wszyscy neosędziowie powinni wrócić na zajmowane wcześniej stanowiska i jakie powinno być ich miejsce w systemie prawnym.

Skoro o sprawach związanych z odbudową praworządności mowa, to warto również w tym miejscu wspomnieć o – last but not least – prawach człowieka. Na tym polu rządząca koalicja odnotowuje dwa niepowodzenia. 

Po pierwsze, sprawa granicy polsko-białoruskiej. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zakłada, że granicę tę należałoby otworzyć dla przysyłanych przez Aleksandra Łukaszenkę uchodźców. Jednak wielu przeciwników PiS-u miało głęboką nadzieję, że nowa ekipa zakończy sytuację, w której ludzie umierają w polskich lasach, nawet po nielegalnym przekroczeniu tej granicy. Znalezienie właściwego rozwiązania nie jest łatwe, jest jednak kluczowe, jeśli obecny rząd pragnie zachowania wiarygodności na dłuższą metę. Tymczasem premier Tusk ogłosił w weekend politykę azylową, na którą Bruksela zareagowała nieomal tak jak na posunięcia poprzedniej ekipy. 

Druga sprawa to kwestia prawa do aborcji. Obecnie weszła już w życie zasada o używaniu przesłanki ze zdrowia psychicznego dla przerywania ciąży. Nie zmienia to faktu, że kobiety w Polsce nie mają prawa do – obiecanej przecież przez Koalicję Obywatelską – legalnej aborcji do 12. tygodnia ciąży, że zachowanie personelu medycznego wciąż jest trudne do przewidzenia i nietransparentne. To również sprawa, która będzie z czasem nabierać znaczenia, zwłaszcza podczas kolejnych wyborów prezydenckich i parlamentarnych.

W tle „wojny domowej prawników” nie chodzi o detale, ale tak naprawdę o konkurujące wizje przyszłości. I znów warto przywołać okres postkomunistyczny dla rzucenia światła na dzisiejszą sytuację. W 1989 roku postkomuniści byli gotowi na integrację z nowym systemem demokratycznym, ponieważ uważali, że zapewnia on lepszą przyszłość także im samym i ich dzieciom. Powszechnie uważano, że niewydolna PRL dobrej przyszłości przed sobą nie miała. Dziś jednak sytuacja jest odmienna – w naszym kraju istnieją dwie różne wersje politycznej przyszłości: liberalna i nieliberalna (populistyczna). 

Liberalna wersja obiecuje Polsce przyszłość nie tylko w NATO (bezpieczeństwo), lecz także w Unii Europejskiej (liberalna demokracja), co wymaga co najmniej dalszego przywrócenia rządów prawa, wyższego stopnia tolerancji i respektowania praw mniejszości. 

Populistyczna przyszłość obiecuje bardziej odizolowany, zorientowany na kategorię narodu rozwój i dość niejasną praktycznie wizję „Europy Ojczyzn”, w których silne państwa narodowe miałyby nadal powstrzymywać się od konfrontacji oraz nadmiernych egoizmów. 

Powyższe wymagałoby rozwinięcia w osobny tekst, dlatego w tym miejscu przejdziemy do sprawy siania zamętu semantycznego.

Semantyczna anarchia

Żyjemy w czasach otwartej bezczelności. W służbie swojej wersji prawdy członkowie PiS-u przedstawiają się jako obrońcy praworządności, mimo że przez osiem lat sami ją łamali. Teraz, kiedy są rozliczani z tamtych działań, apelują nawet do Europy o ochronę – wykorzystując tę wywróconą do góry nogami retorykę, aby wzbudzić współczucie. 

Żadne działo nie jest dość grube, aby z niego nie wystrzelić. W styczniu tego roku Jarosław Kaczyński porównał Donalda Tuska do Adolfa Hitlera, mówiąc, że jego rząd przypomina nazistowskie Niemcy, gdzie „wola Führera była również uważana za prawo”. Na demonstracjach ulicznych i wiecach partyjnych powtarza się oskarżenia o „tortury” na osobach związanych z PiS-em i aresztowanych czy zamkniętych w więzieniu. 

Ponieważ obie strony – obecnie rządzący i PiS – oskarżają się nawzajem o łamanie prawa, zdezorientowani obywatele często wydają się bezsilnymi świadkami prawnego przeciągania liny. Obecnie trwają próby postawienia przed wymiarem sprawiedliwości choćby Marcina Romanowskiego. I cała historia z sianiem językowego zamętu się powtarza. Inna sprawa, że nowy rząd nazbyt często nie radzi sobie z szybkim odbijaniem tej piłeczki. 

Tymczasem sprawa jest dość elementarna. Otóż to po to, aby uniknąć odpowiedzialności politycznej i karnej za okres 2015–2023, populiści sieją ową semantyczną anarchię – opisując każdą próbę przywrócenia rządów prawa jako jego łamanie. Z uwagi na ten cel, panowie Wąsik i Kamiński stali się nagle „więźniami politycznymi”, a za aresztowanego księdza Michała Olszewskiego organizowane są zbiorowe modlitwy. Etykietowanie nowego rządu odbywa się w najlepsze – znów z wyraźnym celem – aby zneutralizować podejmowane wysiłki. Zespół Adama Bodnara, pracujący nad naprawą praworządności, nazywa się „bodnarowcami”, sugerując skojarzenie z okrucieństwem nacjonalistycznej ukraińskiej organizacji banderowców.

Bez ideału

Nawet ci, którzy protestowali w czasach rządów PiS-u przeciw naruszeniom praworządności, przyznają, że liberalna demokracja obowiązująca przed 2015 rokiem również była wadliwa: procedury istniejące na papierze nie były prawidłowo przestrzegane w praktyce, w tym prawidłowe wdrażanie orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego pozostawiało wiele do życzenia. Instytucje także wtedy padały politycznym łupem kolejnych ekip rządzących, a dodawanie do TK sędziów na zapas zainicjowała Platforma. Wysoki był poziom braku zaufania do demokracji, niska za to liczba obywateli, udających się do urn. Kwestia praw kobiet także wtedy bynajmniej nie prezentowała się różowo, nie mówiąc już o równouprawnieniu osób nieheteroseksualnych. 

Wrażenie stania na rozdrożu bierze się stąd, że nie ma mowy ani o automatycznym powrocie do stanu III RP sprzed 2015, jak i stąd, że nie ma mowy o bezrefleksyjnym zasysaniu „oprogramowania” z państw Zachodu. 

Efekt? Odnosi się wrażenie, że niektóre elementy polityki zagranicznej rządu Donalda Tuska przypominają politykę PiS-u. Opcja transatlantycka, a mianowicie pozycja Polski w NATO i inwestycja w zbrojenia, pozostaje centralnym punktem polityki zagranicznej Polski. 

Prawo i Sprawiedliwość wydało rekordową kwotę na uzbrojenie polskiej armii. Nowy rząd robi to samo, kierując się zbiorową pamięcią o wielokrotnym gwałtownym wymazywaniu kraju z mapy, czego doświadczyła Polska, ale także inne kraje Europy Środkowo-Wschodniej (posttraumatyczna suwerenność). 

Z obaw o ponowną utratę państwowości, Polska PiS-u i Polska PO prowadzą podobną politykę, inną co do stylu, ale podobną co do kierunku. Obawy o niepodległość Polski tak bardzo jednoczą polityków, że w tym roku Tusk i Duda odwiedzili razem Biały Dom. Ostre słowa pod adresem Berlina, ale także Kijowa – wydają się raczej kontynuacją trendu niż nowością. 

Cel – stabilizacja demokracji

Rząd Tuska musi pamiętać, że, chociaż populiści rok temu ponieśli klęskę przy urnach, można sobie doskonale wyobrazić, że wygrają ponownie w 2027 roku. Prawo i Sprawiedliwość może znajdować się dziś w kryzysie. Nie zmienia to tego, że pozostaje partią, która zdobyła najwięcej głosów w październiku 2023 roku. PiS pozostanie istotną częścią krajobrazu politycznego. 

Wybory 2023 roku zostały przez obecnie rządzącą koalicję wygrane siłą mobilizacji przeciwko ośmiu latom rządów PiS-u. To w 2027 roku się nie powtórzy, na pewno nie w tej skali. 

Celem obecnych rządów nie było wyłącznie doraźne sprzątanie po populistach, ale odczuwalne wzmocnienie instytucji państwa, stabilizacja liberalnej demokracji w niepewnych czasach i zasadnicza poprawa sytuacji bytowej Polaków.

Za to będzie rozliczany koalicyjny rząd Tuska. 

I nie ma mowy o ulgowej taryfie, choćby sto razy powtórzyło się, że w Polsce przed rokiem rozpoczął się nowy eksperyment polityczny: postpopulizm. Owszem, żyjemy w laboratorium politycznym – i w tym sensie nasz przykład nie jest ważny jedynie lokalnie. Podobne próby podejmuje się lub podejmowano ostatnio na całym świecie, między innymi w Brazylii, USA, Słowacji – z różnym skutkiem. Ostatecznie jednak to polscy wyborcy zdecydują, jak wykorzystają obecne „okno możliwości” – albowiem obecne rządy postpopulistyczne to tylko szansa, którą można wykorzystać, ale i którą można także zaprzepaścić. 

I właśnie tego świadomość warto mieć w rocznicę wyborów z jesieni roku 2023.