Niedawno rozmawialiśmy w radiowej Dwójce z krytyczką literacką, Agatą Sikorą, o współczesnej literaturze polskiej. Pojawił się temat zaciętych dyskusji, jakie przetoczyły się wokół książek „Oto ciało moje” Aleksandry Pakieły i „Czerwonego młoteczka” Doroty Kotas. Obie książki balansowały na granicy wyznania autobiograficznego i literatury. Sikora, która poświęciła debatom na ich temat głośny esej [1], w pewnym momencie naszej rozmowy powiedziała, że dobre utwory autobiograficzne cechuje to, że autorka bierze na warsztat swoje doświadczenia, szuka odpowiedniego języka, a nie po prostu pisze – w poetyce spontanicznego, facebookowego wyznania – o tym, co ją boli.

To spostrzeżenie wydało mi banalne, a zarazem uderzająco trafne. Od razu pomyślałem o współczesnych utworach funeralnych, przerabiających w literaturę zapis radzenia sobie z żałobą po rodzicach: „Rzeczach, których nie wyrzuciłem” Marcina Wichy, „Kontenerze” Marka Bieńczyka czy „Bezmatku” Miry Marcinów. Do głowy przyszła mi także głośna książka Elizy Kąckiej „Wczoraj byłaś zła na zielono”, w której autorka opisała swoją relację z córką będącą w spektrum autyzmu. Wszystkie te jawnie autobiograficzne książki potwierdzały tezę Sikory. Czytając je, odnosiłem wrażenie, że autorkom i autorom udało się znaleźć, jak pisał Miłosz, „formę bardziej pojemną”, skrojoną na miarę ich doświadczeń. Widać, że odszukanie tej formy było poprzedzone latami namysłu, dziesiątkami plików usuniętych z dysku twardego. Nazywamy takie książki „literaturą” (i jako takie je nagradzamy), choć zdawałoby się, że nie mają w sobie za dużo tego, co potocznie kojarzy się z pojęciem literatury: fikcji, zmyślenia.

A właśnie że się stało!

Debiutancka książka Kingi Sabak „Trochę z zimna, trochę z radości” [W.A.B. 2024] wpisuje się w ten horyzont [2]. Mimo że bohaterką dziewiętnastu powiązanych fabularnie opowiadań jest Ola/Alex (niektórych też Olek), a nie Kinga Sabak, coś sprawia – wcale niełatwo powiedzieć co – że czyta się tę książkę jak pofragmentowaną powieść autobiograficzną. Sama autorka mówiła niedawno w wywiadzie [2] o podobieństwach między nią a bohaterką, przyznając, że sięgnęła po „migawki” z własnego dzieciństwa i „nie zakrywała się szczególnie fikcją literacką”. „Owszem, wiele historii jest tu wymyślonych – podkreślała Sabak – ale wszystkie emocje są prawdziwe, to moje emocje”.

Tyle, jeśli chodzi o wyznanie autorki. Trudniej powiedzieć, co decyduje o lekturze autobiograficznej na poziomie samego tekstu. Jak to jest, że czytamy opowiadania o przygodach Oli czy Olka i podskórnie czujemy, że Sabak opowiada w nich o sobie, o własnych doświadczeniach? Może dzieje się tak dlatego, że te krótkie opowiadania są często pozbawione puenty, nieprzypudrowane, ostentacyjnie nieefektowne. A to obserwujemy, jak dzieciaki zaglądają do gniazda w parniku, gdzie leżą dwa martwe gołębie (udane pierwsze opowiadanie), a to przysłuchujemy się rozmowie z dawno niewidzianą ciotką, a to uczestniczymy w uroczystości odsłonięcia pomnika w Miasteczku, a to jesteśmy świadkami zabijania szczura, który wdarł się do łazienki. Najlepsze teksty są zbudowane podobnie: Sabak bezceremonialnie wrzuca czytelnika w epicentrum jakiegoś dziania się. Masz dziesięć lat, podchodzisz do jakichś dzieciaków w twoim wieku. Chcesz grać z nim w piłkę, one nie wiedzą, jaka jest twoja płeć. Decydujesz się przedstawić im jako Olek. A potem one gdzieś cię prowadzą, coś ci pokazują, a ty nie wiesz, o co im chodzi. Może odkryli prawdę o tobie? I już żałujesz, że powiedziałeś im, że przecież nie jeździsz na damce (tak jakby to nie było oczywiste!). Skala napięcia emocjonalnego – i tego, co badacze gier komputerowych nazywają immersją – jest w niektórych opowiadaniach tak duża, że parę razy bardzo się zirytowałem, gdy coś oderwało mnie od lektury. 

Najlepsze, że Sabak potrafi wydobyć silne emocje z fabuł pozornie traktujących o niczym, z rozmaitych nie-wydarzeń, które osoba dorosła skwitowałaby lekceważącym „przecież nic się nie stało”. A właśnie, że się stało. To szkoła Białoszewskiego z „Pamiętnika z powstania warszawskiego” (mimochodem przywołanego w jednym z opowiadań), który wydobywał napięcie i dramatyzm z sytuacji uznawanych za zbyt prozaiczne, codzienne, niegodne pióra poety. Sabak chyba świadomie próbuje go naśladować. Czego na przykład dotyczy jej opowiadanie „miasteczko”? Zdawałoby się, że mamy do czynienia z typowo wspomnieniowym opisem przeszłości. Sęk w tym, że zazwyczaj autorzy wspominają coś, co się wydarzyło. U Sabak jest odwrotnie – narratorka opisuje to, co nie zdążyło się wydarzyć. A może nigdy nie mogłoby mieć miejsca, zwłaszcza w takim Miasteczku, jak to.

Język opowiadań Kingi Sabak jest więc do pewnego stopnia inspirowany Białoszewskim. A także Myśliwskim. To język mówiony, na pozór naiwny, choć w gruncie rzeczy lekko ironiczny, a zarazem daleki od zdystansowanego wywyższania się. Nazwisko autora „Widnokręgu” może naprowadzać na trop nurtu chłopskiego. W przypadku „Trochę z zimna…” wydawałoby się to nie od rzeczy, bo przecież bohaterka pochodzi ze wsi i ze wsią się zmaga, ludowe obyczaje przeplatają się tu ze stereotypowo ludowym doświadczeniem religijności; dość powiedzieć, że większość opowiadań dotyczy albo pobytu na wsi (czy powrotu na nią), albo trudnych przepraw z katolicyzmem. Mimo to nie dostrzegam w książce Sabak próby odnowienia tradycji pisarskiej spod znaku Nowaka, Myśliwskiego i Pilota, a ostatnio również znakomitej Aleksandry Tarnowskiej („Wniebogłos”). „Trochę z zimna…” mimo wszystko nie jest utworem o polskiej wsi.

Czym nie jest ta książka

A o czym jest? Nie potrafię jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie i to mi się w tej książce najbardziej podoba. Niczym Wojciech Mann w „Szansie na sukces”, który losował melodie, pociągając za wstążki zwisające z sufitu, tak i Kinga Sabak sięga po zalążki różnych fabuł i tropów literackich, jednak inaczej niż w znanym programie telewizyjnym, w jej książce żadna melodia ostatecznie „nie wypada”. 

„Trochę z zimna…” nie jest więc książką przynależną do nurtu chłopskiego, ani tym bardziej próbą rozliczenia się ze wsią. A byłoby z czego się rozliczać, bo wieś nie jest przez Sabak idealizowana. Nie jest to również książką o nośnej dziś problematyce awansu społecznego, choć materiału na taką opowieść byłoby aż nadto. Ola przeprowadza się najpierw do mazowieckiego Miasteczka, a ostatecznie do Warszawy. W stolicy ma wynajmowane mieszkanie na piątym piętrze, pracę w agencji i szybki dostęp do leków na depresję.

Nie jest to również książka, którą określiłbym jako queerową autobiografię, choć odkrywanie nieheteronormatywnej tożsamości bohaterki jest pewnie najważniejszym wątkiem całości. Tak, zdawałoby się, prosty chwyt jak zamiana osoby gramatycznej (a wraz z nią imienia bohatera/bohaterki) w kolejnych opowiadaniach składających się na tom przynosi mocny efekt lekturowy. 

Nie jest to także książka o osobach nieheteronormatywnych w polskim Kościele, uparcie szukających swojego miejsca w katolickiej wspólnocie (i całe szczęście). Nie jest to wreszcie książka, po lekturze której czytelnik może dokonać prostej oceny moralnej w rodzaju: winna jest wieś, rodzina czy Polska.

Prawda o autorce

Koniec końców Sabak udaje się więc, z jednej strony, uniknąć prostego zaszufladkowania, z drugiej – znaleźć wyrazistą formę dla swoich literackich miniatur. Nie znaczy to jednak, że „Trochę z zimna…” jest debiutem całkowicie pozbawionym wad. Nie wszystkie opowiadania skutecznie rozmywają puentę, nie wszystkie w równym stopniu intrygują. Zdarzają się momenty balansowania na granicy dosłowności, jakby autorka obawiała się, że w tym kozim rogu, do którego nas zapędziła, poczujemy się zbyt zagubieni. I niepotrzebnie świeci nam latarką po oczach – jak w ostatnim zdaniu pierwszego opowiadania, gdy Olek zostaje publicznie zawołany przez ojca po imieniu „Ola”. Podobne wrażenie robi zakończenie opowiadania „było powiadomienie”, lekko osuwające się w banał. Przez to cały ten tekst – zamiast wciągać nas w świat cudzych emocji – zdaje się lekko emocjami szantażować. A to już o krok od wpadnięcia w koleiny dyskursu publicystycznego, w obrębie którego książka stałaby się świadectwem aktualnego problemu społecznego (na przykład trudności doświadczanych przez osoby nieheteronormatywne) i sugerowałaby lekturę w określonym kluczu zarówno interpretacyjnym, jak i emocjonalnym. 

„Trochę z zimna…” ostatecznie broni się przed takim odczytaniem, ponieważ, mimo słabszych momentów, w książce dominuje niejednoznaczność, a momentami wręcz intrygująca dziwność. I tak jak nie potrafię powiedzieć, o czym jest ten utwór jako całość, tak nie mógłbym również uznać, że po jego lekturze zyskałem dostęp do jakiejś „prawdy” o autorce.

Piszę o tym dlatego, że prywatnie znam Kingę Sabak, oboje studiowaliśmy na warszawskiej polonistyce. Jednak lektura jej książki uświadomiła mi, że wbrew pozorom niewiele o niej wiem, a być może tak naprawdę w ogóle jej nie znam. Co więcej, jeśli liczyłem na to, że poskładanie autobiograficznych puzzli, rozrzuconych w książce, w chronologiczną całość pozwoli mi poznać Kingę Sabak „naprawdę”, to grubo się pomyliłem. Autorka oświetla różne epizody z życia bohaterki, pozwala czytelnikowi współodczuwać z niektórymi jej emocjami, ale z jej książki nie wyłania się kompletny portret; to zaledwie kilkanaście maźnięć.

Historia ze szczurem 

I bardzo dobrze, bo opowiadania Sabak są najlepsze wtedy, gdy ich podmiot stale wymyka nam się z rąk, omijając utarte koleiny tego czy innego dyskursu. W ten sposób rozumiem autentyczność – jako wartość, która może (lecz nie musi) ujawniać się w wypowiedzi autobiograficznej. Jeśli widzę, że czyjeś pisanie o sobie jest zaawansowanym etapem długiego i żmudnego procesu samopoznania, i że poszukiwanie odpowiedniego języka stanowi nieodzowny element tego procesu – i jeśli nie słyszę w cudzej historii echa innych, znanych mi już opowieści, których ta byłaby tylko kolejną wersją – wtedy nazywam taką wypowiedź autentyczną. 

Właśnie tak dzieje się w opowiadaniu o szczurze. Chyba rozumiem, dlaczego akurat ono zostało umieszczone jako ostatnie w tomie. Narratorkę budzi w nocy krzyk przerażonej matki, która stoi pod drzwiami do łazienki. W środku jest szczur. Ola zwraca się do matki: „Czemu ojca nie obudziłaś? Pytam się, bo kto się ma szczurem zająć, jak nie on?”. Ojciec jest jednak chory, pod jego nieobecność tym kulturowo męskim zadaniem musi się zająć ktoś inny. Matka wskazuje na córkę. Nie widząc innego wyjścia, Ola zamyka się ze szczotką w łazience. W innym, wcześniejszym opowiadaniu bohaterka pisała o swojej matce, że ta być może przeczuwała prawdę na jej temat: „Może wiedziała więcej, niż myślałam, tylko trudno jej było słowa jakieś do tego przypisać i potem była zdziwiona nie tym, co jest, ale tym, że to tak należy nazwać, a nie inaczej”. Historia ze szczurem stanowi jakby dopełnienie tych słów. Nie wiemy, co do tej pory matka uważała o ubieraniu się na chłopaka i krótkich włosach Oli, o przedstawianiu się dzieciom jak Olek, o całej jej odrębności, ale teraz, prosząc ją o zajęcie się szczurem – z braku dobrych słów, opacznie bo opacznie, i pewnie bardziej z lęku niż emocjonalnej potrzeby – komunikuje córce, że wie, a może i akceptuje. 

Lecz znaczenie opowiadania nie wyczerpuje się w tym prywatnym, osobistym sensie. To historia przede wszystkim o rolach społecznych i o tym, jak bardzo się w nich nie mieścimy. Przemawia do mnie lekko groteskowy opis zmagań Oli ze szczurem (czym go zabić? jak zapędzić w kozi róg? a może wcale nie trzeba zabijać? i jak potem podnieść – na szufelce?), choć nie mam pojęcia, jak to jest być w takiej sytuacji jak ona. Jednocześnie mogę zrozumieć przymus kulturowy, o którym pisze Sabak, bo sam wielokrotnie byłem wtłaczany w role społeczne, które mi nie odpowiadały, i dobrze znam te wszystkie absurdalne układanki w głowie, że czyhając z laczkiem na wielkiego szerszenia, powinienem wykazać się naturalnymi kompetencjami, które rzekomo mam, nawet jeśli wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że ich nie mam. Dlatego opis zabijania szczura łazience jest bardziej uniwersalny. Bohaterka nie jest już w nim wyłącznie kobietą o określonej orientacji. Jest także, i po prostu, osobą wepchniętą w rolę (albo po gombrowiczowsku – w Formę) i próbującą jakoś sobie poradzić.

W tej niedużej, epizodycznej książce Kinga Sabak dała próbkę swoich możliwości i wskazała potencjalne kierunki własnego pisarskiego rozwoju. Opowiadania, w których wzięła na warsztat emocje dziecka (przez to pewnie łatwiej było jej zachować epicki dystans) są najlepsze w tomie. Jednocześnie najciekawiej wypadają te teksty, których nie sposób zredukować do konkretnej tezy obrazującej pewien problem społeczny i które nie tyle zdają relację z trudnych doświadczeń z przeszłości (na przykłąd niechęć Oli/Olka do chodzenia do łazienki w szkole), ile po prostu opowiadają wciągające, nasączone emocjami historie.

Nie lekceważę wagi tego, że w polskiej literaturze pojawił się mocny głos mniejszościowy – zwłaszcza że książka ukazała się w mainstreamowym wydawnictwie W.A.B. i posiada niektóre cechy prozy środka, mogącej trafić do szerszego grona czytelników. Chcę natomiast powiedzieć, że mimo wszystko Sabak wydaje się najbardziej zainteresowana nie pisaniem o sobie albo ukazywaniem ważkich problemów społecznych, lecz tworzeniem literatury. Osobistej i zarazem osobliwej.

Przypisy:

[1] Agata Sikora, „Ja w pudełku”, Dwutygodnik.com, nr 365, lipiec 2023.

[2] Kinga Sabak, „Odsłonięcie”, „Mint”, nr 53/2024, 20 czerwca 2024. [https://mintmagazine.pl/artykuly/troche-z-zimna-troche-z-radosci-kinga-sabak-opowiadanie-odsloniecie]

[3] Kinga Sabak, Jakub Wojtaszczyk, „Kinga Sabak o poszukiwaniu tożsamości w mocnym debiucie «Trochę z zimna, trochę z radości»”, Vogue.pl, 19 października 2024. [https://www.vogue.pl/a/wywiad-z-kinga-sabak-autorka-debiutanckiej-ksiazki-troche-z-zimna-troche-z-radosci].

Książka:

Kinga Sabak, „Trochę z zimna, trochę z radości”, W.A.B., Warszawa 2024.