Z perspektywy Kremla wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych to zawsze moment zwiastujący potencjalne nowe otwarcie. Tym razem Rosjanie desperacko go potrzebują.
Wynik dalszej walki Ukraińców jest wprost uzależniony od pomocy militarnej Stanów Zjednoczonych, a od pozycji Waszyngtonu zależy spójność NATO. Wreszcie, globalna dominacja Ameryki to coś, z czym Rosjanie po prostu nie mogą się pogodzić. Pogrzebanie amerykańskiej hegemonii i przekształcenie międzynarodowego ładu w porządek „wielobiegunowy” to ostateczny cel Moskwy.
Uwaga, z jaką Rosjanie patrzą na Amerykę, zakrawa o obsesję. To efekt propagandowej retoryki, uprawianej jeszcze za czasów Związku Sowieckiego i zmodyfikowanej przez Putina i jego akolitów już po rozpadzie „Sojuza”. Kiedyś Waszyngton uosabiał imperializm na usługach tłustych kapitalistów z melonikiem, teraz – na potrzeby „uduchowionej” wizji rosyjskiego świata – Ameryka to personifikacja diabła. Waszyngton to stolica, na której pasku działają wszyscy Anglosasi oraz „istoty pomniejsze”, Polacy czy Bałtowie.
W czasach zimnej wojny obsesję tę można było jeszcze zrozumieć. Związek Sowiecki pretendował do globalnej hegemonii, dorównując potencjałem Ameryce. Jednak obecnie fiksacja uległa nasileniu właśnie przez świadomość dysproporcji pomiędzy obydwoma krajami. O tej przepaści świadczą nie tylko wskaźniki ekonomiczne czy możliwości projekcji własnej siły poza granicami, ale także rachunek zysków i strat po 1991 roku. Od tego czasu z orbity wpływów Moskwy wypadł szereg państw europejskich, a więzy z większością republik wchodzących w skład Sojuza uległy znacznemu rozluźnieniu. Nie w każdym przypadku oznaczało to faktyczne zastąpienie Moskwy Waszyngtonem, ale w percepcji Kremla nie ma to większego znaczenia.
Trójca postimperialnych torsji
Świadomość niekorzystnej różnicy sił Kreml próbuje przykryć agresywną polityką i propagandą, która przedstawia Rosję jako supermocarstwo. Co ciekawe, jest to zarówno świadome założenie wytyczające kierunek działań, jak i konieczność – wynikająca z niezdolności pogodzenia się z obecnym stanem rzeczy.
Od 1991 roku rosyjscy myśliciele i działacze polityczni spierają się jednak co do tego, jaką strategię należy zastosować i na co się orientować, aby poprawić swoją pozycję względem Waszyngtonu. To bowiem stosunek sił względem USA jest najistotniejszą miarą, którą Rosjanie stosują przy ocenie własnej potęgi.
W 1997 roku Zbigniew Brzeziński wyróżnił trzy koncepcje, które zrodziła w tym kontekście rosyjska myśl geostrategiczna:
1) nawiązanie „partnerstwa strategicznego” z Ameryką, postrzegane przez Rosjan jako transakcyjny deal dzielący świat na strefy wpływów;
2) przywrócenie ścisłej kontroli nad „bliską zagranicą” (to jest w byłych republikach sowieckich), tożsamy z powrotem Moskwy jako głównego ośrodka decyzyjnego we wschodniej Europie, Kaukazie i Azji Centralnej;
3) stworzenie szerokiego kontrsojuszu wobec Zachodu, który miałby na celu zdemontowanie globalnej hegemonii Waszyngtonu.
Co ciekawe, kolejność opisanych przez Brzezińskiego koncepcji z grubsza odpowiada ich chronologicznemu zastosowaniu przez Rosjan. Za wczesnego Jelcyna, próba „westernizacji” Rosji spaliła na panewce. Kraj był za słaby, żeby przekonać kogokolwiek do tego, że jest w stanie rozdawać karty w równym stopniu co Waszyngton.
Obecnie Rosjanie stawiają coraz mocniej na ostatnią opcję, nie porzucając nadziei na przywrócenie wpływów w tak zwanej bliskiej zagranicy. Przykładem jest tutaj inwazja na Ukrainę, stanowiąca brutalną próbę ponownego podporządkowania Kijowa. Moskwa próbuje osiągnąć to samo w Gruzji i Mołdawii, obecnie uciekając się do mniej drastycznych – choć wciąż mających charakter agresji – metod.
Jednocześnie, Rosja okazała się zbyt słaba, aby samodzielnie zrealizować cele podporządkowania tych krajów i w ten sposób zmusić Amerykanów do partnerskiej dyskusji. Ta nieudolność wymusiła przyspieszenie procesu wcielania w życie trzeciej koncepcji: tworzenia antyamerykańskiego kartelu.
Państwa tak zwanej osi zła – Iran, Chiny, czy Korea Północna – pomagają Moskwie obchodzić sankcje, a także wspierają jej wysiłek wojenny. Najnowszym efektem działalności tego kartelu jest dyslokacja wojsk północnokoreańskich na froncie rosyjsko-ukraińskim. Co więcej, antyzachodnie inicjatywy takie jak BRICS pozwalają pokazać, że otaczający Rosję zachodni kordon sanitarny – tworzony w głównej mierze przez Amerykanów – jest nieszczelny.
Wszystkie drogi prowadzą do Waszyngtonu
Stworzenie stabilnego, antyzachodniego sojuszu jest jednak problematyczne. Przykład BRICS pokazuje, że uczestniczące w nim kraje są od siebie dość mocno zróżnicowane, co rodzi wątpliwość, czy antyamerykańskie spoiwo będzie wystarczająco silne.
Dla Rosjan kluczowym problemem jest jednak to, że przy obecnym układzie sił Moskwa będzie musiała się zadowolić statusem najwyżej „drugiego wśród równych” ze względu na oczywistą dominację Chin. Akceptacja roli junior partnera w relacjach z Pekinem wciąż przychodzi Kremlowi z trudem. Wiąże się ona z koniecznością pogodzenia się z tym, że Rosja została przegoniona przez Chińczyków i to oni grają pierwsze skrzypce vis-à-vis Ameryki.
Rosjanie żywią nadzieję, że szansę na odbicie stworzą im sami Amerykanie. Wydaje się, że jest to proces nieuchronny – głównie ze względu na to, jak Waszyngton postrzega priorytety w swojej polityce zagranicznej. Pomimo istotnych różnic pomiędzy obozami republikanów i demokratów, amerykańska klasa polityczna zgodnie sygnalizuje konieczność zmniejszenia swojego zaangażowania w Europie. Świadczy o tym przede wszystkim skupienie się na konfrontacji z Chinami, co z perspektywy amerykańskiej jest o wiele istotniejsze aniżeli konflikt rosyjsko-ukraiński. Podobnie postrzegany jest Bliski Wschód.
Konieczność interweniowania w Europie jest dla Amerykanów przykrym obowiązkiem, który zmusza ich do rozproszenia zasobów. W przypadku rosyjskiej agresji na Ukrainę problem jest o tyle znaczący, że uwidacznia on przepaść między skalą militarnej pomocy dla Kijowa płynącej z USA i z Europy.
Oczywiście, różnica pomiędzy siłą sektorów zbrojeniowych ma tutaj znaczenie. Jednak po blisko trzech latach pełnoskalowego konfliktu wciąż nie widać działań, które świadczyłyby o tym, że Europejczycy na poważnie mają ambicje, żeby zastąpić na tym polu Amerykanów. W związku z tym popularna w Stanach Zjednoczonych teza o europejskiej „jeździe na gapę” w sferze bezpieczeństwa ulega nasileniu, komplikując relacje transatlantyckie.
Dla Rosji natomiast teatr europejski stanowi priorytet. To tutaj może ona wprost zanegować zachodnie wpływy. W procesie wycofywania się Amerykanów ze Starego Kontynentu, Rosjanie dostrzegają potencjalną próżnię do wypełnienia. Tegoroczna długotrwała blokada pakietu pomocy militarnej dla Ukrainy przez sporą część republikanów stanowiła dla Moskwy potwierdzenie wcześniejszej intuicji.
Pax Americana – RIP?
Kluczowym wyznacznikiem „przydatności” przyszłej administracji USA z perspektywy Kremla będzie jednak nie retoryka przyszłego prezydenta, a skala i szybkość zmniejszania amerykańskiego zaangażowania w Europie. Dla Rosjan NATO nie stanowi – przynajmniej w pierwszej kolejności – sojuszu silnego swoim kolektywnym charakterem.
Najważniejszym elementem odstraszania tej organizacji jest rola, jaką pełnią w niej Stany Zjednoczone sygnalizujące gotowość do niezwłocznego zastosowania siły tam, gdzie uznają to za stosowane. To właśnie obecność amerykańskich wojsk w Europie stanowi jeden z najważniejszych czynników powstrzymujących Rosjan przed testowaniem spójności Sojuszu.
Wycofanie się Amerykanów z Europy nie tylko osłabi zdolność europejskich wojsk do reakcji w wypadku rosyjskiej prowokacji, ale będzie miało konsekwencje polityczne. Brak inicjatywy ze strony Waszyngtonu pogłębi poczucie bezradności na kontynencie, co poskutkuje defetyzmem. Dość powiedzieć, że do tej pory Niemcy – najsilniejsza gospodarka europejska – pozostają zupełnie reaktywni w sferze pomocy Ukrainie, podążając za Amerykanami.
Nieprzewidywalność atutem dla Kremla
Oczywistym jest więc, że Kreml woli ponownie zobaczyć Donalda Trumpa w Gabinecie Owalnym. Powodów jest wiele – chociażby obecność „izolacjonistów” w jego obozie, retoryczny symetryzm prezentowany przez byłego prezydenta w kontekście ataku Rosji na Ukrainę czy też deklarowana gotowość do rozluźnienia więzi transatlantyckich.
Zapowiedź zakończenia wojny w „24 godziny” poprzez zmuszenie do negocjacji Rosjan i Ukraińców także nie wróży nic dobrego dla tych ostatnich – tym bardziej, że Kreml wojny kończyć nie chce. Nadzieje Kremla bazują również na zapowiedziach Trumpa dotyczących głębokiej przebudowy państwa, oznaczającej skupienie się Waszyngtonu na sprawach wewnętrznych i prawdopodobny backlash ze strony instytucji będących przedmiotem zapowiadanych zmian. To zaś stanowi receptę na chaos, podobnie jak potencjalne kwestionowanie wyników wyborów.
Dlatego Rosjanie gotowi są zlekceważyć ryzyka wynikające z nieprzewidywalnej polityki Trumpa. Można sobie jednak wyobrazić, że z bliżej niesprecyzowanej przyczyny republikanin decyduje się na zwiększenie wsparcia dla Kijowa – chociażby na skutek przelicytowania ze strony Kremla lub złamania porozumień ustalonych wspólnie z Amerykanami. Co więcej, retoryczna agresja Partii Republikańskiej – w przeciwieństwie do łagodnych demokratów – jest o wiele bardziej skuteczna, jeśli chodzi o zmuszanie Europy do wyjścia z własnej strefy komfortu w zakresie wzmacniania własnych zdolności obronnych.
Zachód nie może dać Rosji czasu
W połączeniu z uporządkowanym i uzgodnionym wewnątrz NATO wycofywaniem Amerykanów z Europy, proces wzmacniania europejskiego „odstraszania” mógłby jedynie przyczynić się do utrwalenia Zachodu jako wspólnoty. Z punktu widzenia Kremla byłoby to dalece niepożądane. Niemniej, do urzeczywistnienia się tego rodzaju scenariusza potrzebne byłoby wzajemne zrozumienie po obu stronach Atlantyku, a także wspólne postrzeganie Rosji jako kluczowego zagrożenia dla całego Zachodu.
Winston Churchill miał kiedyś powiedzieć, że Amerykanie „zawsze postąpią właściwie, po tym jak wyczerpią inne możliwości”. To dość krzepiąca maksyma. Szczególnie biorąc pod uwagę to, że silne więzi transatlantyckie są korzystne zarówno dla Waszyngtonu, jak i dla Europy.
Rosjanie jednak wierzą, że tym razem ta perspektywa została skutecznie przysłonięta. Czas, jaki upłynie do momentu, w którym Amerykanie „postąpią właściwie”, zostanie przez nich maksymalnie wykorzystany. Stosując groźby i ekonomiczną presję, Rosjanie będą mogli przemodelować „architekturę bezpieczeństwa” w Europie. Wtedy spełnią swoją amerykańską obsesję, lewarując własną pozycję wobec Waszyngtonu. W najlepszym scenariuszu sprezentują im to sami Amerykanie, odwracając wzrok od Starego Kontynentu. I Europejczycy, nie potrafiący wziąć spraw w swoje ręce.