Trump chce zmienić reguły gry, które dotąd były elementem zachodniego konsensusu. W zasadzie nie chce żadnych reguł, co jest jeszcze gorszą wiadomością. Jego pomysły dotyczące zakończenia wojny w Ukrainie, stosunków handlowych, współpracy w dziedzinie obronności czy rozwiązywania sporów międzynarodowych kierują się wyłącznie logiką transakcji biznesowych. Tak jakby świat stosunków międzynarodowych można było sprowadzić do mechanizmów rynkowych.
Europa nie jest gotowa
To jest prawdziwa zeitenwende, zmiana epok, która przychodzi w momencie dla Europy szczególnie trudnym. Nie tylko dlatego, że nowe reguły gry nie będą przez nią formułowane i sprzeczne z jej DNA. Wojna w Ukrainie wkracza w nową, bardzo niebezpieczną fazę – nawet utrzymanie pomocy Zachodu na aktualnym poziomie (nie mówiąc o jej cofnięciu przez USA) może okazać się niewystarczające do utrzymania status quo. Pozycja Ukrainy na froncie jest coraz trudniejsza, a nadchodzi zima.
Europejska gospodarka jest w kiepskim stanie. Wysokie ceny energii obniżają jej konkurencyjność, niemiecki silnik się zatarł, inwestycje kuleją. Jeśli Trump spełni swoją zapowiedź i wprowadzi 10–20-procentowe cła na wszystkie towary z Europy, to wzrost gospodarczy zapowiadany w UE w przyszłym roku stanie pod znakiem zapytania.
To nie koniec. Ekonomiści przewidują wzrost wartości dolara w wyniku spodziewanego podniesienia stóp procentowych USA (by zapobiec presji inflacyjnej trumponomiki). W związku z kluczową rolą dolara w handlu międzynarodowym uderzy to przede wszystkim w tych, którzy handlują najwięcej. Czyli w Europejczyków.
Co więcej, jeśli Trump wprowadzi też, jak sugeruje, 60-procentowe cła na towary z Chin, skutecznie wypierając je z Stanów Zjednoczonych, to ogromna nadwyżka chińskiej produkcji skierowana zostanie na inne rynki, zwłaszcza do Europy. Czy będziemy chcieli się wtedy bronić przed chińskim zalewem, ryzykując konflikt z Pekinem? Światowa wojna handlowa to dla Europy bez porównania dużo większy problem niż dla USA. Import stanowi aż 49 procent wartości PKB Unii Europejskiej. W przypadku Stanów Zjednoczonych to tylko 15 procent.
W tym wszystkim najbardziej dojmujący jest kryzys polityczny, który podkopuje zdolność UE do działania. Jego najpoważniejsze objawy to wyraźny wzrost poparcia dla populistów (którym sukces Trumpa doda wiatru w żagle) oraz brak przywództwa spowodowany głównie turbulencjami we Francji i w Niemczech, gdzie właśnie rozpadła się koalicja rządząca.
Nieznośny ciężar zależności
Europa wchodzi w nową epokę, w której Stany Zjednoczone będą bardziej nieprzewidywalne i mniej zaangażowane na Starym Kontynencie. I dzieje się to w momencie, kiedy zależność UE od USA jest większa niż jeszcze kilka lat temu.
Bez pomocy militarnej USA dla Ukrainy i amerykańskiego parasola nasze bezpieczeństwo jest zagrożone. Jesteśmy też bardziej zdani na Amerykanów w wymiarze gospodarczym. Energetycznie, bo po zarzuceniu importu gazu z Rosji zapełniamy luki zakupami LNG w Stanach Zjednoczonych. Oraz pod względem handlowym, bo znaczenie USA jako rynku zbytu europejskich towarów rośnie. To wszystko czyni Europę jeszcze bardziej wrażliwą na zmiany w amerykańskiej polityce wojskowej, finansowej i handlowej.
Pytanie, czy Unia jest gotowa na Trumpa, można więc uznać za retoryczne. Owszem, Komisja Europejska ma przygotowane scenariusze na wypadek wprowadzenia przez nową administrację ceł czy innych barier handlowych. Europa nie jest całkiem bezbronna i może się Stanom Zjednoczonym odwinąć, licząc przy tym na to, że przeszkody w handlu uderzyłyby w samych amerykańskich konsumentów, podnosząc ceny importowanych produktów. To może, do pewnego stopnia, utemperować Trumpa.
Z Ukrainą i NATO sytuacja jest już dużo trudniejsza. Możliwości oddziaływania na politykę amerykańską są w krótkim okresie znacznie bardziej ograniczone. Problem w tym, że skupienie się jedynie na doraźnych działaniach, jakkolwiek zrozumiałe w obliczu powrotu Trumpa do władzy, przesłania doniosłość europejskiej zeitenwende.
Koniec Europy, jaką znamy
Trump obnaża bowiem prawdę, którą państwa UE przez lata ignorowały: aktualny model funkcjonowania Unii Europejskiej przestał być gwarantem jej dotychczasowego dobrobytu i bezpieczeństwa. Doskonale pokazał to niedawny raport o konkurencyjności UE autorstwa Mario Draghiego przestrzegający przed upadkiem gospodarczym i technologicznym Unii.
Europejski przemysł obronny ma za słabe linie produkcyjne i za mało długofalowych zamówień, by je rozwijać. Pieniędzy wydawanych na obronę w Europie wciąż jest za mało, mimo iż od czasu poprzedniej kadencji Trumpa nakłady na zbrojenia wzrosły o połowę. Nielegalna migracja jest paliwem dla wrogów demokracji i żaden kraj nie potrafi sobie z nią poradzić bez sięgania po środki sprzeczne z prawami człowieka oraz europejskimi standardami.
To wszystko kwestie, od których zależy przyszłość Europy i to bez względu na to, kto rządzi w Waszyngtonie. Problem w tym, że postępu w żadnej z tych dziedzin nie da się realistycznie osiągnąć bez większej współpracy na poziomie UE, w wielu przypadkach ograniczającej zakres tradycyjnie pojmowanej suwerenności.
Nie mamy kapitału na inwestycje w najnowsze technologie, zaś bariery rynkowe ograniczają możliwość ekspansji firm i budowy europejskich gigantów w tym obszarze. Rozwiązaniem jest przede wszystkim budowa rynku kapitałowego, dokończenie unii bankowej i zniesienie licznych ograniczeń na rynku usług.
To, że konsolidacja europejskiego przemysłu zbrojeniowego i koordynacja zakupów dla armii na poziomie UE jest ekonomiczną koniecznością, bo inaczej pieniądze są wyrzucane w błoto (lub niewydawane w ogóle), jasne jest od dawna. Konieczne są gigantyczne inwestycje w obronność, nowe technologie i zielony przemysł. Draghi mówi o dodatkowych 800 miliardach euro rocznie. Tych pieniędzy kulejące gospodarki państw narodowych po prostu nie są w stanie wygenerować.
Stąd pomysł nowego europejskiego funduszu, na wzór tego, który powstał do zwalczania gospodarczych konsekwencji pandemii. On również miałby być finansowany przez zaciągnięcie wspólnego, europejskiego długu. Z nieregularną migracją można próbować walczyć w pojedynkę, ale konsekwentne wprowadzanie kontroli na wewnętrznych granicach UE doprowadzą do końca systemu Schengen – jednego z kluczowych filarów Unii.
Alternatywą jest współpraca w całej UE lub przynajmniej dużej grupy jej państw, zwłaszcza w zakresie współpracy z krajami pochodzenia migrantów i krajami trzecimi. To pozwoli usprawnić readmisję (odsyłanie migrantów, którzy nielegalnie przekroczyli granice, do państwa z którego przybyli) i otworzyć w zamian legalne kanały migracji do Europy.
Pobudka z europejskiego snu
Te wszystkie problemy, a także propozycje ich rozwiązań, nie są wcale nowe. Po prostu Europejczycy chętnie wierzyli w iluzję, że uda się je obejść szerokim łukiem, rozwiązać w pojedynkę lub udawać, że nie istnieją. Korzyści z załatwiania tych spraw na własną rękę wydawały się większe i łatwiej dostępne niż miraże europejskich rozwiązań, pomimo wskazówek zastępów doradców i ekspertów.
W istocie każda z tych kwestii, która wymaga – zwłaszcza dziś, u progu nowej ery Trumpa – zdecydowanego wspólnego działania, jest obszarem zastrzeżonym dotąd dla suwerenności państw narodowych. Dotyczy to zarówno polityki fiskalnej (kwestia wspólnego długu i ewentualnych nowych podatków unijnych na jego pokrycie), obronności i migracji.
Na tym polega wyczerpanie się dotychczasowego modelu Unii lub przynajmniej jego niezdolność do spełnienia pokładanych w nim nadziei. W erze Trumpa europejski król (a raczej zastępy książąt) jest nagi. Bez zasadniczego przełomu w integracji w obszarach będących sferą tabu wszelkie doraźne odpowiedzi na wyzwania postawione przez nowego prezydenta USA będą krótkotrwałe lub niewystraczające.
To jest miara momentu krytycznego, w którym się znaleźliśmy. Nie chodzi bowiem „tylko” o groźbę podważania wiarygodności NATO lub zepchnięcia Europy na margines w rozgrywce o Ukrainę. Jeśli Europa nie pokona własnych ograniczeń, zwłaszcza w polityce fiskalnej i w dziedzinie obronności, to nie będzie w stanie stworzyć przekonującej oferty dla nowej administracji Trumpa i wypadnie z gry.
Przejście do ofensywy
By skuteczniej bronić swoich interesów, Europejczycy muszą pokazać Trumpowi, w jaki sposób wezmą na siebie większy ciężar pomocy Ukrainie. Włącznie z gotowością do wysłaniem wojsk do kontrolowania ewentualnego zawieszenia broni i wiarygodnym planem na zwiększenia importu z USA (gazu LNG, innych produktów, ale także uzbrojenia).
Nie należy się jednak ograniczać do defensywnych środków na wypadek wprowadzenia przez Trumpa ceł, lecz wzmocnić europejską gospodarkę zastrzykiem inwestycyjnym. Nawet te doraźne działania będą bardzo trudne w realizacji bez przestawienia Unii na zupełnie nowe tory.
Czy to się uda – zależy od wielu czynników.
Problematyczna „kwestia niemiecka”
Niemcy, które przechodzą właśnie kryzys rządowy i zmierzają do nowych wyborów, będą miały fundamentalne znaczenie. Na razie wypadają z gry, w momencie kluczowego rozdania. Berlin znajduje się w momencie równie przełomowym co cała UE.
Nieudany rząd Olafa Scholza jest tylko początkiem turbulencji związanych z kryzysem niemieckiego modelu gospodarczego. Przez lata był on oparty na kruszących się od lat filarach: tanim gazie z Rosji, boomie w handlu z Chinami, amerykańskim parasolu obronnym, dominacji w przemyśle samochodowym i na ogromnej roli eksportu.
Po stagnacji w erze Merkel Niemcy muszą wymyśleć się na nowo. A nowa „kwestia niemiecka” polega dzisiaj na pytaniu, jakie miejsce i rolę w tym procesie odgrywać będzie Unia Europejska. Czy integracja i wspólne działania na poziomie UE będą co do zasady, jak w przeszłości, uważana za fundament nowego modelu niemieckiego? Czy przeważy raczej obawa, że Unia – właśnie w tych obszarach, które dzisiaj wymagają szczególnego szarpnięcia cuglami – ograniczać będzie możliwości Niemiec w uzyskaniu nowej równowagi? Na te pytania nie ma dziś jednoznacznej odpowiedzi.
Znakiem zapytania opatrzona jest także polityka Francji. Osłabiony Emmanuel Macron nie jest już tym samym politykiem, który próbował porywać Europę często kontrowersyjnymi, ale też inspirującymi pomysłami. Przyszłość rządu francuskiego wisi na włosku i zależy od poparcia skrajnej prawicy Marine Le Pen. Macron nie jest wprawdzie „kulawą kaczką” [lame duck], bo pozycja prezydenta Francji jest bardzo silna w tamtejszym systemie politycznym, ale problemy ogromne zadłużenie i labilność polityczna ograniczają jego pole manewru.
Polska ma dobre karty
Polska może i musi wziąć na siebie większą rolę w szukaniu europejskich i rozwiązań i nie ulegać pokusie bilateralizmu w relacjach z USA, bo ten miałby bardzo krótkie nogi. Mimo swoich wydatków na zbrojenia i pozycji geopolitycznej nie jesteśmy dla Stanów Zjednoczonych partnerem o wyjątkowym znaczeniu.
Nasze bezpieczeństwo zależy od spójności całego Sojuszu. Osłabienie NATO nie jest warte dwustronnych układów z Trumpem. Z kolei próby budowania specjalnych relacji z amerykańskim prezydentem kosztem innych krajów UE doprowadziłyby do osłabienia relacji wewnątrz UE. To ślepa uliczka.
Jednak w UE borykającej się wyzwaniem Trumpa Warszawa ma wyjątkowo dobre karty. Donald Tusk jest jedynym liderem dużego państwa UE z obozu liberalnego o silnej pozycji i w kraju, i za granicą. I, co nie bez znaczenia, stoi politycznie bardzo blisko Ursuli von der Leyen, szefowej Komisji Europejskiej, która w czasie politycznej słabości we Francji i w Niemczech będzie pełnić szczególnie istotną rolę.
Andrzej Duda jako jeden z niewielu polityków europejskich od lat pielęgnuje swoją relację z Trumpem. Wydajemy na obronę więcej niż ktokolwiek inny (w stosunku do PKB), co jest bardzo istotnym atutem. A w przyszłym półroczu Polska pełni prezydencję w UE. Inicjatywa Donalda Tuska, by przeprowadzić konsultacje z kluczowymi partnerami w UE, jest ze wszech miar słuszna.
Musimy jednak pamiętać, że konieczność sformowania wspólnej odpowiedzi europejskiej może też wymagać gotowości do kompromisów i trudnych decyzji ze strony Polski. Jeśli Trump będzie chciał układać się z Putinem, to czy Europa powinna gromko oponować? Tego wymagałaby moralna postawa. Czy raczej domagać się miejsca przy stole, by zachować jakikolwiek wpływ na bieg wydarzeń? To z kolei legitymizuje działania, które nie prowadzą do prawdziwego zwycięstwa Ukrainy. Czy być gotowym do wysłania wojsk do udziału w ewentualnej misji stabilizacyjnej, jeśli w takim kontyngencie miałoby zabraknąć Amerykanów? Jeśli tak, to na jakich warunkach?
Trump jest personifikacją największego z europejskich kryzysów od czasu krachu finansowego w 2008 roku. W przeszłości wszystkie istotne kryzysy popchnęły Unię w kierunku odważnych kroków: redefinicji roli Europejskiego Banku Centralnego w stabilizowaniu gospodarki, wykreowaniu wspólnego długu, porzuceniu zależności od importu rosyjskich surowców, otwarcia się na Ukrainę i Mołdawię.
Tym razem stawka wydaje się jeszcze większa. Unia będzie musiała przekroczyć rubikon, chociaż nie jest pewne to, czy to się jej uda. Pewne jest to, że w przeciwnym wypadku straci zarówno swoją pozycję, jak i dobrobyt własnych obywateli.