Wojciech Engelking, autor opublikowanego na łamach „Kultury Liberalnej” eseju, rozważa, kim jest amerykański wiceprezydent-elekt, J.D. Vance. I odpowiada: to intelektualny prawnuk Leo Straussa, żydowskiego filozofa polityki, jednego z najwybitniejszych dwudziestowiecznych interpretatorów Platona.

Nić łączącą zmarłego w 1973 roku przodka z jego rzekomym urodzonym przeszło dekadę później potomkiem to w tej narracji seria ściśle powiązanych ze sobą wydarzeń, które Engelking opisuje za pomocą metafory przewracających się kolejno kostek domina. Wyglądało to jego zdaniem tak: 1. Leo Strauss przybywa do Ameryki. 2. Strauss uczy Allana Blooma, młodszego od siebie o pokolenie filozofa. 3. Bloom pisze książkę, która staje się bestsellerem. 4. Książkę Blooma czyta Peter Thiel, wpływowa postać amerykańskiej prawicy i twórca PayPala w jednym. 5. Thiel poznaje Vance’a. 6. Thiel kończy karierę, a Vance zostaje kandydatem na wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki. 7. Vance zostaje wiceprezydentem USA. Zdaniem Engelkinga „kostka numer siedem nie przewróciłaby się, gdyby nie kostka pierwsza”.

Być może, nie wykluczam. Ale gdybym miał dobrać motto do przedstawionego ciągu logicznego, uczyniłbym nim hasło „czemu coś ma być proste, skoro może być skomplikowane?”. A prostsza sekwencja zdarzeń mogłaby wyglądać następująco: 1. Niemiecki jurysta Carl Schmitt pisze książkę. 2. Vance ją czyta. 3. Vance zostaje wiceprezydentem. Poza tym, że taka sekwencja składa się z mniejszej liczby elementów, posiada również tę zaletę, że na temat Schmitta Vance wypowiadał się w trakcie kampanii wyborczej, a o Straussie – nie. A przynajmniej nic o tym nie pisze sam Engelking. Przyznaję, że nie byłem w stanie tego zweryfikować, gdyż nie mam w domu na półce „Dzieł wszystkich” amerykańskiego wiceprezydenta-elekta. Porażony tym, co z czym i w jaki sposób potrafi się w świecie idei łączyć, upewniłem się jednak, że na temat Vance’a nawet słowem nie zająknął się w swoich pracach Leo Strauss.

Strauss i fałsz

Skąd jednak w ogóle pomysł, że autora „Elegii dla bidoków” coś łączy z dwudziestowiecznym miłośnikiem starożytnych Greków? Otóż – zapnijcie Państwo pasy! – wskazuje na to zdaniem Engelkinga fakt, że J.D. Vance w trakcie kampanii wyborczej mówił swoim wyborcom rzeczy, w które naprawdę nie wierzył. Przyznam, że nie miałem świadomości, że do tego, by kłamać w przestrzeni publicznej, trzeba gruntownie przestudiować „Prawo naturalne i historię” lub przynajmniej przekartkować „City and Man” [dzieła Leo Straussa – przyp. red.]. Odkrycie to pozwoliło mi radykalnie zweryfikować opinię, jaką miałem na temat oczytania Przemysława Czarnka czy Janusza Kowalskiego. Nie chcę sobie nawet wyobrażać, ileż musiał się Straussa naczytać biedny Jacek Kurski.

Skojarzenie żydowskiego filozofa z funkcjonującym w przestrzeni publicznej fałszem bierze się oczywiście stąd, że Strauss zastanawiał się w swoich pismach nad sformułowaną już przez Platona koncepcją „szlachetnego kłamstwa”. Dla porządku przypomnę, że chodziło w niej o to, aby ludzie niepotrafiący przyswoić sobie pewnych skomplikowanych filozoficznych prawd (na przykład o tym, że lepiej być ofiarą niż katem albo że do sprawiedliwości należy dążyć ze względu na nią samą, a nie w związku z korzyścią, jaką możemy w ten sposób uzyskać) zachowywali się tak, jak gdyby je poznali.

Stojąca u podstaw takiej koncepcji wizja ludzkiej natury może być liberalna albo nie – tego nie wiem. Nie rozumiem jednak, dlaczego rozważając współczesne zastosowanie „szlachetnego kłamstwa”, Engelking postanowił zignorować przymiotnik i pozostać przy samym rzeczowniku. Jeżeli właściwie zrozumiałem, Vance ma jego zdaniem pełnić rolę filozoficznie wyrafinowanego doradcy księcia, który, posługując się prezydentem-Królem Tłuszczy, realizował będzie konserwatywną agendę. Nie bardzo to widzę. Weźmy pierwszy z brzegu przykład. To, że podana przez Donalda Trumpa podczas debaty z Kamalą Harris i powtarzana przez Vance’a informacja o imigrantach zjadających koty w Ohio jest kłamstwem, nie wymaga dowodu. Zastanawiam się jednak, w jaki sposób można uczynić z tego rodzaju retorycznego zabiegu kłamstwo szlachetne? Kogo i w jakim sensie czyni lepszym? Czy koty to wyjątkowo perfidne zwierzęta, w związku z czym ich spożywanie okazuje się rzeczą moralnie chwalebną? Dla chcącego nic trudnego – z pewnością da się to jakoś uzasadnić. Obawiam się jednak, że tego rodzaju wywód może wymagać więcej niż siedmiu kostek domina.

Z kogo nie czerpie alt-prawica?

Nie po raz pierwszy Leo Straussowi próbuje się dorobić przysłowiową „gębę”. Dwie dekady temu okrzyknięty został papieżem amerykańskich neokonserwatystów. Również to ideowe powinowactwo było wątpliwe (z faktu, że niektórzy neokonserwatyści powoływali się na pisma Leo Straussa nie wynika, że treść owych pism prowadzi do przyjęcia neokonserwatywnego światopoglądu). Dawało się lepiej uzasadnić niż więź łącząca jakoby Straussa z Vance’em. Skąd jednak ta niechęć niektórych przynajmniej liberałów do żydowskiego miłośnika Platona? Przyznam, że dla mnie pozostaje niezrozumiała, tym bardziej, że na przykład tekst Straussa o niemieckim nihilizmie politycznym znakomicie daje się zastosować do tego, co (słusznie lub nie) określane bywa współcześnie mianem populizmu. Analizując sytuację w Niemczech lat trzydziestych ubiegłego wieku, filozof pisał o pragnieniu destrukcji istniejącego świata, której nie towarzyszy żadna wyraźna koncepcja tego, co miałoby go zastąpić. Straussa „Uwagi do «Pojęcia polityczności» Carla Schmitta” to z kolei chyba najbardziej przenikliwa dekonstrukcja schmittyzmu – w mojej ocenie prawdziwego ideologicznego źródła współczesnego antyliberalizmu – jaką znam.

Być może więc źródła wspomnianej niechęci tkwią w tym, że Leo Strauss wyjątkowo trafnie wskazywał słabe elementy liberalnej doktryny? Podkreślał choćby jej programową niechęć do wszelkich koncepcji ludzkiego etycznego samodoskonalenia, jej niskie wymagania dotyczące natury człowieka. Dochodzą one do głosu, gdy liberałowie nauczają ludzi (niczego przed nimi rzecz jasna nie kryjąc, bo to bardzo nieeleganckie), że cokolwiek człowiek odnajduje w swym wnętrzu, powinien owo coś bez skrępowania wyrażać, gdyż na tym właśnie polegają wolność i emancypacja.

Czy tego rodzaju pedagogika bezwstydu nie odpowiada – bardziej niż Straussowski elitaryzm – kulturowej doktrynie współczesnej alt-prawicy? Czy populizmu nie zrodził zdegenerowany liberalizm? To temat do szerszej dyskusji. Wiem natomiast jedno. Jeżeli wolność miałaby polegać na ustanowieniu w człowieku swoistej „demokracji popędów” (w ramach której zarówno niskie, jak i wysokie elementy ludzkiej natury uzyskują jednakowe prawo głosu), to staję po stronie Platona i Leo Straussa, a nie rzekomych „liberałów”. Ale pewnie dałem się nabrać, na jakieś sprytnie spreparowane szlachetne kłamstwo…