Nieszczęściem miasta jest to, co stanowi o jego powodzeniu: dogodne przygraniczne położenie na skrzyżowaniu szlaków handlowych i arcybogate złoża surowcowe, które kryją okoliczne ziemie. Państwo, które sprawowałoby nad nimi efektywną kontrolę, miałoby zapewniony dostęp do dochodów i wpływów. Ale choć Goma leży w granicach Demokratycznej Republiki Konga, stolica państwa leży o półtora tysiąca kilometrów od niej w linii powietrznej, a o dwa i pół tysiąca drogami, jeśli są przejezdne. Kongo sprawuje więc nad Gomą władzę czysto teoretyczną.

Wojna na zmianę z terrorem

Rządzą miejscowi watażkowie, silni przemocą swych bojówek finansowanych z dochodów pochodzących z nielegalnej eksploatacji złóż złota, cyny i koltanu oraz haraczów nakładanych na handel. Bojówki terroryzują wszelkich przeciwników, w tym zwłaszcza mniejszość Tutsi.

W 1995 roku do Gomy i okolicy uciekło w przerażeniu do dwóch milionów Hutu z pobliskiej Rwandy, po tym jak tutsyjska partyzantka RPF obaliła ludobójcze rządy Hutu Power, winne wymordowania 800 tysięcy Tutsich w ciągu półtora miesiąca. Uchodźców, wśród których były dziesiątki tysięcy sprawców ludobójstwa, dziesiątkowała epidemia cholery i rajdy odwetowe RPF, która popełniała masakry na Hutu, acz na nieporównanie mniejszą skalę. Rządzące Rwandą RPF poparło w Kongu tutsyjską samoobronę, a wraz z Angolą i Ugandą także inne siły polityczne walczące z dyktatorem Mobutu, który udzielał poparcia Hutu Power.

Pierwsza wojna kongijska zakończyła się jego obaleniem, za cenę śmierci dziesiątków tysięcy ludzi, głównie cywili. Ale nadzieje na kongijską demokrację i na bardziej sprawiedliwy podział dochodów surowcowych rychło się rozwiały i w 1998 roku wybuchła druga wojna, która zdruzgotała Kongo. Goma była okupowana przez Rwandę przez trzy lata, podczas których Rwandyjczycy zdołali także stoczyć wojnę z sojuszniczą Ugandą o podział kongijskich łupów.

Pod naciskiem międzynarodowym obce wojska musiały się w końcu z Gomy wycofać i wróciła przedwojenna norma: terror i przemoc. W 2008 roku zajęły ją bojówki walczące z kongijskim rządem centralnym, a w 2012 wspierana przez Rwandę kongijska tutsyjska samoobrona M23. Nazwa bierze się od daty porozumienia pokojowego z 23 marca 2009 roku, w którym rząd centralny między innymi gwarantował bezpieczeństwo i równe prawa kongijskim Tutsim, a które, jak inne takie dokumenty, pozostało jedynie na papierze. Ponownie Rwanda i siły, które wspierała, musiały się z Gomy pod naciskiem międzynarodowym wycofać i na dekadę kongijska tutsyjska partyzantka zniknęła ze sceny, za to powróciła regionalna norma masakr i prześladowań Tutsich. To z kolei wzmocniło szeregi dawnej M23, która znów uzyskała wsparcie Kigali i wznowiła wojnę. Zdobycie Gomy jest dramatycznym dowodem tej odbudowanej siły.

Europejskie dziedzictwo Kongo

Rwanda wypiera się bezpośredniego wsparcia dla M23, zaś sama partyzantka zaprzecza, jakoby kiedykolwiek dokonywała masakr – ale te zapewnienia są równie wiarygodne, jak twierdzenia rządu w Kinszasie, że wszyscy obywatele Konga cieszą się równością praw, zaś armia kongijska ich chroni.

W rzeczywistości armia jest jedynie najsilniejszą bojówką, popełniającą niezliczone mordy i grabiącą, co się da, nie mniej niż armie obcych państw – wszystko jedno, czy akurat sprzymierzone z rządem w Kinszasie, czy też z nim walczące.

Niesłychana brutalność wszystkich stron – liczba samych ofiar gwałtów przekroczyła 100 tysięcy – może mieć związek ze spuścizną niesłychanie brutalnych belgijskich rządów kolonialnych w Kongu 120 lat temu. Ludziom odrąbywano wówczas ręce za nie dość wydajną niewolniczą pracę; przynajmniej 3 miliony Kongijczyków zostało w ciągu kilkunastu lat wymordowanych.

Wątpliwy autorytet Zachodu

Rwanda niewątpliwie popiera obecną ofensywę M23, ale niewyobrażalne byłoby, gdyby stała z boku w obliczu kolejnych rzezi Tutsich, tym razem po sąsiedzku. Zarazem apetyt na kongijski koltan odgrywa w decyzjach Kigali ważną rolę – tym bardziej że dochody z jego eksploatacji Rwanda odbiera przecież nie Kongijczykom, tylko mordującym ich brutalnym watażkom. Zarazem poprzednie rwandyjskie interwencje nie spotkały się z potępieniem Zachodu, nadal targanego całkiem uzasadnionym poczuciem winy za dopuszczenie do ludobójstwa Tutsich w Rwandzie. Zachód wspierał też autorytarne rządy prezydenta Kagame, który zapewnił Rwandzie wszelako stabilizację i rozwój gospodarczy; gdyby zezwolił na demokratyczne wybory, mógłby je wygrać. Ale Kagame woli dziś oficjalne poparcie 99 procent wyborców, zaś na arenie międzynarodowej aprobatę Chin, które liczą na udział w kongijskich zyskach, i Rosji, dla której zbrojne przekraczanie granic nie zasługuje na napiętnowanie. Oddziały ONZ w Gomie zaś znalazły się na linii ognia i poniosły straty: zginęło przynajmniej dziesięć „błękitnych hełmów”.

Zdobywając Gomę po raz czwarty, Kigali najwyraźniej zamierza pozostać tam na dłużej. Kongo zerwało stosunki, ale nie wypowiedziało wojny, która musiała by się dla Kinszasy skończyć klęską. Szuka za to sojuszników: liczy na międzynarodowe oburzenie – obserwatorzy ONZ potwierdzili udział w walkach żołnierzy kongijskich – i na poparcie państw południa Afryki, których żołnierze zginęli w Gomie w służbie ONZ. Ale wątpliwe, żeby na przykład Mozambik zrezygnował z poparcia wojskowego, którego Rwanda udziela mu w walce z islamskimi terrorystami. Poza tym argument Kigali, że w obliczu krwawego bezprawia w Gomie konieczna była reakcja, także ma swoją wagę.

Zresztą – czy w świecie, w którym USA grożą, że mogą siłą przyłączyć Grenlandię, ktoś ma jeszcze czas na to, żeby się zastanawiać nad Gomą?