Wchodzący na salę stołecznego Teatru Studio widzowie dostają zatyczki do uszu. Kilka kolejnych kroków i znów zaskoczenie — wchodzą bowiem nie na widownię, lecz technicznym korytarzem wprost na scenę. Widownia zresztą, w jej tradycyjnym rozumieniu, nie istnieje. Wymontowano większość foteli. Można usiąść na podłodze albo położyć się na niej w ulubionej, wygodnej pozie. Bądź też usadowić się na schodkowych konstrukcjach zamontowanych po trzech stronach sceny. To nie wszystko. Bo i tak dość zdezorientowany widz dowiaduje się właśnie, że warto fotografować czy nagrywać fragmenty spektaklu. Smartfony idą w ruch. To kolejna manifestacja, zerwanie reżysera z wszelką konwencją. Kiedy widzowie z aktywną pomocą obsługi teatru wyszukują miejsca dla siebie, między nimi plączą się aktorki i aktorzy, ubrani w astronautyczne skafandry. Trwa bowiem misja, której skutki są niepewne. To wciąż eksperyment, do którego obserwacji nas zaproszono. Obserwacji, czyli robienia notatek, fotografowania i nagrywania właśnie. Trwa spektakl „The Employees” Łukasza Twarkowskiego.
Odzwierciedleniem — albo alter ego — każdej załogantki i każdego załoganta są humanoidy stworzone z wykorzystaniem organicznej tkanki. Tak że niczym zupełnie, poza naszywką na skafandrze, nie różnią się od biologicznego człowieka. Później już fraza, iż nie są zrodzeni z kobiety, będzie pojawiać się wiele razy, definiując ich odrębność — a właściwie obcość. A jednak ta organiczność pochodzenia legitymizuje ich bunt albo żądanie równouprawnienia w relacjach wewnątrz zespołu. Tak rodzą się miłości na przekór wszelkim regulaminom i utartym schematom. W pokładowej izolacji, w ograniczonej przestrzeni, zawsze łatwo o konflikt. Wyższość człowieka nad androidem przejawia się w możliwości zamrożenia robota jednym gestem ręki. Nie ma on prawa pamiętać, kiedy i gdzie został wyłączony, co przeżył ani ile ten niebyt czy hibernacja trwała.
Jednak życie na statku nie idzie po myśli władz zwierzchnich. Mają one być wszechmocne i wszechobecne, jednak wymagają od ludzkich załogantów w indywidualnych spowiedziach lojalności. W geście ostatecznym wszechmocni nadzorcy decydują się na zakończenie eksperymentalnej misji, co w rzeczywistości sprowadza się do deaktywacji, czyli zgładzenia humanoidów. Zanim to nastąpi, zdarzy się jednak coś, co przenicuje dotychczasowe wyobrażenia o wszechwładzy ludzkiej i AI-owej świadomości oraz ich granicach. O uczuciach i pragnieniach oraz pożądaniu. Są wreszcie obiekty, twory pozaziemskie o zaskakującej, nieodgadnionej mocy niczym z „Solarisa” Lema. Może to ich inicjatywa, ich nierozpoznany wpływ.
Czego nie wolno?
Dwuipółgodzinna inscenizacja przecięta jest trzema krótkimi, odliczanymi na ekranach, przerwami. W tym czasie widzowie, pilni obserwatorzy eksperymentu, migrują między przestrzeniami otaczającymi bazę/statek/przestrzeń laboratoryjną. Ponieważ można niemal wszystko, widzowie albo przyglądają się bezpośrednio grze aktorskiej, albo obserwują przebieg akcji na ekranach, poprzez obraz transmitowany na żywo. To luźne, może przypadkowe mrugnięcie okiem do von Trierowskiej „Dogmy”.
Cała ta moja opowieść ledwie próbuje streścić formę i fabułę niezwykłej inscenizacji Łukasza Twarkowskiego, zrealizowanej na zaproszenie Teatru Studio w Warszawie. Reżyser zainspirowany nominowaną do Bookera prozą Olgi Ravn [„Załoga. Protokół z przyszłości” w przekładzie z duńskiego Bogusławy Sochańskiej, wyd. Driada 2022], tworzy dzieło hipnotyzujące i porywające tempem, olśniewającą muzyką i niezwykłym teledyskowym montażem. Czasem zaś hamującym tempo, niby zanurzającym się w slow motion.
W czym leży sedno nowej jakości w teatrze Twarkowskiego? To przede wszystkim miksowanie rozmaitych technik i rozwiązań na niespotykaną dotąd skalę. Otrzymujemy więc dzieła tylko wyjściowo sceniczne. To raczej przestrzenie, instalacje, platformy wspólnego doświadczania czegoś, które reżyser kształtuje intuicyjnie, na potrzeby kolejnych inscenizacji, za nic mając reguły zazwyczaj obowiązujące w teatrze. Równie ważne są dla niego techniki filmowe co teatralne. Aktorzy dostają do rąk narzędzia, które przetwarzają ich własne role — pozycje w spektaklu. O ile kamera bywa od lat elementem gry i rozwiązań scenicznych, to u Twarkowskiego obraz z kamery, na żywo, może stawać się równie ważny co obecność aktora na scenie, nieraz wręcz eliminując go z gry albo stawiając gdzieś w tle.
Artyście temu zarzucano nieraz, że jego spektakle nie są teatrem. Są performancem albo instalacją multimedialną. Niech i tak będzie. Bliżej jednak tym dziełom — jeśli już musimy mocować się z definicjami i ujmować je w jakichś ramach — do przełomowej formuły teatru. Czegoś tak świeżego i porywającego, że nieraz być może wywołującego bezsilność. To może wzbudzać opór, jak każda zmiana. Można dziś odnieść wrażenie, iż po głośnym pokoleniu reżyserów z Grzegorzem Jarzyną i Krzysztofem Warlikowskim na czele — nazwanym swego czasu przez Piotra Gruszczyńskiego „ojcobójcami” i „młodszymi zdolniejszymi” — pojawia się w końcu ktoś nowy, kto ma chęci pójść własną drogą.
Gdzie oglądać? W Nowym Jorku
Sam twórca jest pewnie świadomy swojej rosnącej pozycji w artystycznym świecie, ale i totalnego nad Wisłą nierozumienia. — System teatralny jest bardzo konserwatywny. Oczekuje pewnych określonych narracji — mówił pod koniec minionego roku w rozmowie w radiowej Jedynce. „The Employees”, spektakl Twarkowskiego, który w Polsce obejrzeć najłatwiej, zdążył objechać całą Europę, a wkrótce, pod koniec kwietnia, wystawiony będzie w nowojorskim NYU Skirball Center for the Performing Arts. Bo właśnie poza naszymi granicami spektakle Twarkowskiego są chętnie pokazywane, ale też produkowane i doceniane. Za spektakl „Rohtko”, o którym będzie za chwilę, odebrał w Bolonii nagrodę Ubu, najważniejszą we Włoszech, a może i całej Europie. Chwilę wcześniej otrzymał z zespołem najważniejszą niemiecką nagrodę, czyli Fausta.
Blisko dekadę temu otrzymał, chyba dość nieoczekiwanie, propozycję realizacji w Wilnie spektaklu „Lokis”. Tak właśnie zaczęło się w Litwie zainteresowanie jego teatrem. Trafił do niego wówczas Złoty Krzyż za reżyserię, najbardziej prestiżowe litewskie wyróżnienie. Kilka lat później w Litewskim Teatrze Narodowym Twarkowski zrealizował „Respublikę”, w koprodukcji z Instytutem Polskim w Wilnie, Instytutem Adama Mickiewicza oraz monachijskim Kammerspiele. Niewątpliwie największą, przełomową inscenizacją Twarkowskiego był „Rohtko”, dzieło stworzone we współpracy teatru w Rydze z opolskim Teatrem im. Kochanowskiego. Autora zainspirowało nie tylko życie i twórczość Marka Rothki (urodzonego w łotewskim Dyneburgu żydowskiego artysty, który w ślad za ojcem wyemigrował do Stanów Zjednoczonych; ponad dekadę temu jego prace można było oglądać w Muzeum Narodowym w Warszawie, w ramach wystawy „Mark Rothko. Obrazy z National Gallery of Art w Waszyngtonie”). Tytułowe „okaleczenie” nazwiska malarza („Rohtko”, nie „Rothko”) to mocny, radykalny gest Twarkowskiego, bo inscenizacja stała się przedziwnym manifestem – rozprawą na temat doświadczania sztuki, interpretowania jej, relacji między oryginałem a kopią, prawdą a fałszem. Twarkowski nie ukrywał również inspiracji Byung-Chul Hanem, bodaj najpopularniejszym dziś w Europie niemieckim filozofem urodzonym w Korei, który zgłębia ludzką kondycję w głośnych esejach („Społeczeństwo zmęczenia”, „Kryzys narracji”). To właśnie za ten spektakl uhonorowano go nagrodą Ubu. Po sukcesie tej inscenizacji oraz „The Employees”, reżyser wrócił na Litwę — jesienią 2024 roku w Wilnie miała miejsce premiera „Quanta”; spektakl pokazano w Polsce na krakowskim Festiwalu Boska Komedia.
Twórca totalny
Zdaje się, że doczekaliśmy się w Polsce twórcy totalnego — Łukasz Twarkowki bowiem wzorem największych poprzedników sceny zmiata wszystko co zastane, mówiąc nam, że teraz będzie inaczej, po mojemu. Ileż tam wyjątkowej intuicji, rewolucyjnej potrzeby ujęcia na nowo najbardziej pilnych spraw, które krążą wokół ludzkiej kondycji, naszych potrzeb, pożądań. Twarkowski mierzy się z tymi żywiołami, korzystając pełnymi garściami, nieraz bezczelnie i bezkompromisowo, z całej gamy rozwiązań, narzędzi i chwytów. Umiejętnie chroni nas — widzów przed efekciarskim w formie zaskoczeniem. Wszystko dawkuje w przemyślanych dawkach, a że niekiedy nieludzko mocnych, cóż — chyba tego właśnie potrzebujemy. Jego inscenizacje, ocierające się niekiedy o jazdę bez trzymanki, to efekt niewątpliwej odwagi i zgody na woltę bez względu na konsekwencje. To również niebywała intuicja, twórczy zmysł. Wszystko to składa się na niezwykłość, przełomowość tego teatru.