Donald Trump swoimi ostatnimi wyskokami wysoko podniósł poprzeczkę dziwacznych zachowań politycznych. Ale tradycyjni mistrzowie gatunku nie odpuszczają. Na początku marca na Kremlu spotkali się dwaj zawodnicy wagi ciężkiej w tej kategorii. Przytulający niedźwiedzie, wypuszczający tygrysy na wolność, latający z żurawiami i odkrywający starożytne greckie wazy podczas nurkowania Władimir Putin oraz generał Min Aung Hlaing, birmański dyktator, budujący największy pomnik Buddy na świecie z marmuru, nakazujący obsiać milion akrów słonecznikami, by przedłużyć swoje rządy, oraz konsekrujący liczne pagody, w tym jedną w rosyjskiej Kałudze – w tym samym celu.

I to właśnie Min Aung Hlaing mógłby powiedzieć do Trumpa, gdyby tylko mówił po angielsku: challenge accepted!

Birmański dyktator jest bowiem człowiekiem wprawionym w czołobitności. Podczas poprzedniego spotkania w 2022 roku nazwał Putina „przywódcą świata, zapewniającym kontrolę i stabilność na całym świecie”. Za ten i inne akty płaszczenia się otrzymał wsparcie dla swego reżimu: materialne (helikoptery, myśliwce, amunicja) oraz symboliczne, jak doktorat honoris causa Akademii Wojskowej Ministerstwa Obrony Federacji Rosyjskiej(o birmańskim dyktatorze można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest intelektualistą).

Tym razem Min Aung Hlaing przeszedł samego siebie. W pewnym momencie szczytu, wyciągnął starą knigę, a następnie dał jej kopię Putinowi. I opowiedział, ku przerażeniu zdezorientowanych tłumaczy, że ta księga przepowiedziała ich wzajemną przyjaźń, zgodnie ze słowami samego Buddy. Okazało się, że chodzi o wydaną na przełomie lat trzydziestych i czterdziestych XX wieku biografię birmańskiego króla Alaungpayi, twórcy III Imperium Birmańskiego z XVIII wieku. W opowieści tej król szczurów Thoma złożył ofiarę Buddzie, a ten w zamian przepowiedział, że Thoma za tysiące lat zostanie królem Rosji, doskonale znającym się na broni i będącym przyjacielem królów birmańskich. „Dziś przepowiednia się spełniła”, radośnie oświadczył Min Aung Hlaing.

Trudno powiedzieć, czy Putin docenił ten niecodzienny komplement. Minę miał raczej zdziwioną, podobnie jak reszta rosyjskiej delegacji (na wszelki wypadek ten fragment nie znalazł się w oficjalnym streszczeniu wizyty na stronie Kremla). Rosyjski dyktator zaprosił swego birmańskiego kolegę na paradę zwycięstwa 9 maja, podziękował za książkę, podobnie jak za podarowane uprzednio sześć słoni, zaniepokoił się jedynie, jak przystało na znanego przyjaciela zwierząt, czy przetrwają one rosyjską zimę.

Logicznie rzecz biorąc, Putin mógł być szczurem

No dobrze, jak mówią Rosjanie, посмеялись и хватит (pośmialiśmy się i starczy). Teraz czas na dekonstrukcję znaczeń. Najpierw kulturowych, a potem politycznych.

Zacznijmy od reinkarnacji. Wiara w nią jest w Birmie powszechna, zresztą zawsze była, o czym przekonać się można, czytając choćby klasyczne prace antropologiczne Melforda Spiro. Odrodzić się można wszędzie, również na drugim końcu świata. Birmańczyków przykładowo nigdy jakoś specjalnie nie dziwiło, że zajmuję się naukowo ich krajem: musiałem po prostu w poprzednim wcieleniu być Birmańczykiem i moja dusza szuka domu, logiczne.

Per analogiam król szczurów mógł więc zostać władcą Rosji. Tym bardziej, że cytowana przez Min Aung Hlainga książka pochodzi z 1938 roku (w innej wersji z 1942), gdy sympatia wobec Rosji była w Birmie duża (patrz niżej) i chęć połączenia losów obu krajów mogła być dla natchnionego autora sporą pokusą. Przywołany buddyjski apokryf nie wydaje się dziełem szczególnie wysokich lotów z punktu widzenia religioznawczego, ale to samo przecież można powiedzieć o wielu żywotach chrześcijańskich świętych i innej około religijnej europejskiej literaturze; po prostu w tych sferach życia papier wszystko przyjmie, bez względu na szerokość geograficzną.

Wreszcie szczur to co prawda istota dość nisko stojąca w hierarchii buddyjskich bytów, ale skoro złożył on pokłon samemu Buddzie, to mógł dostać w nagrodę reinkarnacyjną windę aż do samego cara rosyjskiego. Nie było więc w porównaniu Putina do szczura nic zdrożnego, Min Aung Hlaing po prostu na siłę szukał jakichś związków z Rosją, a konkluzja, że reinkarnacja szczura została carem, i to jeszcze kolegą króla birmańskiego (czyli jego, Min Aung Hlainga), była po prostu zbyt piękna, by się jej oprzeć. Reszta to lost in translation.

Żeby była jasność, doskonale zdaję sobie sprawę, że wyjaśnienie to może zdać się ciut karkołomne i że w zracjonalizowanym świecie Zachodu odrzucającym podobne quasi-religijne aspekty jako zaściankowe przesądy, dużo łatwiej użyć tu orientalizującego szyderstwa. Patrząc jednak na zachowania Trumpa i jego świty, przestrzegałbym przed poczuciem wyższości wobec niezachodniego świata.

Wyciągając Stalina z piekła

Przechodząc do interpretacji politycznej, wypada zacząć od tego, że kurioza w relacjach rosyjsko-birmańskich to raczej norma, nie wyjątek. W latach pięćdziesiątych ówczesny birmański premier U Nu podczas wizyty w Moskwie odwiedził mauzoleum Lenina i (wówczas jeszcze też) Stalina. Chociaż miał za złe generalissimusowi wspieranie komunistycznej partyzantki w Birmie, to widok zbrodniarza tak nim wstrząsnął, że odmówił w jego intencji buddyjską modlitwę, która, jeśli tylko Stalin ją usłyszy, wybawi go od cierpień (o tej próbie wyciągnięcia Stalina z piekła U Nu poinformował skromnie w swojej autobiografii).

Podczas rewizyty w Rangunie Nikita Chruszczow, z zawodu cieśla, oglądając ulubioną pagodę U Nu, dopatrzył się w niej błędów konstrukcyjnych, czego nie omieszkał gospodarzowi wytknąć, głęboko go tym raniąc.

W 1959 roku Michaił Strygin, attaché wojskowy ambasady rosyjskiej w Rangunie wyskoczył przez okno ze szpitala i uciekając przed goniącymi go kolegami z placówki, wpadł na punkt kontrolny. Po angielsku błagał policjantów, by go obronili i wezwali birmańską bezpiekę, ale ci nic nie zrozumieli, a jego samego po chwili dopadł rosyjski pościg. Attaché został wkrótce odesłany pierwszym samolotem do Chin, a podczas podróży nieszczęśliwie zmarł. Z czego płynie prosty wniosek, że znajomość języka kraju, w którym się mieszka, ratuje czasem życie.

Stalin, twórca ziemskiej nirwany

Mimo tych incydentów relacje rosyjsko-birmańskie rozwijały się stabilnie, mówiąc dyplomatycznym żargonem. Rosja zafunkcjonowała nad Irawadi u schyłku kolonializmu, gdy Birma, podobnie jak pół Azji, dojrzała w rewolucji październikowej i w ZSRR postępową, narodowowyzwoleńczą siłę.

Jeden z birmańskich intelektualistów, a potem przez chwilę premier, Ba Swe, napisał nawet broszurkę „Stalin, twórca ziemskiej nirwany”, w której odmalował generalissimusa jako niemal buddyjskiego proroka, urzeczywistniającego raj na ziemi (co ciekawe, nie ukrywał, że Stalin stosuje przemoc, lecz nie przeszkadzało mu to, bo w końcu nirwany na ziemi bez rozlewu krwi się nie zaprowadzi).

Socjalizujące birmańskie elity otrzeźwiła dopiero rebelia Komunistycznej Partii Birmy, wspierana (bardziej moralnie niż zbrojnie) przez ZSRR, co doprowadziło do pokochania przez birmańskich przywódców raczej Jugosławii czy Izraela (nawet kibuce w Birmie budowali)  niż ZSRR. Wobec Sowietów, Birmańczycy stosowali życzliwy dystans, dość sprawnie utrzymując równowagę vis-à-vis obu stron w zimnej wojnie.

Czekając na paradę zwycięstwa

Relacje z Moskwą wzmocniły się dopiero na przełomie XX i XXI wieku. Izolowana wówczas na Zachodzie junta birmańska wisiała na Chinach, co nacjonalistycznym generałom wyraźnie nie pasowało.

Junta szukała równowagi i Rosja wykorzystała moment, wskakując jako dostawczyni lepszej od chińskiej broni, protektorka w Radzie Bezpieczeństwa ONZ i instruktorka birmańskich studentów uczących się na rosyjskich uczelniach wojskowych. Właśnie ten ostatni punkt okazał się mocnym spoiwem.

Podczas gdy w drugiej dekadzie XXI wieku w Birmie trwała transformacja ustrojowa, kształcone w Rosji kadry pięły się po szczeblach birmańskich eszelonów i gdy armia postanowiła zakończyć eksperyment demokratyczny w 2021 roku, odegrały one istotną rolę w zamachu stanu. Ostatni pucz doprowadził Birmę do katastrofy, upadku państwa i zintensyfikowanej wojny domowej , lecz akurat Rosji się przysłużył. Moskwa stała się główną obrończynią izolowanej i poddanej sankcjom junty birmańskiej, znacznie wyprzedzając w tej sferze Chiny, wspierające juntę, lecz niecieszące się z tego.

Na szczęście dla demokratycznej opozycji w Birmie, toczącej ogólnonarodowe powstanie zbrojne przeciwko reżimowi wojskowemu, uwiązana na Ukrainie Rosja nie mogła za bardzo pomagać juncie, a nawet poprosiła o odesłanie części broni, wysłanej ongiś nad Irawadi, a potrzebnej teraz na ukraińskich stepach. Zepchnięta do defensywy junta znalazła się w połowie 2024 roku na krawędzi upadku, aż koło ratunkowe rzuciły jej Chiny. Teraz gdy na skutek działań Trumpa majaczy na horyzoncie rozejm na rosyjskich warunkach na Ukrainie, Moskwa być może odzyska zasoby, by zaangażować się bardziej w Birmie po stronie junty. Nie tylko razem z Chinami, być może również ręka w rękę z USA.

To byłby prawdziwy plot twist godny naszych czasów, gdyby paradę zwycięstwa 9 maja w Moskwie mieli wspólnie oglądać trzej przywódcy, współczesne odpowiedniki prekolonialnych orientalnych despotów: Władimir Putin, Min Aung Hlaing i Donald Trump.