Jakub Kibitlewski: W swojej poprzedniej książce zdjąłeś Jezusa z krzyża. W nowej ogłaszasz, że Boga nie ma. Laicyzacja w Polsce może nie postępuje w jakimś zawrotnym tempie, ale czy myślisz, że oprócz religijnych fanatyków takie stwierdzenia jeszcze kogokolwiek szokują?
Piotr Augustyniak: Nie mam potrzeby szokowania. Wybór takiego tytułu – „Boga nie ma, jest życie” – ma raczej przykuć uwagę niż szokować. Zakodowałem w nim pewną nieoczywistą, ale istotną myśl. Tak, idea Boga, którą podsuwa nam wyobraźnia monoteistyczna, jest nonsensem i fikcją. Trzeba jak najszybciej się z nią rozstać. Czy jednak dokonanie takiego gestu – bardzo skądinąd trudne dla wielu osób – zamyka sprawę? Moim zdaniem nie. Nie ma Boga, nie wierzę w niego, nie tęsknię za nim, nie chwytam się go jako ratunku przed pustką i rozpaczą. Skutecznie się z tego wyleczyłem. Ale jest życie. To właśnie przede wszystkim ogłaszam, oto dobra nowina Augustyniaka [śmiech]. Chodzi nie tylko o to, że ów Bóg-stworzyciel, Bóg-rozum i Bóg-sens zabierał nam kontakt z życiem w jego niesamowitości. Ale chodzi też o to, że zerwanie z nim oraz konsekwentne deklarowanie i propagowanie ateizmu, tego kontaktu nam jeszcze nie przywraca. Obie zantagonizowane strony – wierzący i niewierzący – są ofiarami tej samej alienacji. Utracili kontakt z życiem. I nie wiedzą, jak go znowu nawiązać. To jest doprawdy wielka bieda. A ja próbuję opowiedzieć, jak z niej wyjść.
Odczytując twoją książkę jako manifest, który ma nas sprowokować do redefinicji duchowości, miałem dobrą intuicję?
W „Jezusie Niechrystusie”, mojej poprzedniej książce, faktycznie chciałem prowokować, uderzać w nerw opinii publicznej. Teraz piszę z innego miejsca – spokojniejszego, bardziej refleksyjnego. „Boga nie ma…” to bardzo osobisty tekst. Próbuję opowiedzieć o swoim wewnętrznym przebudzeniu – nie tylko, by je wyrazić, ale by samemu je pełniej przeżyć. Doświadczenia nie istnieją poza słowami. Nie są czymś, co najpierw przeżywamy, a potem opisujemy. One wybrzmiewają poprzez opowieść. Oczywiście, każde doświadczenie ma swoje miejsce i czas. Dlatego moja książka to też opis świata, w którym religia – a konkretnie chrześcijaństwo – przeżywa swoją agonię. Jej ostatnie podrygi mogą nas jeszcze zaskoczyć, ale to proces, który szczęśliwie dobiega końca. Źle oceniam funkcję tej religii w naszym życiu zbiorowym.
Ze względu na swoje doświadczenie pobytu w zakonie dominikanów?
Dawne dzieje, do których wracam w książce trochę w trybie anegdoty. Owszem, patrząc na życie instytucji Kościoła od wewnątrz, skutecznie wyleczyłem się z młodzieńczej nim fascynacji. Choćby dlatego uważam, że pobyt w zakonie to był ważny czas. Kiedy jednak myślę dziś o funkcji chrześcijaństwa w życiu zbiorowym, chodzi mi nie tylko o kościelną przemoc i manipulację. Chodzi mi też o kondycję świata, który nam to obumierające chrześcijaństwo pozostawia. Bezduszna konsumpcja i zbiorowe ogłupienie w formie ideologicznego wzmożenia, potęgowanego dodatkowo przez media społecznościowe. Widzę w tym toksyny jego rozkładu. Wszystko to woła o alternatywę – o głos, który powie coś pozytywnego o życiu wewnętrznym, o możliwości jego odrodzenia.
Nie da nam jej prosta walka – czy to z chrześcijaństwem, czy z patriarchatem, nierównościami, czy z całą resztą odziedziczonych kulturowo ciężarów. Walka kieruje się bowiem logiką negacji. Tymczasem to, co kluczowe w wewnętrznym życiu, to nie zaprzeczanie, ale doświadczenie pozytywne: rozprzestrzenienie i oddech, jakie daje afirmacja istnienia z tym wszystkim, co w nim fascynujące, ale również z tym, co tragiczne i trudne do przyjęcia. Moja książka to opowieść o tym, jak do tego dochodziłem, jak próbuję to praktykować, a także o tym, jak ważną rolę odgrywa w tym wszystkim filozofia, która dla mnie jest nierozdzielna z życiem.
Rozwiniesz tę myśl?
Filozofia pozwala wrócić do źródłowego doświadczenia. Do tego, co w naszym życiu źródłowe i autentyczne. Warto w tym kontekście przywołać Nietzschego, który opisuje życie jako rzekę, a nas jako dziwne zwierzęta, które wygramoliły się z jej nurtu i zbudowały ponad nią mosty, poręcze, kładki – różne struktury cywilizacji – jej wartości, prawa, praktyki, kanony, konwencje. Trudno sobie wyobrazić funkcjonowanie człowieka inaczej, ale warto otworzyć oczy na dwuznaczność takiej sytuacji. Z jednej strony, daje nam to możliwość planowania i działania, z drugiej – oddala od nurtu życia, które po prostu płynie, bez celów i strategii, będąc czystą ekspresją. A my przecież jesteśmy jego częścią, to ono nas stworzyło. Im dalej od niego jesteśmy, im bardziej je zanegowaliśmy i poddaliśmy kontroli, tym bardziej jesteśmy pogubieni i nieszczęśliwi.
Tęsknimy za bezcelowością życia?
Może bardziej za jego bezpośredniością. Za tym, żeby go dotykać i smakować. Niezależnie od tego, czy jest celowe, czy też nie. Chodzi o dostęp do pierwotnego doświadczenia, którego cywilizacja nas pozbawia, nakładając warstwy interpretacji i oswajając je. Filozofia od zawsze próbowała przebić się przez te bariery – zburzyć kładki, pokonać zasieki, odrzucić zabezpieczenia i zapaść się w nieprzewidywalną, suwerenną intensywność istnienia. Życie jest upajające i przerażające zarazem. Odgradzając się od jego grozy, tracimy też to, co w nim ekscytujące.
Mówisz o „nurcie życia” i tęsknocie za bezpośrednim doświadczeniem. Brzmi, jakbyś romantyzował prymitywne życie.
To nieporozumienie. Nie chodzi o życie „pierwotne” ani o nasze paranaukowe wyobrażenia o tym, jak funkcjonowali ludzie „prymitywni”. Nie chodzi o powrót do czasów „przed cywilizacją”. Cywilizacja jest faktem, jest potrzebna i nieuchronna, ale potrzebuje też bezpieczników, które uniemożliwiałyby jej przerost i zupełne zawładnięcie nami. Chodzi mi o istnienie w jej ramach kanałów komunikacji z tym, co nazwałem źródłowością życia. Bez styku z nią cywilizacja sama siebie unicestwi. Dokona się jej implozja. Filozofia jako jeden z takich kanałów komunikacji nie tyle kwestionuje cywilizację, co pomaga uczynić ją mniej opresyjną i bardziej znośną.
Życie jest suwerenne i przetrwa bez nas, ale jeśli zamkniemy się w cywilizacyjnej klatce, prędzej czy później wtargnie do niej gwałtownie – w myśl freudowskiego „powrotu wypartego”. Filozofia jest próbą stworzenia przestrzeni, w której człowiek cywilizowany może dotknąć tego, co źródłowe, i twórczo się rozwijać. W ten sposób filozofia chroni cywilizację przed samozniszczeniem. Podważa po to, by uczynić ją mniej opresyjną i alienującą. Dotyczy to też tak radykalnych kontestatorów jak Heraklit, Nietzsche czy starożytni cynicy.
W książce piszesz, że wyrzekłeś się chrześcijaństwa z szacunku do życia. Jak to rozumieć? Przecież katolicy bardzo często postrzegają się jako jego najwięksi obrońcy.
Chrześcijaństwo jest projektem resentymentalnym – opiera się na perwersyjnej niechęci do życia, wynikającej z tego, że nie jest ono takie, jakbyśmy chcieli. Powiada, że doczesne życie jest tylko formą przejściową, która prowadzi nas w stronę wieczności, i że gdzieś tam po tej drugiej stronie jest jakiś dobry opiekun, który to wszystko ogarnia. Chrześcijaństwo nie jest w stanie znieść życia bez znieczulenia, dlatego tworzy sobie iluzję, protezę wieczności…
Wizja wiecznego życia wydawała mi się zawsze czymś nieprawdopodobnie upiornym.
Ale żeby zdać sobie z tego sprawę, trzeba mieć elementarny dystans do samego siebie. Tymczasem, wobec różnych trudnych życiowych doświadczeń ludzie fiksują się na sobie samych i są w stanie uwierzyć we wszystko, co podtrzymuje ich nadzieje. Oczywiście, nikt nie chce się rozstać życiem, nikt nie chce go stracić. Życie jest bezcenne. Ale tworzenie w związku z tym iluzji, że ono jest nam dane w sposób nieodwołalny, jest absurdalne! Jest to w gruncie rzeczy krzyk rozpaczy i niepogodzenia się z życiem, w które wpisany jest też nasz koniec.
A więc częścią życia jest też śmierć. Nie jest to lekka myśl. Jeśli miałbym wchodzić w buty adwokata diabła – czy w tym przypadku raczej Boga – powiedziałbym, że mimo wszelkiej krytyki religii, trzeba jej oddać jedno: potrafi dać ukojenie w obliczu śmierci. Jak zmierzyć się ze świadomością końca życia, nie mając otuchy w wierze?
Ja w tym, co proponuje religia, którą masz na myśli – chrześcijaństwo – nie znajduję ukojenia. Nie chcę się powtarzać, ale widzę w tym próbę rozpaczliwego zaradzenia śmierci, która jest nieuchronna. Swoiste zaklinanie rzeczywistości. Jest w tym przede wszystkim perwersja: chcemy żyć życiem indywidualnym, odrębnym, mającym ten nasz konkretny kształt, który kochamy, zapominając, że rewersem owej jednostkowości i określenia jest ograniczenie, czyli posiadanie granicy, kresu, słowem skończoność. A skończoność to śmiertelność. Kto tego nie przyjmuje, albo nic nie rozumie z życia, albo coś sobie wmawia. Po wielu latach praktykowania tej perwersji, udało mi się z niej w końcu wyleczyć. Jak? Przede wszystkim poprzez obcowanie z grecką filozofią i szerzej – kulturą. Jej sednem jest – jak sądzę – medytacja nad tworzącym nas splotem tego, co śmiertelne, określone, indywidualne, z nieśmiertelnym życiem, które nas ogarnia, tworzy, utrzymuje, ale też niszczy i porzuca. To, że mogę dotknąć w sobie tego splotu. To, że mogę, będąc bez reszty śmiertelny, oddychać nieśmiertelnością, która mnie przenika. Oto jedyne ukojenia i otucha, które znajduję. Ale to zarazem coś więcej. To wielkie upojenie tym, że jestem! Że jestem cząstką wielkiego JEST. Prowadzi mnie myśl, że czas na „życie wieczne” jest TERAZ, nie potem, nie po śmierci. Nie ma większej mobilizacji do życia!
Znajdą się pewnie tacy, którzy czytając te słowa, zarzucą ci nihilizm.
Nietzschemu też zarzucano nihilizm.
To był ten pierwszy Polak, który zabił Boga. Ty jesteś tym drugim?
[śmiech] Pochlebiasz mi bardzo, ale rzeczywiście czuję pewne powinowactwo. Nietzsche obwołał się Polakiem po to, żeby zerwać z nieznośnym ciepełkiem niemieckiego drobnomieszczaństwa. Idąc tym tropem, mógłbym powiedzieć, że nie jestem Polakiem, tylko Ukraińcem. Tym bardziej że moja rodzina częściowo pochodzi z Ukrainy. Rola babci Ukrainki w kształtowaniu się mojego wnętrza była bardzo duża. Sporo piszę w książce o tym doświadczeniu. Jej ukraińskość dała mi impuls, który pozwala mi zachować dystans do własnej polskości. Jako filozof czuję się jednak przede wszystkim Grekiem. Uważam, że każdy powinien mieć swobodę w odnajdywaniu tego, co jest mu najbliższe, i utożsamienia się z tym. Jako polski obywatel mogę więc czuć się Ukraińcem, Grekiem, Kaszubem, Ślązakiem czy Niemcem lub kimkolwiek innym, jeśli tylko pomaga mi to wewnętrznie rozluźnić tożsamościowy kokon, ciasne ramy uwikłania i narzuconych schematów. Tak więc chętnie będę pierwszym Ukraińcem, który zabił Boga, albo ostatnim Grekiem, który dokonał tego gestu.
A wracając do polskości, naszym problemem nie jest wyłącznie samo chrześcijaństwo, ale jego lokalny koloryt. Polski katolicyzm wydaje mi się niezwykle mrocznym, wręcz antyduchowym projektem.

W jakim sensie „antyduchowym”?
Bo pretenduje do bycia jedyną uprawnioną w Polsce formą duchowości, a w rzeczywistości jest formułą niezwykle bezduszną i opresyjną.
Kiedy Adam Michnik mówi, że Polska w gruncie rzeczy nie istnieje bez katolicyzmu, wolałbym traktować to nie jako postulat, lecz jako ponurą diagnozę. Niestety, tak się to historycznie ukształtowało. Inaczej niż on, uważam jednak, że właśnie dlatego należy w Polsce z katolicyzmem zerwać. Jest na to nie tylko najwyższy czas, ale i ostatni moment. Inaczej wszyscy się w jego oparach udusimy.
Nasz polityczny los sprawił, że jako wspólnota weszliśmy w niepisany układ: jeśli Polska ma istnieć jako podmiot, to tylko poprzez katolicyzm. Instytucjonalny Kościół cynicznie to wykorzystuje – zamiast wyzwalać ludzi, przykuwa ich do siebie. Zamiast otwierać umysły, zamyka je i pieczętuje gotowymi doktrynami. Wszystko to podszyte jest retoryką duchowości i wewnętrznego życia – hierarchowie mają usta pełne wzniosłych haseł, ale w rzeczywistości uprawiają brutalny biznes, sprawują społeczną kontrolę i walczą o władzę, zarówno symboliczną, jak i realną.
Kościół w Polsce nie otwiera umysłów, lecz je zamyka. Szalenie infantylizuje. Wikła w jakiś defetyzm i przykurcz. W poczucie winy i bezalternatywności. Wmawia nam, że zginiemy bez dzwonka kościelnego i święcenia jaj na Wielkanoc, że pozwolę sobie sparafrazować Brzozowskiego. Polska, funkcjonując w tym katolickim „układzie”, sama staje się doświadczeniem antyduchowym. Dlatego właśnie potrzebujemy jakiegoś stanowczego gestu.
Populistyczna prawica święci dziś triumfy na całym świecie, wieszcząc przy tym wielki powrót tak zwanych konserwatywnych wartości i odwołując się często do chrześcijaństwa. W Polsce podobne głosy słychać też z nieoczekiwanych stron. Co byś im powiedział?
Rzeczywiście z nieoczekiwanych… Triumf prawicowej, konserwatywnej narracji polega też na tym, że ci, którzy z nią walczą, z różnych powodów się do niej upodabniają. Często z przyczyn taktycznych. Tak na przykład rozumiem zmianę języka, którego używa dziś polski premier, co jestem w stanie zrozumieć, choć uważam na dłuższą metę za niebezpieczne. Często jednak to po prostu przyznanie się do tego, że skrycie hołduje się tym samym wartościom. Przoduje w tym część środowisk liberalnych. Myślę, że ma na to wpływ też oddziaływanie konkretnych osób. Obawiam się tej tendencji. Myślę, że może mieć społecznie fatalne skutki. W praktyce bowiem wpisuje się w narrację, którą z Michnikiem podziela, tyle że bezrefleksyjnie, Kaczyński – że Polska bez katolicyzmu i tak zwanych chrześcijańskich wartości będzie nihilistyczna.
Kto dziś w Polsce ogłasza konieczność powrotu do chrześcijaństwa, przyczynia się do zabetonowania polskich głów na kolejne pokolenia. Jestem w stanie zrozumieć, do pewnego stopnia, powrót zainteresowania chrześcijańską mitologią i doktryną w radykalnie zsekularyzowanych społeczeństwach takich jak Francja. Trzeba gdzieś szukać ożywczych opowieści, przeglądać się w lustrze własnej przeszłości itp. Ale w Polsce?! Gdzie instytucja Kościoła ma wciąż tak ogromne wpływy, miesza się do polityki, a proces rozliczania jej nadużyć, nie tylko seksualnych, ledwie ruszył z miejsca?!
W książce twierdzisz, że utożsamiasz się z europejską tradycją, a jednocześnie piszesz, że Europa już nie istnieje. To jednak sprzeczność.
Europejski projekt znalazł się w kryzysie, a jego fundamenty – wartości, tradycja, etos – zostały wydrążone. Dzisiejsza Europa to coraz bardziej tylko symulacja samej siebie. Kapitalizm, w swojej drapieżnej, zglobalizowanej formie nie tylko podporządkował sobie europejską gospodarkę, lecz także skolonizował nasze myślenie, kulturę, tożsamość. Mówimy o europejskich wartościach, ale one funkcjonują coraz bardziej jako puste znaki – jak ruiny dawnych świątyń, które stały się jedynie atrakcją turystyczną.
Obserwujemy rozpad, którego nie potrafimy zatrzymać. Ratowanie Europy przy pomocy kolejnych wielkich projektów – politycznych, technologicznych, kulturowych – to najczęściej próba kontrolowania procesu, który już dawno wymknął się spod jakiejkolwiek kontroli. Chcemy wierzyć, że istnieje jakaś ścieżka ratunku, ale to złudzenie. Globalny kapitalizm nie zwalnia, a nasze próby jego naprawy przypominają leczenie raka tabletkami na ból głowy.
Mimo to jednak utożsamiam się z europejskością. Świadomy jej obumierania, próbuję odszukać energię, która ją stworzyła. Ten dramat rozegrał się w antycznej Grecji. Stamtąd pochodzi impuls zarówno naszego rozwoju, jak i rozkładu. Rozmyślam nad tym, ale nie po to, aby stworzyć projekt społecznej reformy czy jakkolwiek pojętej rewolucji. Szukam czegoś, co pozwoli zachować indywidualną wolność wobec globalnych, niekontrolowalnych mechanizmów destrukcji i samozagłady.
Czy takie skupienie się na poziomie indywidualnym, jednostkowym nie sprawi, że okopiemy się tylko na swoich pozycjach i jeszcze bardziej od siebie oddalimy? Czy problem nie polega właśnie na tym, że indywidualizujemy się aż zanadto? Gdzie miejsce na wspólnotowość, żeby nie powiedzieć – „solidarność”?
Dla mnie to skupienie się na indywidualnym poziomie oznacza przede wszystkim poróżnienie się z tym, w jaką formę indywidualności jesteśmy dziś uwikłani. Jest to forma skrajnie narcystyczna, samorealizacyjna i przede wszystkim bardzo mało samokrytyczna. Nawet jeżeli ludzie próbują się wyłamać z tego konsumpcyjnego, hedonistycznego pędu, to w swoim działaniu społecznym są dalej bardzo skupieni na sobie. Nie przyjmują krytyki, uważają się za nieomylnych, wierzą w te swoje projekty jako absolutne. Mierzi mnie to i niepokoi.
To, co jest naprawdę europejskie i bardzo dziś potrzebne, to zdolność do samokrytyki. Krytyczne podejście, które nie jest wymierzone jedynie w innych ludzi, instytucje czy społeczne procesy, ale też w to, jak ja sam na to wszystko reaguję i w jaki sposób jestem w to uwikłany. Gdybyśmy zbudowali w sobie taką indywidualność, wtedy autentyczna wspólnota sama się pojawi.
A bezpośrednie doświadczanie życia, o którym wcześniej mówiliśmy? Jak ma się ono do krytycyzmu i do tworzenia wspólnoty?
Na pierwszy rzut oka ma się nijak. Przecież to jest doświadczenie raczej wyłamania się ze wspólnoty niż włączenia się w nią. Dlatego jego adepci nie staną się nigdy społeczną normą. Mogą co najwyżej pełnić rolę świadków życia – podobnie jak dawni mistycy czy radykalni myśliciele, którzy kwestionowali konwencje i wskazywali nowe kierunki.
W tradycji chrześcijańskiej, w średniowieczu, żył na przykład Mistrz Eckhart, którzy był w stanie kompletnie wyjść poza konwencjonalne funkcjonowanie, miał niekonwencjonalne pojęcie Boga, niekonwencjonalne pojęcie życia i niekonwencjonalne pojęcie zbawienia – takiego, które nie jest żadnym wspólnotowym projektem, żadną próbą oswojenia społecznego zwierzęcia i kontrolowania go, ale tworzeniem przestrzeni radykalnej wolności, w której doświadcza się nurtu życia, nazywanego przez Eckharta boskością. Na myśl przychodzi mi też Nietzsche, który uparcie powtarzał, że tworząca wspólnotę moralność jest tylko konwencją, a prawdziwe życie jest poza dobrem i złem.
Trudno wyobrazić sobie wspólnotę złożoną wyłącznie z takich postaci. Z drugiej strony jednak, jak dużo ich myślenie wniosło w naszą tożsamość europejską, jak wiele dało naszej cywilizacji oddechu i przestrzeni. Być może więc obecność takich freaków, szaleńców, mistyków, bezbożników, radykalnych kontestatorów, to coś, co mogłoby być impulsem dla naszej wspólnoty? Tyle że dzisiejszy świat nie toleruje takich postaci.
Ale umówmy się – wyobrażenie sobie mistyki w rzeczywistości późnokapitalistycznej to jakaś kompletna aberracja.
Ja czuję się mistykiem życia. Czy jestem z tego powodu człowiekiem nieodpowiedzialnym? A nawet gdyby, to czy pewna doza takiej nieodpowiedzialności nie jest nam potrzebna? Choćby po to, żeby uprzytomnić sobie, że nasze poczucie odpowiedzialności jest iluzoryczne. Zobacz, ciągle mówimy o konieczności odpowiedzialnego, etycznego działania, ciągle się mobilizujemy, a jednocześnie nie potrafimy prawie nic zmienić w tym świecie: ani ograniczyć konsumpcji, ani uzależnienia od techniki, ani powstrzymać fali populizmu, o zmianach klimatycznych nie wspominając. Prężymy muskuły, czujemy się tacy ważni i potrzebni, tymczasem nic z tego nie wynika. Może więc gest takiej radykalnej kontestacji jest jedyną drogą do przebudzenia? Wydaje ci się to niepokojące? To powiedz, co zyskamy, jak skancelujemy wszystkich takich freaków?
Będziemy mieli moralnie czyste społeczeństwo.
Otóż to, zamiast krytycznego myślenia, artystycznej prowokacji etc., będziemy mieli moralizatorstwo. Będziemy przyklaskiwać własnej moralnej racji, będzie nam dobrze, będzie nas to uspokajać i usypiać. To dlatego właśnie myślę o geście takiego anarchizującego wyzwolenia, zrzucenia tych wszystkich masek i pozorów. To jest w gruncie rzeczy gest dionizyjski. Gest otwarcia na życie, które nie jest moralne ani niemoralne, pozostaje wolne od konwencji, niczego nie udaje. Dotknięcie tego może być jak porażenie prądem, jak elektrowstrząsy, które mogą nas nagle zupełnie inaczej usposobić.
I znowu, nie sądzę, żeby to mogło dokonać się na jakąś szeroką skalę. Nie wierzę, że ludzkość się przebudzi. Ale wydaje mi się, że tym bardziej warto samemu się przebudzić i pomóc przebudzić się tym kilku, kilkunastu osobom, które są wokół nas.
Dostrzegasz jakieś przyczółki takiej postawy? Jakieś grupy, wspólnoty, kolektywy, które wcielają w życie to, o czym mówisz?
Jestem dość sceptyczny. Prawie wszystko jest już tak potwornie spenetrowane konformizmem, konwencjonalnością, bezkrytycznością. Tak, znam poszczególnych ludzi, którzy mają w sobie taki zapał, takie pragnienie. Ale kolektywy? Można się oczywiście zastanawiać nad różnymi grupami – czy to artystycznymi, czy aktywistycznymi, czy samokształceniowymi – ale im bardziej są one sformatowane, zwarte, jednolite, tym mniej w nich tego, o czym mówię.
Często mówi się dziś o potrzebie duchowości, ale niemal zawsze sprowadza się to do potrzeby wspólnoty. To instrumentalizacja duchowości. Kiedyś robił to Kościół, dziś robimy to sami, pokładając nadzieję w różnych formach kolektywnego doświadczenia. Tymczasem autentyczna duchowość jest zawsze indywidualna i osobista – to konfrontacja z totalnością życia, doświadczenie jego niewyjaśnialnej, pełnej paradoksów tajemnicy. Nie twierdzę, że wspólnota jest zbędna, ale to nie ona jest celem. Zresztą, jak już mówiłem, jeśli zmienią się jednostki – ich sposób myślenia, otwartość, zdolność do refleksji – wspólnota powstanie samoistnie, bez potrzeby jej konstruowania. Zamiast niej, mamy dziś do czynienia z kolektywnymi złudzeniami: czy to w postaci religijnych ciągot, czy progresywnych ideologii.
Prawdziwa wspólnota rodzi się tam, gdzie jednostki są w stanie przekroczyć siebie, wyjść poza swoją narrację i dostrzec drugiego człowieka nie jako część systemu wartości, lecz jako żywą istotę. Dopóki tego nie zrozumiemy, będziemy tylko mnożyć kolejne iluzje przynależności, które w rzeczywistości jeszcze bardziej nas alienują.
Czy doświadczenia poza naszą kontrolą – pandemia, wojna, śmierć – mogą nas do tego przybliżyć? Czy otwierają na to drogę?
I tak, i nie. Trauma częściej zamyka niż otwiera – odbiera zdolność odczuwania, refleksji, duchowej wrażliwości. Same trudności nie prowadzą automatycznie do wewnętrznej przemiany. Kluczowa jest predyspozycja, wewnętrzna gotowość, która pozwala uniknąć przytłoczenia i uczynić te wydarzenia punktem zwrotnym, a nie tylko czymś, co rani.
Pandemia nie uczyniła ludzi bardziej duchowymi, ale wielu uświadomiła, że duchowości potrzebują. Sama świadomość braku nie jest jednak jeszcze jego zapełnieniem. To wymaga pracy – otwierania się na myślenie, inspirację, przekraczania dotychczasowych schematów i przyzwyczajeń. Filozofia może być w takich sytuacjach bardzo pomocna.
Jakiś czas temu kilkoro współpracowników i przyjaciół Pawła Adamowicza, głęboko naznaczonych jego tragiczną śmiercią, poprosiło mnie o poprowadzenie seminarium filozoficznego. Próbowali różnych rzeczy, ale to właśnie filozoficzna rozmowa o mechanizmach świata była im potrzebna. Jednakże nie dlatego, żeby wytłumaczyć sens tej tragedii. Pamiętasz, jak po jego śmierci próbowano nadać jej sens? Oto męczeńska śmierć, która odmieni polską wspólnotę, zmusi wszystkich do opamiętania – wieszczono. A przecież szybko się okazało, że żadnego przełomu nie ma i nie będzie. Moi gdańscy przyjaciele potrzebowali filozofii, aby spojrzeć bez znieczulenia w oczy nagiej przemocy, jej nonsensowi i absurdowi. Okazało się, że filozoficzna rozmowa, która nic nie wyjaśnia i niczego nie obiecuje, ale komunikuje z czymś nieprzewidywalnym i przerażającym, co kryje się w losie człowieka i czego nie da się okiełznać, niesie jakąś formę ulgi, uwolnienia.
W takim razie – czy propagowanie filozofii i uprawianie jej jako sposobu radzenia sobie z niepewnością i stratą jest dla wszystkich? Czy każdy może być filozofem?
Na pierwszych zajęciach mówię studentom tak: żyjemy w świecie, który obsesyjnie mówi o wolności, choć w rzeczywistości jest światem totalnego zniewolenia. To, co uznajemy za wolność, często jest wyrafinowaną manipulacją – mamy wierzyć, że sami dokonujemy wyborów, ale w rzeczywistości to system je kształtuje. Możemy więc wybierać między platformami streamingowymi, partiami politycznymi, na które głosujemy, rodzajami muzyki, której słuchamy czy sklepami, w których się ubieramy. Możemy też „wyrażać siebie”, produkując się w mediach społecznościowych, ale niewiele ponad to. Oto nasze współczesne złudzenie autonomii. Zastanówmy się więc wspólnie, czym tak naprawdę jest wolność i czy w ogóle jest możliwa w świecie zdominowanym przez algorytmy i marketing?
Mówię im też, że nie jesteśmy w stanie tym mechanizmom nie podlegać, ale możemy je rozpoznać i mieć świadomość ich wpływu, i dzięki temu zacząć uczyć się go ograniczać. Oto jedyna forma wolności, która jest dziś możliwa. Drogą do niej jest zaś tylko krytyczne myślenie: zadawanie pytań, kwestionowanie, przyglądanie się własnym wyborom. Mówię, że właśnie tym jest filozofia, której chcę ich nauczyć. I wiesz co? Mam wrażenie, że moi studenci coraz częściej dają się zaprosić do tak rozumianego filozofowania. Nie wiem, czy każdy jest w stanie podążyć tą drogą, ale na pewno jest nas niemało.