W szczytowym okresie europejskiego totalitaryzmu trzech więźniów politycznych faszystowskiego reżimu Mussoliniego – Altiero Spinelli, Ernesto Rossi i Eugenio Colorni – stworzyło manifest zatytułowany „Europa Wolna i Zjednoczona”. Osadzeni na wyspie Ventotene, przedstawili w nim śmiałą wizję federacyjnego państwa, wolnego od nacjonalistycznych animozji i dążeń do dominacji, opartego na wartościach demokracji, równości i solidarności. Taka federacja miała stać się modelem międzynarodowej współpracy – alternatywą wobec więzi opartych na imperialnej zależności.

Manifest częściowo aktualny

Manifest z Ventotene – bo pod taką właśnie nazwą dokument przeszedł do historii – stał się inspiracją dla powojennego procesu integracji europejskiej, a Altiero Spinelli uznawany jest dziś za jednego z ojców założycieli wspólnoty europejskiej. Współczesna Unia Europejska realizuje jednak jego wizję tylko częściowo. Traktat o Unii Europejskiej głosi, że Europa opiera się na poszanowaniu godności ludzkiej, wolności, demokracji, równości i praworządności (art. 2), a jej celem jest promowanie pokoju, dobrobytu, bezpieczeństwa i dobrostanu, zarówno w Europie, jak i poza jej granicami (art. 3). Jednak za brukselską nowomową kryje się Realpolitik oparta na interesach narodowych, sporach i kompromisach między państwami członkowskimi.

Wobec rosnącej fali reakcyjnych ruchów na całym kontynencie, brutalnej inwazji Rosji na Ukrainę oraz ponownego zwycięstwa Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w USA, europejscy politycy i komentatorzy dostrzegają potrzebę odnowy europejskiego projektu. Zauważają, że liberalny porządek międzynarodowy chwieje się w posadach, partnerstwo transatlantyckie przestaje być bezwarunkowo wiarygodne, a przyszłość europejskiego dobrobytu i demokracji staje pod znakiem zapytania.

Fałszywa odpowiedź

Odpowiedzią ma być uniezależnienie się od Stanów Zjednoczonych poprzez wzmocnienie europejskich zdolności obronnych, zwiększenie konkurencyjności Unii Europejskiej dzięki deregulacji oraz rozbudowa infrastruktury energetycznej i technologicznej. Na nowo wraca też hasło: autonomia strategiczna. 

Z takim rozumowaniem wiążą się jednak dwa zasadnicze problemy. Po pierwsze, opiera się ono na błędnym przekonaniu, że porządek międzynarodowy zaczął się kruszyć dopiero w ostatnich latach. Po drugie, wszelkie zmiany w polityce Unii Europejskiej, jeśli nie będą powiązane z radykalną przemianą jej kultury politycznej, nie pozwolą na zapewnienie trwałości europejskiego projektu. Zamiast potraktować obecne kryzysy jako impuls do tego, by w końcu przestać powtarzać te same błędy, Unia ogłasza, że nadszedł czas, by robić więcej. Niestety – „więcej” nie zawsze znaczy „lepiej”.

Mit liberalnego porządku 

Obarczanie winą za zniszczenie dotychczasowego porządku międzynarodowego Trumpa, Putina czy któregokolwiek innego z autorytarnych strongmanów odwraca uwagę od sprzeczności wpisanych w samą logikę tego systemu. Współczesna architektura globalna odzwierciedla ideologię Zachodu, a jej mechanizmy zostały skonstruowane tak, by realizować jego interesy. Mimo to Stany Zjednoczone i Unia Europejska wielokrotnie ignorowały ustanowione przez siebie reguły i wybiórczo stosowały głoszone przez siebie „uniwersalne” wartości.

Liberalny porządek międzynarodowy nie załamał się z powodu wojen celnych Trumpa, katastrofy w Strefie Gazy ani wydarzeń z lutego 2022 roku. Pęknięcia były widoczne dużo wcześniej. Choćby wtedy, gdy Stany Zjednoczone dokonały inwazji na Irak bez zgody Rady Bezpieczeństwa ONZ, naruszając tym samym prawo międzynarodowe. Jeszcze poważniejsze pogwałcenie tych reguł stanowiły tortury stosowane przez Amerykanów w Guantánamo czy Abu Ghraib.

Również europejska strategia migracyjna jest przykładem systemowej hipokryzji. Pod retoryką humanitaryzmu kryje się polityka, której skutkiem są tysiące ofiar na Morzu Śródziemnym, funkcjonowanie nieludzkich obozów dla uchodźców oraz konszachty z autorytarnymi reżimami w sprawie deportacji, eufemistycznie określanych mianem „reemigracji” prowadzonych za pomocą „centrów powrotów”. Dziś czołowi przywódcy Unii Europejskiej otwarcie przyznają, że będą ignorować nakaz aresztowania Benjamina Netanjahu wydany przez Międzynarodowy Trybunał Karny, jednocześnie domagając się pociągnięcia do odpowiedzialności w Hadze Władimira Putina i jego współpracowników.

Jak zauważa politolog Mark Leonard, liberalny porządek międzynarodowy od dawna nie jest ani liberalny, ani międzynarodowy. To raczej nieporządek, bo żyjemy dziś w świecie opartym na wyjątkach, a nie na regułach.

Nie bójmy się demokracji 

Na arenie międzynarodowej obawiamy się imperialnych ambicji Władimira Putina, gospodarczej konkurencji ze strony państw BRICS oraz nieprzewidywalności wynikającej z coraz to nowych kaprysów Białego Domu. W Europie z niepokojem obserwujemy rosnące poparcie dla partii, które chciałyby cofnąć pół wieku postępów w integracji europejskiej.

Były szef unijnej dyplomacji Josep Borrell tłumaczy wzrost poparcia dla skrajnej prawicy strachem przed nieznanym. Z kolei podczas wizyty na Słowacji w 2018 roku prezydent Francji Emmanuel Macron zarzucał eurosceptykom okłamywanie własnych obywateli, chociaż sam był później wielokrotnie oskarżany o stosowanie podobnych metod. Jednak przypisywanie sukcesów skrajnej prawicy jedynie technikom manipulacji i straszenia odwraca uwagę od strukturalnych problemów Europy.

Unia Europejska w swoim obecnym kształcie znacznie odbiega od wizji federalnego państwa rządzonego na zasadach radykalnej demokracji, o jakim marzył Altiero Spinelli. Jest bytem sui generis – projektem politycznym, który wymyka się prostym klasyfikacjom. Nie jest ani organizacją międzynarodową, ani państwem narodowym. Łączy w sobie elementy obu tych porządków – zarówno pod względem instytucji, które ją tworzą, jak i mechanizmów podejmowania decyzji. Niestety, rozszerzaniu kompetencji Unii nie zawsze towarzyszyło wzmacnianie narzędzi obywatelskiego uczestnictwa, co podważa jej demokratyczną legitymację.

Bruksela coraz dalej od obywateli

W efekcie Europejczykom coraz mocniej doskwiera dystans, jaki dzieli ich od decydentów w Brukseli. Unijne polityki powstają w oderwaniu od realnego sporu politycznego, podczas gdy w państwach członkowskich uprawiana jest polityka bez realnej sprawczości. Ten rozdźwięk uwidacznia się szczególnie w czasie kryzysów, kiedy zamiast systemowych rozwiązań podejmowane są doraźne działania za zamkniętymi drzwiami Rady Europejskiej, składającej się z przedstawicieli krajów UE. Często są one spóźnione, nietrafione i wprowadzane w sposób pozbawiony przejrzystości. Taki model rządzenia wzmacnia narracje o oderwanej od rzeczywistości brukselskiej biurokracji, która zza kulis kieruje losem Europy.

Z uwagi na naszą historię – naznaczoną krwią przelaną w konfliktach religijnych, ekonomicznych i ideologicznych – my, Europejczycy, bardziej niż czegokolwiek innego obawiamy się konfliktu. I słusznie. Idea wspólnoty europejskiej zrodziła się właśnie po to, by mu zapobiegać. Jednak ta głęboka awersja do sporu doprowadziła do sytuacji, w której rezygnujemy z autentycznej debaty na rzecz technokratycznych rozwiązań, uznając to wręcz za cnotę.

W książkach „Paradoks demokracji” oraz „Polityczność” Chantal Mouffe krytycznie analizuje model demokracji deliberatywnej, zgodnie z którym celem debaty publicznej jest osiągnięcie racjonalnego konsensusu. Jej zdaniem to założenie jest nie tylko nierealistyczne, ale i potencjalnie niebezpieczne. Mouffe twierdzi, że zachodnie liberalne demokracje często próbują tłumić polityczny konflikt, a tym samym – wbrew własnym deklaracjom – eliminują pluralizm poglądów. Dla Mouffe zdrowa demokracja to nie system, który eliminuje spór, lecz taki, który potrafi nim konstruktywnie zarządzać. Proponuje ona koncepcję agonizmu – formy demokratycznej rywalizacji, w której przeciwnicy są uznawani za godnych oponentów, a nie wrogów, których należy zniszczyć.

Gdy Unia Europejska pozbawia obywateli realnych możliwości udziału w procesie decyzyjnym, a nawet wyrażania własnych przekonań, rośnie ryzyko, że zwrócą się oni ku nacjonalizmowi. Największym zagrożeniem dla demokracji nie jest skrajna prawica. Jest nim nasz własny lęk przed demokracją.

Dylemat Warufakisa 

Były grecki minister finansów Janis Warufakis spotkał się z falą krytyki po opublikowaniu artykułu „Przeciwko europejskiemu dozbrajaniu”. Choć jego propozycje – ustanowienie strefy zdemilitaryzowanej w Ukrainie czy porozumienie na wzór porozumienia wielkopiątkowego dla terenów okupowanych – można uznać za naiwne, w jednej kwestii trudno odmówić mu racji: przy braku wspólnego europejskiego skarbu z uprawnieniami fiskalnymi, nowa inicjatywa ReArm Europe najprawdopodobniej zostanie sfinansowana kosztem inwestycji w infrastrukturę i dalszym osłabieniem europejskiego państwa opiekuńczego.

W styczniu tego roku Ursula von der Leyen zaprezentowała nowy strategiczny plan Komisji Europejskiej – Kompas Konkurencyjności. O ile inicjatywa ReArm Europe ma na celu wzmocnienie unijnych zdolności obronnych, o tyle Kompas ma pomóc Europie dogonić Stany Zjednoczone i Chiny pod względem produktywności i innowacji technologicznych. Komisja planuje osiągnąć ten cel poprzez deregulację rynku, co jednak odbędzie się kosztem standardów środowiskowych i społecznych. Takie podejście wywołało krytykę ze strony organizacji obywatelskich, związków zawodowych, a także części europosłów, którzy poczuli się wykluczeni z procesu legislacyjnego.

Obywatele powinni mieć realny wpływ na przyszłość UE

Gdy oddawaliśmy ostatnio głosy na naszych przedstawicieli w Brukseli, czy ktokolwiek zapytał nas o zgodę na bezprecedensowe inwestycje w europejski kompleks militarno-przemysłowy? Czy wyraziliśmy poparcie dla deregulacji? Do dziś obywatele Unii Europejskiej nie mają wpływu nawet na to, kto obejmie stanowisko przewodniczącego Komisji Europejskiej. Procedura Spitzenkandidaten okazała się farsą — mechanizmem, do którego unijne przywództwo od początku nie miało żadnego szacunku.

Nie oceniając samej treści wprowadzanych polityk, jedno pozostaje bezdyskusyjne: Europejczycy zasługują na to, by mieć realny wpływ na to, jak będzie wyglądać przyszłość Unii.

Grozi nam kolejna pułapka dogmatów

Jaki może być wkład Europy Środkowej w tę europejską transformację? Budowa państw narodowych po pierwszej wojnie światowej, brutalna okupacja przez nazistowskie Niemcy oraz czterdzieści lat za żelazną kurtyną — wszystko to ukształtowało naszą tożsamość i dało nam wyjątkowe doświadczenia. Ta historyczna świadomość jest źródłem naszej siły, ale bywa też przyczyną naszych lęków.

Po rewolucjach 1989 roku pragnienie „powrotu do Europy” sprawiało, że niejednokrotnie staraliśmy się być świętsi od papieża. Nowo wyłonione rządy z entuzjazmem przyjmowały neoliberalne dogmaty, a ich polityka deregulacji i prywatyzacji nieraz wyprzedzała rozwiązania stosowane na Zachodzie. Ta „terapia szokowa” doprowadziła do powstania nowej klasy beneficjentów transformacji i zasiała ziarno społecznej frustracji, które kiełkowało przez kolejne dekady.

Nasze pragnienie przynależności nie kończyło się jednak na przemianach gospodarczych. Słowacja, Czechy, Polska i Węgry — w różnym stopniu — przyłączyły się do nielegalnej inwazji Stanów Zjednoczonych na Irak. Mikuláš Dzurinda, ówczesny premier Słowacji, którego rząd odegrał istotną rolę w akcesji kraju do UE, do dziś broni tej decyzji.

W reakcji na falę populizmu, która przetacza się przez nasz region, znów wpadamy w tę samą pułapkę. Na Słowacji obóz proeuropejski prezentuje bardzo jednostronny obraz Unii: członkostwo w UE oznacza demokrację, wolność i dobrobyt. Każdy, kto odważy się skrytykować sposób jej funkcjonowania, naraża się na podważanie swoich intencji. Pojawiają się podejrzenia, że taka osoba odrzuca wartości europejskie lub wręcz chce, byśmy znaleźli się w rosyjskiej strefie wpływów.

Więcej Miłosza i samodzielności 

Przeciwdziałanie dezinformacji i zagrożeniom hybrydowym wymierzonym w jedność Europy jest oczywiście konieczne. Jednak bezkrytyczne przyjmowanie polityk UE tylko dlatego, że powinniśmy się cieszyć z samej przynależności do tego klubu, ogranicza nasz potencjał do współkształtowania przyszłości Europy.

By lepiej ułożyć nasze relacje z Zachodem, warto poszukać inspiracji w twórczości polskiego noblisty, Czesława Miłosza. Rozwijał on pojęcie „inności”, zakorzenionej w doświadczeniu Europy Środkowo-Wschodniej – historii zaborów, okupacji i kulturowej różnorodności tego regionu. Jego zdaniem, te doświadczenia ukształtowały odrębną świadomość regionalną, odmienną od tożsamości Europy Zachodniej. Ta różnica może prowadzić do poczucia marginalizacji lub niższości – wszystko na wschód od Rudaw bywa przecież określane mianem „innej Europy”.

Dla Miłosza jednak ani Zachód, ani Wschód nie stanowią samodzielnie pełni Europy. Pomimo różnic i napięć, oba te światy są „na wskroś europejskie” – wzajemnie się dopełniają. Ich relacja nie polega na wykluczeniu, lecz na współzależności, w której każde z nich stanowi dla drugiego lustro, ukazujące zarówno jego mocne, jak i słabe strony.

Europa w wielobiegunowym świecie

Nasz region musi być aktywny i obecny tam, gdzie decyduje się o losach Europy. Doświadczywszy brutalnych okupacji ze strony nazistowskich Niemiec i Związku Radzieckiego, jak mało kto rozumiemy wartość wolności. Wiemy też z własnego doświadczenia, czym staje się życie publiczne, gdy zabraknie silnych instytucji demokratycznych.

Aby powstrzymać wzrost poparcia dla skrajnej prawicy, musimy sięgnąć po wizję Altiera Spinellego – radykalnie demokratycznej Unii. Nie powinniśmy obawiać się konfliktów politycznych, lecz dążyć do budowania poczucia współodpowiedzialności za Europę wśród jej obywateli. Prawdziwa europejska demokracja umożliwi tworzenie ponadnarodowych koalicji i reprezentowanie naszych regionalnych perspektyw także wtedy, gdy nie czynią tego nasze własne rządy.

Obecne kryzysy mogą stać się początkiem nowej, wielobiegunowej Europy. Wobec izolacjonistycznej polityki Donalda Trumpa oraz otwartej pogardy Władimira Putina dla prawa międzynarodowego, Unia Europejska ma szansę stać się promotorką ładu światowego opartego na wartościach zapisanych w jej traktatach. Porządku budowanego na zasadach, a nie wyjątkach. Na solidarności, a nie egoizmie. Na współpracy z innymi, zakorzenionej we wzajemnym uznaniu i szacunku dla różnic, a nie w protekcjonalnym moralizatorstwie.

W obliczu rozdroża, na którym dziś znalazła się Europa, warto pamiętać, jakie słowa wieńczyły Manifest z Ventotene: „Droga przed nami nie jest ani łatwa ani bezpieczna, lecz jest to droga, którą pójść trzeba. Pójdziemy nią!”.

 

This issue was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/perspectives_eu.

Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.