Mae Sot to nieduże miasteczko w Tajlandii położone niemal na granicy tego kraju z Birmą/Mjanmą. Jakiś czas temu odwiedziłem tę miejscowość, by spotkać się w niej z przedstawicielami birmańskich uchodźców. Niektórzy z nich mieli szczęście zamieszkać w samym miasteczku, jednak większość żyła w przygranicznych obozach dla uchodźców. O tych, którzy zamieszkali w Mae Sot, mógłbym powiedzieć, że „mieli szczęście”, bo mogli tam próbować rozwijać własny drobny biznes. Niektórzy z nich prowadzili małe punkty gastronomiczne, kafeterie, bary – inni otwierali nawet guest house’y.
Tymczasem życie w obozach dla uchodźców przypominało koszmar.
Obozy pilnowane były przez tajskie służby specjalne, więc możliwości poruszania się uchodźców poza nie – były ograniczone. Mieszkali w skleconych przez siebie szałasach. Były to niewielkie chaty zrobione z plecionek, nieodpornych na jakiekolwiek załamania pogody. Mieli utrudniony dostęp do wody, atakowani byli przez komary roznoszące malarię i dengę. Z kolei pomoc niesiona przez międzynarodowe organizacje humanitarne była niewystarczająca.
Jeszcze kilka lat temu liczba uchodźców mieszkających w dziewięciu obozach na pograniczu tajsko-birmańskim szacowana była przez tajskie władze na ponad 90 tysięcy. Źródła amerykańskie mówiły natomiast o ponad 150 tysiącach.
Wojna domowa i masowa emigracja
Zasadniczym powodem przymusowej emigracji mieszkańców Birmy/Mjanmy były konflikty zbrojne nękające wiele obszarów tego kraju, trudna sytuacja ekonomiczna ludności oraz nierespektowanie praw człowieka przez rządzącą tym krajem armię. Uchodźcami byli najczęściej przedstawiciele narodu Karenów, ale także Czinów i Szanów. To mniejszości narodowe Birmy/Mjanmy, których członkowie wchodzili w skład formacji zbrojnych niegodzących się z dominacją narodu bamarskiego w kraju o dużym zróżnicowaniu etnicznym.
Demokratyczna opozycja sprawowała w Mjanmie władzę od 2012 do początku 2021 roku. Okres jej rządów pod wodzą Aung San Suu Kyi, laureatki Pokojowej Nagrody Nobla, był jednak zbyt krótki, by zmienić znacząco sytuację wewnętrzną kraju pogrążonego w kryzysie wywołanym przez wieloletnie rządy junty wojskowej. Wojskowy zamach stanu w roku 2021 zakończył więc krótki okres rządów cywilnych. W Birmie/Mjanmie wybuchła wojna domowa, a birmańska armia zaczęła stosować brutalne represje wobec ludności. Znacząco pogorszyły się warunki życia. W rezultacie, wiele osób opuściło kraj.
Jak wskazują obecne szacunki, na pogranicze tajsko-birmańskie trafiło około pół miliona uchodźców. Pas terytorium, o którym mowa, długości około trzystu kilometrów, należy do tajskiej prowincji Tak i ciągnie się od dystryktu Phop Phra na południu po dystrykt Sop Moei na północy. Jego centrum stanowi właśnie graniczne miasto Mae Sot.
Biznes zaciera ręce
Na pograniczu zaczęły powstawać liczne zakłady odzieżowe, których uciekający z Birmy/Mjanmy uchodźcy stali się niewolnikami. Właścicielami wytwórni są przedsiębiorcy, którzy przenieśli swe biznesy z ogarniętej wojną domową Birmy/Mjanmy do Tajlandii. Wśród nich są biznesmeni birmańscy, ale też chińscy – pochodzący zarówno z ChRL, jak i z Tajwanu. W ich zakładach produkowana jest odzież i inne towary, które później trafiają do sieci handlowych oraz luksusowych magazynów znanych światowych marek.
Organizacje zajmujące się prawami pracowniczymi na terenie Tajlandii, takie jak Arakan Workers Organization czy Human Rights and Development Foundation, alarmują, iż warunki pracy w nowo powstałych zakładach urągają wszelkim zasadom obowiązującym w cywilizowanym świecie. Trwa w nich bezwzględne wykorzystywanie uchodźców, którzy są wobec łamania prawa bezbronni. Z podobną sytuacją organizacje zajmujące się prawami pracowniczymi zetknęły się już wcześniej w Bangladeszu czy Kambodży. Tam również miejscowe, najczęściej drobne firmy, produkowały w skandalicznych warunkach odzież na rzecz „wielkich marek”.
Praca o misce ryżu
Na pograniczu birmańsko-tajskim 80 procent zatrudnionych to kobiety w wieku 25–35 lat. Pracują po dziesięć–dwanaście godzin na dobę, przez siedem dni w tygodniu. Nie mają prawa do dni wolnych od pracy – niedziel czy dni świątecznych. W szwalniach i pomieszczeniach produkcyjnych nie ma klimatyzacji. Przy klimacie panującym w tej części Azji sprawia to, że panuje tam nieznośny upał, wilgoć i duchota. Normy obowiązujące pracowników są z kolei tak wyśrubowane, iż z trudem da się je w ogóle zrealizować.
Zatrudnieni mają teoretycznie prawo do przerwy na lunch. Ze strony zakładu otrzymują w jej ramach jedynie porcję ryżu. Gotowane warzywa, które są normalnie jego ważnym uzupełnieniem, muszą kupić od straganiarzy, którzy sprzedają „curry” za płotem zakładu. To sprawia, że część zatrudnionych w obawie, że nie zdążą wyrobić obowiązującej normy, owej przerwy w ogóle nie wykorzystuje. Pracownicy nie mają ponadto zapewnionego dostępu do czystej i bezpiecznej wody. W warunkach tropiku jej niedostatek lub zła jakość to prawdziwa katastrofa.
Nielegalni, czyli bardziej opłacalni dla fabrykantów
W rejonie Mae Sot oficjalna minimalna płaca to 352 bhaty [bhat to waluta w Tajlandii – przyp. red.], co stanowi około 40 złotych za dzień pracy. W rzeczywistości uchodźcy otrzymują jednak tylko około 200–250 bhatów, czyli średnio mniej więcej 27 złotych. Sumę tę dostaną jednak jedynie ci, którzy okażą legalne dokumenty uchodźcze uprawniające ich do pobytu na terytorium Tajlandii. Uchodźcy nieposiadający dokumentów lub tacy, którzy dopiero na nie czekają, mogą pracować, ale ich wynagrodzenie nie przekroczy 125–150 bhatów, czyli 16 złotych. Piętnastominutowe spóźnienie do pracy karane jest utratą połowy dniówki. Są to zarobki niewystraczające do pokrycia podstawowych potrzeb bytowych. Skazują uchodźców na wegetację, mimo iż pracują oni właściwie bez przerwy.
Właściciele nowo powstałych fabryczek nie są zainteresowani legalizacją pobytów uchodźców w Tajlandii. Wedle relacji uciekinierów utrudniają im nawet podjęcie wysiłku na rzecz zdobycia potrzebnych do tego dokumentów. Dzięki temu przedsiębiorcy mają większą kontrolę nad pracownikami, mogą im płacić mniej i w coraz większym stopniu uzależniać ich od siebie. Nie bez znaczenia jest także to, że legalizacja pobytu wiąże się z kosztami, a pośrednicy w załatwianiu formalności żądają pieniędzy, których uchodźcy nie mają.
Tajskie władze nie reagują
Z jeszcze innymi problemami borykają się na pograniczu uchodźcy ze stanu Rakhine, czyli członkowie muzułmańskiej społeczności Rohingya. Stosunek pozostałych uchodźców birmańskich, ale i mieszkańców Tajlandii jest do nich negatywny. Uznawani są za element niepewny i skłonny do agresji. To sprawia, że ludność Rohingya przebywająca w Mae Sot i okolicach stara się ukrywać swoje pochodzenie. Miejscowa policja zatrzymuje bowiem osoby przyznające się do islamu lub ubierające się tak, jak tradycyjnie ubierają się muzułmanie.
Władze Tajlandii doskonale znają sytuację na pograniczu. Mimo iż wiedzą o niewolniczej pracy uchodźców – nie reagują. W efekcie uchodźcy i ich reprezentanci działający w organizacjach obrony praw pracowniczych są bezradni. Sprawy kierowane do miejscowych sądów pozostają nierozstrzygnięte, ponieważ wymiar sprawiedliwości nie bardzo wie, jak ma na nie reagować. To oczywiście powoduje bezkarność pracodawców korzystających z niewolniczej pracy uciekinierów z Birmy/Mjanmy.
Wielkie marki korzystają
Nad zakładami działającymi na pograniczu birmańsko-tajskim parasol ochronny rozkładają wielkie marki odzieżowe. Choć nie są bezpośrednio zaangażowane w wykorzystywanie uchodźców, to pośrednio korzystają z ich niewolniczej pracy. Kupują od lokalnych producentów towary po niskich cenach, by następnie sprzedawać je na rynkach globalnej Północy z wysokim narzutem.
Przedstawiciele Arakan Workers Organization oraz Human Rights and Development Foundation zwracają uwagę na to, że odzież wyprodukowana w fabryczkach ulokowanych na pograniczu nie nosi metek z napisem „Mae Sot”. Trafia do Bangkoku bez jakichkolwiek oznaczeń. Dopiero w stolicy Tajlandii doszywane są metki „wielkich firm” i odzież zostaje wyeksportowana poza Azję Południowo-Wschodnią.
Proceder ten pozwala utrudnić dotarcie do rzeczywistych producentów towaru sprzedawanego później w markowych sklepach Europy, Ameryki czy Australii. Z kolei „wielkie marki” nie muszą się tłumaczyć, iż korzystają z niewolniczej pracy uchodźców. Himalaje hipokryzji to zbyt mało powiedziane.