Po raz pierwszy z Markiem Durskim spotkaliśmy się w Czeremsze na Podlasiu. To nieduża osada położona kilka kilometrów od granicy polsko-białoruskiej. W niej narodził się znakomity festiwal folkowy znany niegdyś pod nazwą „Z wiejskiego podwórka”, a obecnie noszący miano „Festiwalu wielu kultur i narodów”. Idea imprezy powstała kilkadziesiąt lat temu – według niej muzyka miała łączyć ludzi pochodzących z różnych części świata. Inicjatorami festiwalu byli artyści, liderzy zespołu folkowego „Czeremszyna” z Czeremchy: Barbara Kuzub-Samosiuk i Mirosław Samosiuk. 

Od Czeremchy do Poznania

Współcześnie Czeremcha stała się miejscem, przez które przewijają się uchodźcy i migranci. Część z nich zdołała przejść granicę i wystąpić o ochronę międzynarodową w Polsce jeszcze w okresie, gdy było to możliwe. Inni trafiają do Czeremchy ze zlokalizowanego w Białej Podlaskiej otwartego ośrodka dla uchodźców. Czekają tam na rozpatrzenie wniosków o azyl i ochronę. Bywają w Czeremsze na koncertach, warsztatach i plenerach artystycznych. 

Nasze wieczorne spotkanie w Czeremsze było krótkie. Marek – zaangażowany jako wolontariusz Podlaskiego Ochotniczego Pogotowia Humanitarnego – odebrał telefon, z którego wynikało, że powinien pójść do lasu. Szukać kogoś, kto potrzebuje pomocy. A może kogoś, komu tej pomocy udzielić już nie można…

W Poznaniu, w którym mieszka, spotkaliśmy się w znanym mi już miejscu, czyli w „Ptasim Radiu”. Wiedziałem ze spotkania w Czeremsze, że Marek, poprzez swoje działania w Poznaniu (i nie tylko w nim), tworzy warunki dla integracji uchodźców i migrantów ze społeczeństwem polskim. Nie mogłem jednak nie zapytać o początki jego zainteresowania problematyką uchodźczą. A trwa ono już kilka lat. Zaczęło się wtedy, gdy w mediach pojawiły się informacje o dramatach ludzi, którzy chcieli dotrzeć do Europy drogą morską, przez Morze Śródziemne. Ich pierwszym przystankiem na Starym Kontynencie były wyspy greckie.

Wojna w Syrii

„Temat migracji stał mi się bliski od roku 2016, natomiast aktywnie zacząłem działać od roku 2017. Wtedy zacząłem jeździć do Grecji. Wcześniej widziałem w mediach obrazy syryjskich rodzin przybywających do Europy” – wyjaśnia Marek.

Sprawa ta nie pochłonęła go jednak całkowicie, jak mówi: „Nie jestem człowiekiem, który rzucił pracę zawodową i stał się wyłącznie aktywistą. Działam na rzecz migrantów w swoim czasie wolnym”. Przyznaje zresztą, że nie wywodził się ze środowiska aktywistów i do czterdziestego roku życia najważniejszymi sprawami były dla niego budowa życia rodzinnego i zapewnienie rodzinie odpowiednich warunków egzystencji.

Gdy pytam o wyznawane przez niego wartości, zamyśla się i po chwili odpowiada: „Pochodzę ze zwykłej rodziny poznańskiej, która w sferze wyznawanych zasad jest mocno związana z korzeniami chrześcijańskimi. Nawet jeżeli ja nie jestem obecnie nadmiernym admiratorem instytucji Kościoła, to nie będę zaprzeczał, że wartości kultury chrześcijańskiej miały na mnie wpływ. Cała moja rodzina żyła wedle tych wartości i żyje według nich do dzisiaj. Byłbym nieuczciwy, gdybym pomijał wpływ tych wartości na moją postawę”.

Rodzinna misja humanitarna na Lesbos

W roku 2017 po raz pierwszy wyruszył na Lesbos. Jak sam zauważa, to był czas, kiedy w Polsce kwestia migrantów i uchodźców zaczęła być wykorzystywana przez polityków dla zdobywania punktów w walce ideologicznej. „Denerwowało mnie to, a ponieważ często chodzę pod prąd wobec postaw promowanych przez część klasy politycznej, to postanowiłem pojechać na Lesbos z całą rodziną. Chciałem pokazać, że migranci nie stanowią zagrożenia, że kontakt z nimi jest bezpieczny. Że nikt nie skrzywdzi mojej żony, nikt nie zagrozi moim dzieciom, że niczym się nie zakazimy i nie przywieziemy do Polski żadnej zarazy”.

Marek Durski ma trójkę dzieci. To chłopcy. Mieli wówczas kilkanaście lat. Marek jako człowiek działający racjonalnie, przezornie wyruszył po raz pierwszy na Lesbos samotnie. Chciał sprawdzić, czy jest szansa, że będzie mógł tam działać z całą rodziną. Rekonesans wypadł pomyślnie i rodzina Durskich wyruszyła na Lesbos do obozu Moria. Tego, który w roku 2020 został strawiony przez pożar. 

Marek Durski

Jeszcze zanim doszło do tragedii, jeździli do niego przez trzy kolejne lata. Bywali tam zwykle przez trzy tygodnie w okresie świątecznym. Oczywiście nie jeździli do Morii po to, by popatrzeć, jak żyją w obozie tysiące uchodźców i migrantów. Chcieli wnieść coś pozytywnego do obozowego życia uciekinierów z regionów Bliskiego Wschodu ogarniętych wojną i zbrojnymi konfliktami.

Tysiąc par butów i migrująca kurtka

Podczas jednego z wyjazdów zawieźli do Morii tysiąc par butów. „Niby jest tam klimat śródziemnomorski, ale zimą temperatury bywają bliskie zera. A uchodźcy byli często w klapkach lub nawet boso” – wspomina Durski. I dodaje, że zbiórka tych butów to było duże przedsięwzięcie, a sama podróż samochodem też nie była łatwa. 

Trudności pojawiły się choćby na granicy z Serbią. Służby graniczne tego kraju nie chciały przepuścić samochodu z taką liczbą butów. W gruncie rzeczy chodziło bardziej o łapówkę, aniżeli o przestrzeganie przepisów. „Mam taką zasadę, że jeżeli urzędnik czegoś ode mnie chce, to tego nie dostaje”. Efekt był taki, że nie wjechali do Serbii i musieli objechać ten kraj przez Bułgarię.

Podczas jednego z pobytów na Lesbos mój rozmówca przeżył niemałe zaskoczenie. Otóż jego firma, zajmująca się organizacją imprez sportowych, przygotowała na zawody w Zakopanem limitowaną serię kurtek z firmowym logo. Kurtki te trafiły następnie do wybranych osób. Jedna z nich zgubiła w tajemniczych okolicznościach firmowy podarunek. 

Jakież było zdumienie Marka, gdy na Lesbos zobaczył Syryjczyka ubranego w kurtkę z owej limitowanej serii. „Myślałem, że coś ze mną jest niedobrze, że chyba zwariowałem. Skąd tu ta kurtka?”. Nie poddał się i spróbował prześledzić jej drogę. Okazało się, że kurtka trafiła na Lesbos wraz z darami przekazanymi przez osoby z Nowego Targu, wspierające w ten sposób uchodźców. Jak trafiła z Zakopanego do Nowego Targu – tego Marek już nie wykrył.

Zaangażowanie zatacza szeroki krąg

Prace wykonane na rzecz osób przebywających w obozie Moria przez rodzinny team Marka Durskiego to także stworzone przez nich boisko do siatkówki plażowej. Było to duże przedsięwzięcie wymagające sporych nakładów finansowych, między innymi przez konieczność wynajęcia ciężkich maszyn do wyrównania skalistego terenu. 

Skąd zatem pieniądze na taką inicjatywę? „Wywodzę się ze środowiska sportowego. W dużej mierze jest to środowisko tenisowe. To ludzie z pewnymi aspiracjami, generalnie dobrze sytuowani. Byłem w tym świecie jakoś rozpoznawalny ze względu na to, że grałem zawodniczo w tenisa. Rodzinny wyjazd, którego celem było wspieranie uchodźców, budził początkowo zaskoczenie i zdziwienie. Potem w części środowiska pojawiło się zainteresowanie – dlaczego to robię?”. Ta ciekawość przerodziła się z czasem w chęć współpracy i pomocy.

Marek nie chciał i nie chce nikogo na siłę przekonywać do wspierania uchodźców i budowania wokół nich pozytywnej atmosfery. Jednocześnie przyznaje, iż jego rozpoznawalność w środowisku sportowym ułatwia mu działania prowadzone na rzecz przybyszów. Ludzie mają do niego zaufanie i nawet jeżeli nie w pełni podzielają jego postawę, to wspierają konkretne działania. Bez takiego wsparcia niełatwo byłoby zrealizować choćby pomysł przygotowania wspomnianego boiska w obozie Moria. 

„Nie mamy wpływu na to, gdzie się urodziliśmy”

Inicjatywą realizowaną z kolei w Poznaniu były biegi „Kilometry dla obozu Moria”. W naszej rozmowie Marek wspomina początek tych działań: „Chciałem, żeby pomoc płynąca z Poznania nie była taka anonimowa. Dlatego każdy z biegaczy biegł z opaską z nazwiskiem osoby przebywającej w obozie Moria. Chcieliśmy w ten sposób przybliżyć biegaczom konkretnych ludzi z obozu. Chodziło o to, by migranci nie byli postrzegani jako anonimowa masa”. Marek przyznaje, że było to tak zwane działanie offowe, bo miało miejsce w atmosferze narastającej w Polsce niechęci wobec uchodźców i migrantów.

Wyjazdy do Grecji i na Lesbos były dla Marka i jego rodziny pewnym etapem w życiu. Dały Markowi – pewnie częściową – odpowiedź na pytanie, dlaczego to robi? Na Lesbos widział już tak wiele, że zrozumiał, iż nie może stać z boku i być obojętny wobec losu uchodźców i migrantów. Jednocześnie w naszej rozmowie rzadko mówi o tragedii. 

Opowiada raczej o niesprawiedliwości, o innym losie. I tę niesprawiedliwość definiuje w kilku słowach: „Nasze życie zależy od miejsca, w którym się urodziliśmy, a przecież tego nikt z nas nie wybierał. I kiedy już nie mam argumentów w rozmowie o tym, dlaczego powinniśmy być wobec migrantów lepiej nastawieni, to mówię, że powinniśmy pamiętać o tej elementarnej niesprawiedliwości: nie mamy wpływu na to, gdzie się urodziliśmy, w jakim środowisku będziemy żyli, jakie będziemy mieli perspektywy życiowe”. 

Przestrzeń dobrej integracji

Doświadczenia zdobyte podczas pomocy uchodźcom na greckiej wyspie Lesbos, a także później na Litwie i przy granicy polsko-białoruskiej, uświadomiły Markowi, że zarówno uchodźcy, jak i migranci potrzebują różnorodnego wsparcia, które pomoże im odnaleźć się w nowym środowisku społecznym. Bez niego ich szanse na integrację ze społeczeństwem o odmiennej tradycji kulturowo-cywilizacyjnej będą niewielkie. Dlatego wraz ze swoimi przyjaciółmi ze Stowarzyszenia „Lepszy Świat” stworzył obywatelską inicjatywę, którą nazwał „Przestrzenią dobrej integracji”. 

Marek wyraźnie podkreśla: „Idea przedsięwzięcia zrodziła się z naszych wieloletnich doświadczeń z kontaktów z migrantami i uchodźcami. Była również związana z sytuacją w Polsce i potrzebami, które naszym zdaniem wypływają z obecnej sytuacji migracyjnej w naszym kraju”. Te potrzeby to z jednej strony konieczność współpracy z uchodźcami i migrantami w taki sposób, by ułatwić im integrację z naszym społeczeństwem. 

Z drugiej strony – to konieczność uświadomienia polskiemu społeczeństwu, iż migracje będą stałym elementem współczesności. Także tej polskiej. Dlatego ułożenie sobie relacji z migrantami i uchodźcami jest obecnie i będzie w przyszłości naszym obowiązkiem. „Jeżeli chcemy uniknąć gettoizacji migrantów, negatywnych zjawisk w ich zamkniętych środowiskach, to działania na rzecz integracji są ogromnie potrzebne” – wyjaśnia Durski. 

Wyzwania, jakie stawia migracja

„Przestrzeń dobrej integracji” jest odpowiedzią na wyzwania w kwestii migracji, które w tej chwili stoją przed Polską. „Oczywiście nasze działanie ma miejsce w mikroskali. Potrzeby są znacznie, znacznie większe, aniżeli to, co my robimy”. „Przestrzeń dobrej integracji” to typowe działanie obywatelskie, które może być wzorem dla innych tego typu inicjatyw.

W ramach projektu jego organizatorzy chcą tworzyć migrantom, którzy decydują się na pozostanie w Polsce, warunki do zadomowienia się w naszym kraju. Dla przybyszów, kryterium dopuszczalności udziału w projekcie, jest pozytywna odpowiedź na pytanie o to, czy chcą oni spróbować zostać w Polsce. Jest to o tyle istotne, że pozostanie w Polsce wiąże się dla migrantów z ogromnymi trudnościami i brakiem realnego zaangażowania w ich integrację instytucji państwowych. 

W ramach projektu migranci otrzymują od organizatorów podstawowe zabezpieczenie socjalne. Uzyskują mieszkanie, jedzenie, obsługę administracyjną, wsparcie psychologiczne, często także wsparcie rehabilitacyjne. „I oczywiście próbujemy ich uczyć języka polskiego. Uważamy, że nauka języka jest sprawą kluczową. Przyjmując do programu, informujemy, że od pierwszego dnia będziemy oczekiwali od nich zaangażowania w naukę języka polskiego”. Zdaniem Durskiego w przypadku nauczania języka brakuje jednak wsparcia państwa. Nauka języka polskiego osób przybywających do naszego kraju powinna być rozwiązana systemowo. 

„Jesteśmy bardzo różni. Nie można tego ukrywać”

Oprócz nauki języka istotne jest wprowadzanie przybyszów w polską obyczajowość i zasady współżycia społecznego. Marek nie ma co do tego wątpliwości. „Jesteśmy bardzo różni. Nie można tego ukrywać. Ale musimy podjąć pewien wysiłek i zaakceptować te nasze odmienności”. Podkreśla przy tym, że sprawa akceptacji działa w obie strony. Dlatego w ramach programu jego uczestnicy rozmawiają o tym, co denerwuje Polaków, a co denerwuje przybyszów. „Chodzi o to, by wysyłać sobie jasne sygnały o różnicach pomiędzy ludźmi”.

Przykładem tych różnic jest choćby stosunek do ciszy i do głośnych rozmów. Dla przybyszów z Bliskiego Wschodu, Azji, Afryki głośne rozmowy bywają czymś naturalnym. Dla nas już niekoniecznie. „Mieliśmy już w ramach programu dyskusje na ten temat. Mówimy im: pamiętajcie, od godziny 22.00 trzeba być trochę ciszej, nie rozmawiajcie wówczas na balkonie, bo zakłócacie spokój innym. O tym wszystkim można rozmawiać, ale fundamentem jest otwartość na odmienność” – wyjaśnia Marek i podkreśla, że to wszystko wymaga czasu. 

Integracja migrantów jest kluczowa 

Potrzeba działań integracyjnych jest coraz większa między innymi dlatego, że niechęć do przybyszów z krajów Azji, Afryki, Bliskiego Wschodu wzrosła w ostatnim okresie w sposób odczuwalny. Antyuchodźcze nastroje kojarzone były wcześniej tylko z jednym obozem politycznym. Aktualnie, gdy do antymigracyjnego przekazu dołączyła druga część sceny politycznej, nieprzyjazna atmosfera stała się bardziej widoczna. Jak wyjaśnia mój rozmówca: „Widzę to bardzo wymiernie. Obecnie znacznie trudniej jest wzbudzić zainteresowanie problemami uchodźców i migrantów, aniżeli jeszcze kilka lat temu”. 

Inicjatywa „Przestrzeń dobrej integracji” boryka się więc z problemem braku zainteresowania współpracą ze strony wolontariuszy. Coraz trudniej znaleźć osoby, które chciałyby pracować z uchodźcami. Uczyć ich języka polskiego, polskich obyczajów, sposobu bycia w polskim społeczeństwie. „Wcześniej było łatwiej, ludzie włączali się spontanicznie do działania, a teraz widzę, że angażują się nieco mniej w tego typu aktywności” – mówi Marek.

Tymczasem bez współpracy obywatelskiej, bez zaangażowania wolontariuszy otwartych na dialog, integracja migrantów się nie uda. Bez tego z kolei nie uda się sprawić, by uchodźcy i migranci stali się za jakiś czas obywatelami. Zachowującymi swoją odmienność, ale wtopionymi w życie miejscowego społeczeństwa. 

 

This issue was published as part of PERSPECTIVES – the new label for independent, constructive and multi-perspective journalism. PERSPECTIVES is co-financed by the EU and implemented by a transnational editorial network from Central-Eastern Europe under the leadership of Goethe-Institut. Find out more about PERSPECTIVES: goethe.de/perspectives_eu.

Co-funded by the European Union. Views and opinions expressed are, however, those of the author(s) only and do not necessarily reflect those of the European Union or the European Commission. Neither the European Union nor the granting authority can be held responsible.