Mam dość tego, że my, dziennikarze, eksperci i przechodnie, na każde słowo Trumpa przylatujemy do niego jak gołębie do człowieka, rzucającego okruchy chleba. I bawimy się w hermeneutykę polityka, który zmienia zdanie każdego dnia. W zeszłym tygodniu Trump rzekomo dokonał przełomu w swoim stosunku do Putina. Postawił mu ultimatum i znowu świat staje na baczność, mimo pewnego „szczegółu”. Ultimatum upływa za 50 dni, co z dużym prawdopodobieństwem oznacza, że Donald Trump zmieni swoją wersję co najmniej 50 razy. I jak na moje oko, niewiele się zmieni. Zadziała sprawdzony protokół TACO.

Czemu Trump zmienia zdanie?

15 lipca Donald Trump zapowiedział, że Stany Zjednoczone przygotowały 17 systemów obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej Patriot do wysłania na Ukrainę. Następnie ostrzegł Władimira Putina, że jeśli ten nie podpisze porozumienia pokojowego z Kijowem w ciągu 50 dni, Waszyngton nałoży na Rosję i państwa kupujące rosyjskie towary cła w wysokości 100 procent.

Ultimatum zwieńczył zręczną, bo przemawiającą do serca anegdotą: „Prowadzimy z Putinem zawsze miłe rozmowy – opowiada w swoim stylu Trump. – A potem wracam do domu i mówię pierwszej damie: «Władimir i ja mieliśmy dziś wspaniałą rozmowę». A ona odpowiada: «Naprawdę? Właśnie zaatakowano kolejne miasto na Ukrainie»”.

Ukraińską infosferę zalała podobizna urodzonej w 23-tysięcznym słoweńskim miasteczku, Melanii Trump, ubranej w ludową ukraińską koszulę lub obleczonej w żółto-niebieskie barwy. Co poniektórzy w Polsce wyciągnęli z wypowiedzi Trumpa wniosek, że Melania Trump – i uwaga! – jej kobiecy pierwiastek, przyczyniły się do pozytywnej zmiany stanowiska egocentrycznego męża. Dobrze, że Trump to pierwszy amerykański prezydent od stu lat, który nie ma psa, bo pewnie niektórzy przekonywaliby o kojącym wpływie dogoterapii na jego osobowość.

Tymczasem na słowa Trumpa, których nie powinniśmy mylić z czynami, o wiele bardziej niż kobiecy pierwiastek małżonki wpłynęły trzy czynniki. 

Po pierwsze, pozostaje pogratulować dojścia do tak elementarnych wniosków. Słuchając, jak Trump mówi: „Odkładam słuchawkę, myślę, że to była miła rozmowa, a potem rakiety lecą w stronę Kijowa […]. Kiedy zdarza się to cztery razy, rozumiesz, że te rozmowy nic nie znaczą”, masz ochotę krzyknąć: „brawo Jasiu!”. 

Po drugie, ego Trumpa jest urażone. Podszedł do Putina po partnersku i złożył mu dość hojną ofertę – między innymi: Ukraina poza NATO, de facto uznanie anektowanych terytoriów, częściowe zniesienie sankcji, z perspektywą na ich całkowitą likwidację. Ale Putin uprzejmie odpowiedział: „za mało”. 

Po trzecie i najważniejsze, Trump boryka się z problemami wewnętrznymi, więc musiał je czymś przykryć.

Bunt MAGA

Te zaczęły się piętrzyć od zaangażowania amerykańskiej armii w wojnę izraelsko-irańską. Jedną z fundamentalnych obietnic Donalda Trumpa, złożoną zwłaszcza zwolennikom antyestablishmentowego MAGA, było nieangażowanie Ameryki, nawet finansowe, w konflikty zbrojne poza granicami kraju. Tym bardziej, że według MAGA ich kraj toczy o wiele ważniejszą wojnę, czyli tę na granicy z Meksykiem.

Już ciche przyzwolenie Trumpa na izraelskie naloty na Irańską Republikę Islamską wywołało pomruk niezadowolenia. Część altprawicy krytykuje sojusz amerykańskich elit z państwem żydowskim. 

Prawdziwą burzę wywołało zrzucenie kilkunastu tonowych bomb na irańskie zakłady wzbogacania uranu w Fordo, Natanz i Isfahanie oraz wpisy Trumpa w Truth Social, sugerujące obalenie reżimu ajatollahów. Politykom generacji JD Vance’a stanęły w oczach amerykańskie interwencje w Afganistanie i Iraku, które obserwowali w młodości, które okazały się katastrofalne w skutkach i które na dwadzieścia lat uwiązały amerykańską armię, drenując kieszeń amerykańskiego podatnika. To się miało nigdy więcej nie powtórzyć!

Głośno zaprotestował podcaster Tucker Carlson. W odpowiedzi, Trump nazwał go wariatem. Jeszcze bardziej poniżył, nominowaną przez siebie, szefową CIA Tulsi Gabbard, gdy ta poinformowała, że raporty jej agencji nie wskazują, by Iran pracował nad bronią jądrową. Gabbard następnego dnia musiała „zmienić zdanie”, bo Trump powiedział: „nie obchodzi mnie, co ona myśli”. Zignorował też zdanie, między innymi swojego byłego doradcy i wpływowego ideologa altprawicy Steve’a Bannona czy znanej dziennikarki Candace Owens. Choć wiceprezydent JD Vance i sekretarz obrony Pete Hegseth podporządkowali się decyzji prezydenta, wątpliwe by z nią sympatyzowali. W końcu od zawsze krytykowali zaangażowanie USA w „nie nasze wojny”.

Szczęśliwie dla Trumpa, militarne wsparcie udzielone Izraelowi rozeszło się po kościach. Trump włączył się w konflikt, dopiero gdy zobaczył, że Izrael samodzielnie upokarza Iran. I dopiero wtedy uruchomił siły powietrzne USA, aczkolwiek ograniczając amerykańskie zaangażowanie do jednego nalotu. To wystarczyło, by obwieścić osobisty sukces, czyli zniszczenie irańskiego programu nuklearnego, co najprawdopodobniej nie jest zgodne z faktami. Ale przecież nie o fakty tutaj chodzi.

Cień dawnego kolegi Trumpa 

O wiele poważniejsze kłopoty przyszły kilka tygodni później. Nieujawnienie tak zwanej listy Epsteina rozwścieczyło altprawicę spod znaku MAGA i jej zwolenników. Jeffrey Epstein to znany finansista, który w 2008 roku został skazany za nakłanianie do prostytucji, w tym nieletnich. W 2019 roku oskarżono go o zwożenie na prywatną wyspę Little Saint James nieletnich, którym płacił za seks z innymi milionerami i celebrytami. Wiadomo, że wyspę odwiedzali Bill Clinton, Michael Jackson, David Copperfield, książę Yorku Andrzej czy były gubernator Nowego Meksyku Bill Richardson.

Jednak najciekawszym kolegą Epsteina był niejaki Donald Trump – dostępne w internecie filmy i zdjęcia pokazują, że panowie trochę razem imprezowali. Nic dziwnego, że Trump, mimo wcześniejszych obietnic ujawnienia listy, twierdzi, że nie ma czegoś takiego albo że publikacja mogłaby skrzywdzić wiele niewinnych osób. Przyparty do muru włącza tradycyjny talking point, czyli, że lista Epsteina została wymyślona przez jego wrogów – Baracka Obamę, Joe Bidena i Hillary Clinton.

Przy okazji zwolnił Maurene Comey, prokuratorkę prowadzącą śledztwo w sprawie Epsteina, zaś Departament Sprawiedliwości oświadczył, że nie udało się odnaleźć „listy klientów” finansisty ani dowodów, że ich szantażował. Wcześniejsi zwolennicy ujawnienia listy Epsteina, szef FBI Kash Patel i prokurator generalna Pam Bondi, gubili się w zeznaniach, niezdarnie klucząc za swoim szefem.

Jak wiadomo, Epstein nie doczekał rozprawy. Znaleziono go powieszonego w celi w sierpniu 2019 roku. Mówiąc najoględniej, wielu Amerykanów i ludzi na całym świecie niespecjalnie wierzy w samobójstwo. Co więcej, pytanie o to, czy Epstein nagrywał seks znanych osób z nieletnimi na zlecenie amerykańskich lub izraelskich służb, nie jest wyłącznie teorią spiskową. A co dopiero dla zwolenników MAGA. 

Cóż szkodzi obiecać? 

Dla nich ujawnienie „siatki” bogatych, stojących ponad prawem pedofilów to symbol walki z uprzywilejowanymi degeneratami, bardziej zainteresowanymi interesem globalnego kapitału niż portfelem amerykańskiego robotnika, a nade wszystko oczyszczanie Ameryki z deep state. Niedawny wywiad Carlsona ze Stevem Bannonem to godzinna mantra o tym, że jeśli lista Epsteina nie zostanie ujawniona i jeśli piła łańcuchowa nie zacznie karczować głębokiego państwa, prezydentura Trumpa okaże się stracona. 

Do chóru medialnego Bannona i Carlsona dołączyli wpływowi altprawicowi dziennikarze i influencerzy, tacy jak Megan Kelly, Laura Loomer, Jack Posobiec, Alex Jones, Liz Wheele oraz konspiracyjni bliźniacy Keith i Kevin Hodge. Dla nich ukrywanie listy Epsteina to tylko dowód na to, że deep state się broni. I nie tylko dla nich, bo pod postem Trumpa, w którym zaprzeczał istnieniu listy, zebrało się więcej komentarzy negatywnych niż pozytywnych.

Wobec zmasowanego buntu MAGA prezydent napisał o gotowości ujawnienia stenogramów ławy przysięgłych z procesu Epsteina. Oczywiście gotowość to nie to samo, co podpisany przez prezydenta wniosek ani tym bardziej uruchomienie czasochłonnej procedury ujawnienia stenogramów, o czym ostatecznie zadecyduje sąd. Jest to na razie kolejna trumpowska kombinatoryka w ramach TACO, a zmieszanie jej z dodatkowymi wątkami, takimi jak Rosja i Putin, ma w tym pomóc. Ultimatum i krytyka prezydenta Rosji to oczywiście tylko jedna ze ścieżek, ale cóż szkodzi obiecać? 

Zresztą kto wie, czy kiedyś „twarda postawa” wobec Rosji, nie przyda się Trumpowi do odwracania uwagi przy innych aferach oraz budowania wizerunku twardego przywódcy i męża stanu. Upokorzenie Iranu to jedno, ale postawienie do pionu Rosjan, to by było coś! Problem w tym, że oni zdają sobie sprawę, dlaczego Trump mówi to, co mówi. I nie chcą się pod jego dyktando ustawiać.

Empatyczny jak Putin

Po pierwszym telefonie Trumpa do Putina i kłótni z Zełenskim w Białym Domu, w Polsce zapanowała histeria – że zdrada, że Trump rosyjski agent i że druga Jałta. Jednak w rosyjskich analizach wcale nie panował hurra optymizm. Rosjanie wiedzieli, że po okresie ciepłych słów i nadziei nowego otwarcia przyjdzie realna polityka, a tym samym ochłodzenie relacji. Oni mają swoją agendę, z której nie zrezygnują. Toteż konflikt jest nieunikniony, pytanie tylko rozmiar M czy XL.

Dość trafnie podsumował to Putin podczas konferencji prasowej na Białorusi pod koniec czerwca. „Empatycznie” przyznał, że rozumie frustrację Trumpa, z powodu tego, że zakończenie wojny na Ukrainie jest trudniejsze, niż mu się wydawało, ale „prawdziwe życie jest zawsze bardziej skomplikowane niż wyobrażenie o nim”. 

Mniej empatyczny był Ławrow w swojej reakcji na ultimatum, wzruszając ramionami: „50 dni. Kiedyś były 24 godziny; kiedyś było 100 dni – przeszliśmy przez to wszystko”. Chciałbym, aby powiedział to ktoś inny niż Putin i Ławrow, wtedy łatwiej byłoby mi napisać: w sumie racja.

Naturalnie, rosyjska propaganda grzała sprawę Epsteina, ale trudno im się dziwić, skoro co najmniej dwóch prezydentów USA było jego znajomymi. To przecież gotowa podkładka dla narracji, kiedy stosunki na linii Rosja–USA znowu się popsują. Propagandzistka Olga Skabajewa i jej koleżeństwo powiedzą, że Amerykanie to dobrzy ludzie, ale mają prezydenta degenerata, elity również. W tej sytuacji Rosji nie pozostaje nic innego jak bronić swego zdrowego konserwatywnego świata przed Ameryką.

Rosja wypełni amerykańską próżnię 

Wiadomo też, że Rosjanie kibicują MAGA. I nie chodzi tylko o reakcyjnie konserwatywny sojusz rosyjsko-amerykański. Nie chodzi nawet o to, że Steve Bannon podziwia Rosję, Tucker Carlson przeprowadza wywiad z Putinem, Tulsi Gabbard przystałaby na większość rosyjskich warunków, a JD Vance gardzi Europą i Ukrainą. Ich ideologia i poglądy są pożyteczne, lecz drugorzędne. 

Chodzi o to, że MAGA chce powrotu do amerykańskiego izolacjonizmu. A to oznacza znacząco mniejszą lub zerową obecność amerykańskich wojsk w Europie i w wielu innych zakątkach świata, które Rosjanie z chęcią wypełnią. 

Poza tym kolonizacja instytucji amerykańskich przez MAGA oznaczałaby rewolucyjną destabilizację państwa. Jak powiedział emerytowany generał Ben Hodges w „Foreign Policy”: „Na wyższych szczeblach Pentagonu panuje chaos, a tradycyjna struktura kształtowania polityki bezpieczeństwa narodowego w Białym Domu została w dużej mierze rozmontowana”. Działacze MAGA nie tylko zmieniliby politykę zagraniczną, koncentrując się wyłącznie na technologiczno-militarnej bójce z Chinami. W sposób trwały osłabili oni amerykańskie instytucje państwowe.

Warunki Trumpa nie są dla Rosji katastrofą 

Zasadniczo Rosjanie biorą groźbę Trumpa poważnie, ale bez histerii. Na przykład goście Jurija Prońki w prawosławno-monarchistycznej telewizji Cargrad ostrzegali, że trzeba będzie zacisnąć pasa i przygotować się na trudniejsze czasy. Niektóre analizy wskazywały na to jak lepiej wykorzystać flotę cieni, która pomaga Rosji omijać zachodnie sankcje. Radykalny beton nawoływał do użycia wszelkich możliwych środków, by zdobyć cały Donbas w 50 dni, które zostały Rosji.

Mimo to Rosjanie nie mają zamiaru ustąpić, ponieważ nie uważają ultimatum za katastrofę. Fiodor Łukjanow, redaktor naczelny „Rossija w Globalnoj Politikie” (rosyjski odpowiednik „Foreign Affairs”), niegdyś ciekawy, prozachodni analityk, dziś reżimowy komentator, napisał:

„Podejście Rosji do rozwiązania kryzysu ukraińskiego nie zmieniło się od trzech i pół roku, i nic nie wskazuje na to, by miało się zmienić. Moskwa prawdopodobnie zakłada, że pełne zaangażowanie Waszyngtonu według modelu z lat 2023–2024 jest mało prawdopodobne. Po prostu nie ma na to środków, a półśrodki jakościowo niczego nie zmienią, choć opóźnią proces. To ostatnie samo w sobie jest nieprzyjemne i zwiększy koszty, ale nie jest to powód do wprowadzania poważnych zmian. Trump nie chce zajmować się kwestią ukraińską przez długi czas, jego celem jest szybkie odsunięcie od siebie tematu”.

Anatomia TACO

Jeszcze dokładniej określiła postawę rosyjskiego kierownictwa Tatiana Stanowaja z Euroasia Center w rozmowie z „The New York Times”: „Putin ceni osobiste relacje z Trumpem, ale nigdy nie miał złudzeń co do rozwoju amerykańskiej polityki wobec Rosji. Rosyjskie kierownictwo zawsze przygotowywało się na najgorsze […]. Prezydent nie zamierza poświęcić swoich celów na Ukrainie w imię dialogu. Jest przekonany, że przewaga Rosji na polu bitwy rośnie, a obrona Ukrainy może się załamać w nadchodzących miesiącach”.

Cytowany artykuł Christiana Caryla z „Foreign Affairs” nosi bardzo znaczący tytuł: „Zmiana stanowiska Trumpa wobec Ukrainy jest mniejsza niż wydaje się na pierwszy rzut oka”. Wynika to z faktu, że w ultimatum Trumpa wbudowanych jest kilka bezpieczników TACO.

Rosjanie zdają sobie sprawę, że Trump nie może zaangażować się w wojnę na Ukrainie bardziej niż Biden. Powtarzane od kilku lat zdanie „to wojna Bidena” trudno będzie odwrócić o 180 stopni w kierunku „angażujemy się bardziej niż Biden”. Wywoła to jeszcze większy bunt jego bazy politycznej niż ten obecny. Trump może więc Rosjan głównie straszyć.

Politycy i ekonomiści w Rosji wiedzą również, że światowa podaż ropy nie zostanie zaspokojona bez rosyjskiego paliwa. Piszą o tym nawet nieprzychylne Kremlowi think tanki Carnegie i CEPA. I właściwie jest to clue groźby Trumpa. Stuprocentowe cła uderzą najpierw w największych klientów Rosji. Kolejno Chiny, Indie, Turcję i Brazylię. Od początku wojny Chiny kupiły niemal połowę całkowitego eksportu ropy naftowej z Rosji, zaś Indie prawie 40 procent.

Ultimatum Trumpa jest głównie atrakcyjne na papierze

Nałożenie zaporowych ceł wtórnych groziłoby zerwaniem toczących się rozmów handlowych między Chinami a Stanami Zjednoczonymi oraz wybuchem nowej wojny handlowej. Jest również mało prawdopodobne, by Pekin posłusznie zareagował na amerykański dyktat, tym bardziej, że dotyczy on strategicznego przeciwnika. Także bardziej życzliwe Amerykanom Indie negocjują z USA umowę handlową w sprawie ceł. Premier Narendra Modi odrzuca polityczny i gospodarczy szantaż jakiegokolwiek innego państwa. 

Indie i Chiny są słabsze gospodarczo, militarnie i technologicznie niż USA. Jednak wciąż mogą odpowiedzieć zatrzymaniem eksportu wielu towarów, dla których Amerykanie nie mają substytutów. I wtedy za konflikt z Rosją zapłaci amerykański podatnik. 

Dlatego Trump blokuje głosowanie w Kongresie nad propozycją Lindseya Grahama, w której mowa jest o 500-procentowych cłach wtórnych. Ustawa wiązałaby mu ręce. Amerykański prezydent woli nakładać cła za pomocą rozporządzenia, jakie może w każdej chwili wycofać, co także przewidują Rosjanie. 

Na papierze ultimatum Trumpa wygląda bardzo atrakcyjnie. Ropa i gaz stanowią prawie jedną trzecią dochodów rosyjskiego państwa. Gdyby cła wtórne zmusiły Indie i Chiny do zaprzestania zakupów, byłby to cios dla budżetu Rosji. Ale to jedno wielkie „gdyby”, obarczone jeszcze większym „ale”.