Jeśli nie znacie deszczu, grzmotu i dźwięku dzwonów rozpoczynających debiutancką płytę Black Sabbath, jeśli nie słyszeliście obłędnego śmiechu na początku piosenki „Crazy Train”, to przynajmniej wiecie, że Ozzy Osbourne, niczym rasowy Polak, uwielbiał gołąbki. Albo nietoperze. Albo słyszeliście inną, równie dziwaczną, może prawdziwą, a może nie, legendę na temat Księcia Ciemności.

Bo Ozzy Osbourne był człowiekiem instytucją. Może dla dzisiejszej młodzieży już nie, ale dla tej przedwczorajszej był rozpoznawalny niczym moonwalk Michael Jacksona, uśmiech Jacka Nicholsona w „Lśnieniu” czy wielkopańskie gesty Marlona Brando w „Ojcu Chrzestnym”. Jeśli najpóźniej od jego ikonicznej roli Dona Corleone zaczęła się moda na filmy o mafii, to Ozzy Osbourne – i jego koledzy – był prekursorem ciężkiego grania.

Ozzy Osbourne – oni wszyscy z Niego

Ponoć cała filozofia to tylko przypisy do Platona. Skoro tak, to cały metal to przypisy do twórczości Ozzy’ego Osbourne’a. Pierwszy album Black Sabbath z 1970 roku zmienił ówczesną muzykę rockową nieodwracalnie. Jest rozwidleniem, od którego wiedzie jej bardziej mroczna ścieżka.

Bazując na bluesie, nadał mu ponętno-niepokojącą atmosferę. Wykorzystując do tego niższe tony, wolniejsze rytmy, przeistaczające się w galopadę podczas solówek gitarzysty Tony’ego Iommy’ego, kroczące riffy, mroczne teksty o tematyce grozy i teatralny wokal Ozzy’ego.

Ich muzyczne idee rozwijali Judas Priest (mający z Sabbathami wiele wspólnego także osobiście), Iron Maiden czy prekursorzy black metalu – Venom. Jako jedną ze swoich pierwszych muzycznych fascynacji wskazywali ich także twórcy thrash metalu, tacy jak Metallica czy Slayer, czy rap-core’u – Body Count. Najwięcej z Sabbathów słychać w doom metalu i stoner rocku, ale przecież do inspiracji przyznawali się także Kurt Cobain, a na naszym rodzimym gruncie Siczka z KSU.

Metal to nie tylko dźwięki

Okładka pierwszej płyty zawierała elementy ograne później przez licznych kontynuatorów stylu: przerażającą kobiecą „postać w czerni”, korespondująca z tekstem pierwszego utworu, czy odwrócony krzyż. Jeszcze zanim na Zachodzie wybuchła histeria satanic panic, oskarżająca muzykę rockową o bycie siłą napędową wszelkich możliwych bezeceństw, Black Sabbath podejrzewano o czczenie diabła.

Geneza anturażu zespołu jest jednak znacznie bardziej banalna: muzycy zauważyli kolejkę przed kinem czekającą na film, od którego wzięli swoją nazwę i doszli do wniosku, że ludzie lubią się bać. A skoro to lubią, to czemu im tego nie dostarczyć?

Jeśli dodamy do tego szczeniacką fascynację turpizmem, ówczesną modę na fantastykę, w której „Władca Pierścieni” był najbardziej grzecznym przedmiotem zainteresowania („The Wizard” nawiązuje do postaci Gandalfa), wreszcie ówczesną atmosferę politycznej niepewności spowodowana zimną wojną – otrzymamy mieszankę, która wyznaczy estetyczną ścieżkę dla Ozzy’ego i jego kolegów na dekady.

Osbourne to kwintesencja rocka

Jaki wpływ na to miał sam Ozzy? Nie był genialnym wokalistą. Instrumentalistą tym bardziej. Pisanie tekstów do swoich piosenek dzielił z innymi muzykami, z którymi współpracował. Zapewne więcej moglibyśmy powiedzieć o jego umiejętnościach kompozytorskich, ale tylko w zakresie linii melodycznych jego wokali. A jednak, nie ujmując nic instrumentalistom z bezsprzecznym kierownikiem ansamblu Tonym Iommim na czele, bez niego nie możemy sobie wyobrazić sukcesu Black Sabbath.

Nawet jeśli jego głos mieścił się może w połowie oktawy, doskonale oddawał atmosferę śpiewanych tekstów. Boimy się razem z nim czarnej postaci, która na nas wskazuje w piosence „Black Sabbath”. Czujemy niechęć do generałów wysyłających ludzi na rzeź, przypominających wiedźmy podczas czarnych mszy („War Pigs”). Wierzymy nawet w pozytywną przemianę zakochanego Lucyfera („N.I.B.”).

Ozzy to nie tylko muzyka i wizerunek, to także (mówimy w końcu o muzyku rockowym) skandale i używki. „Sweet Leaf” z trzeciej płyty Sabbathów to nie tylko najwybitniejszy tekst kultury na temat trawy od czasu „Stepów akermańskich”. To także zapowiedź tego, że muzycy zespołu z biegiem czasu coraz mniej będą myśleć o muzyce, a coraz więcej o odpływaniu w inne rejony świadomości. Dla Ozzy’ego zakończyło się to usunięciem z zespołu w 1979 roku. Kto wyszedł na tym lepiej?

Solowy triumf

Z perspektywy czasu zdecydowanie ów wokalista. Poza okresem współpracy z Ronnym Jamesem Dio zespół Iommiego nie był już w stanie wspiąć się na muzyczne szczyty. Inaczej Ozzy – „Blizzard of Ozz” czy „Diary of a Madman”, czy moje ukochane „No More Tears” z 1991 roku – to dzieła wybitne, należące do kanonu ciężkiego grania. Bardzo różnorodne, zawierające oprócz typowego dla tamtych czasów heavy metalowego łojenia także piękne ballady. Zresztą nie tylko na płytach sygnowanych przez Ozzy’ego, by wspomnieć nagraną wspólnie z Litą Ford piosenkę „Close My Eyes Forever”.

I znów, to wszystko w dużej mierze dzięki muzykom, z którymi Osbourne współpracował. Takim jak Randy Rhodes, Zakk Wylde czy Robert Trujillo. Na ostatnich płytach solowych gościnnie wystąpili między innymi Tom Morello, Slash, Elton John, Chad Smith, Eric Clapton, Jeff Beck, Josh Homme czy Mike McCready. Był więc także znakomitym organizatorem, wokół którego – mimo trudnego charakteru – chętnie gromadzili się ludzie chcący wspólnie tworzyć.

Trzeba też wspomnieć ważną rolę, jaką w jego muzycznej karierze odgrywała jego druga żona i zarazem menadżerka, Sharon. To ona pomogła mu podnieść się na nogi po wyrzuceniu z zespołu i rozwinąć karierę solową. Także jej pomysłem była organizacja popularnego festiwalu rockowego Ozzfest. Spore kontrowersje wzbudzał współprodukowany przez nią reality show The Osbournes, w którym występowała ich kolorowa rodzinka. Niezależnie od absmaku, który wywoływał także w branży muzycznej, Ozzy i jego bliscy sporo na nim zarobili.

Ozzy i skomplikowana relacja z Absolutem

Dwa tygodnie przed śmiercią Osbourne’a 22 lipca tego roku wielu zagrało na pożegnalnym koncercie Black Sabbath. Kogo tam nie było! Metallica, Anthrax, Slayer, Pantera, Guns’n’Roses, Lamb of God, Tom Morello, Mastodon i wielu innych grało utwory swoje (których nie byłoby, gdyby nie sabbathowa rewolucja) i piosenki swoich mistrzów.

Na koniec na scenie pojawił się sam Książę Ciemności – schorowany, siedzący w ogromnym czarnym fotelu, wdychający tlen podczas przerw. Po tym, jak wybrzmiały ostatnie dźwięki „Paranoid”, nastąpił koniec jego muzycznej drogi.

W tych dniach warto szczególną uwagę poświęcić ostatniej płycie wydanej pod szyldem Black Sabbath – „13”. Nagranej w 2013 roku, pierwszej z Ozzym od lat siedemdziesiątychtych, w prawie oryginalnym składzie (Billa Warda zastąpił Brad Wilk z Rage Against The Machine). Płycie nawiązującej klimatem i kompozycją do nagrań grupy z przed ponad pięciu dekad. Może nie ma na niej genialnej kompozycji, ale każda z nich broniłaby się na którejkolwiek z pierwszych, powiedzmy, sześciu płyt zespołu.

Także tematyka niektórych utworów („God is Dead?”) pokazuje bardziej skomplikowaną relację Ozzy’ego z Absolutem, niż by to wynikało z jego wizerunku. Nieco więcej na ten temat możemy dowiedzieć się z dokumentu „God Bless Ozzy Osbourne” z 2011 roku. Tak można się twórczo żegnać ze światem.

Ozzy Osbourne był człowiekiem instytucją, który przysłużył się światowej kulturze. Jeden z tych muzyków, którzy tworzyli ścieżkę dźwiękową do życia wielu osób – w tym mojego.